Mały Bartuś błądząc po mapie, ucząc się flag i stolic (jeszcze przed obowiązkiem na geografiii) utknął na Kiribati. Wtedy zrodził się plan, żeby tu kiedyś przyjechać i grać w lokalnej reprezentacji w fussball. Po ponad 4 godzinach lotu i 80 dniach w podróży zrealizowało się to pierwsze. Po raz pierwszy od dawna mniejszym samolotem, dotarliśmy do Kiritimati, czyli wyspy położonej 100km od równika. Części kraju o nazwie Kiribati. Jest to jedno z najbardziej odosobnionych miejsc na świecie. Co ciekawe większość ludzi wyszła z nami z samolotu (po godzinnej przerwie leci dalej do Honolulu).
Już od samego początku jest interesujaco:
– kolejka do kontroli paszportowej nie mieści się w budynku (nie dlatego, że jest aż tak dużo ludzi, tylko dlatego, że jest bardzo mały). To właściwie większy garaż mogący pomieścić dwa, może trzy samochody.
– urzędnicy w okienkach nie mają ani jednego komputera. Trudno ocenić na jakiej podstawie mogą kogoś wpuścić, albo nie wpuścić. Przybijają za to dużą, efektowną pieczątkę.
– nie ma osobnej sali z taśmą bagażową. Odbiór bagaży polega na tym, że leżą przed wejściem, w tak zwanej kupie, żeby je sobie wziąć,
– już z samolotu widać pełno ludzi za płotem lotniska czekujących na pasażerów lub sam samolot (co jest samo w sobie atrakcją, gdyż międzynarodowy lot jest tylko raz w tygodniu, za to dwa razy w ciągu dnia).
Udało nam się przebrnąć, mimo „wielkich oczu” urzędniczki, która nie mogła się nadziwić co my tu robimy skoro nie mamy wędki (większość turystów na Kiritimati to rybacy) i patrząc po twarzach za nami, z Nadi turystów można policzyć na palcach dwóch rąk (albo nawet jednej). Po wyjściu z budynku lotniska, zdezorientowani zaczęliśmy się kierować jedyną dostępną drogą w stronę parkingu. Na szczęście z tłumu wyłapała nas młoda dziewczyna, jak się później okazało córka właścicieli. Droga do hotelu zajęła nam jakieś 20 minut, asfaltowa, przyzwoita droga była tylko z prawej strony, więc mimo obowiązującego tu ruchu lewostronnego jechaliśmy po prawej – podobno można, ale i tak nie minęliśmy zbyt wielu aut, więc nie ma to większego znaczenia.
Nie ma się co oszukiwać – jest to najbiedniejszy kraj na naszej trasie i jeden z najbiedniejszych na świecie. Domy, w których mieszkają ludzie zbite są blachy falistej, dykty i częściowo są pokryte liściami palmowymi. Szczerze mówiąc tradycyjne domy w całości z palmy wyglądają na bardziej solidne i wygodniejsze, stąd ciekawe czemu blacha, która się stasznie grzeje zastąpiła tradycyjny styl budownictwa. Palm tu nie brakuje powinno być taniej.
Mimo nieprzespanej nocy (samolot startował chwilę przed 1 w nocy) byliśmy wstrząśnieci tym co widzieliśmy za oknem samochodu. Dużo bosych, a często nawet nagich dzieci, domy bardziej przypominające szopy bez okien i drzwi, brak infrastruktury, sklepy choć liczne słabo zaopatrzone i wszędzie w te same produkty. Większość produktów jest amerykańskich.
Tę biedę łatwo zrozumieć, poza rządowymi stanowiskami nie ma tutaj dużego pracodawcy. Można zająć się turystyką, ale barierę wejścia stanowi zakup statku, na który można zabrać wędkarzy. Można założyć mini hotel, ale to jeszcze większe potrzebne nakłady. Łowienie ryb zdominowały kutry z Korei i Japonii, których kilka stoi niedaleko brzegu. Pracują pewnie na licencji rządowej, szkoda że nie zatrudniają lokalnych pracowników.
W efekcie jedyną możliwością zarobku jest zbieranie kokosów i pozyskiwanie kopry (wiórki kokosowe), które sprzedaje się po 2 dolary za ususzony kilogram. Swoją drogą wiórki to, jak się dowiedzieliśmy i tutaj i na Fidżi, to jest odpad, który dają świnią lub wiozą do Eurpy/ Ameryki. Wyspa pełna jest plantacji kokosowych, drzewa posiane są w regularne układy. Rośnie tu również owoc chlebowy i tyle. Ziemia pochodzenia koralowego pomieszana z solą praktycznie nie pozwala zieleni rosnąć. Nie ma trawy, nie ma nawet chwastów. Zieleń zapewniają zielone krzaki, niestety nie znamy nazwy, krzaki nie nadające się do przetworzenia, czy spożycia.
Podobno trwają raczej nieudane próby upraw pomidorów, kapusty. Na wyspie są
3 prywatne drzewa mango, dwa podobno owocują, to daje nadzieję na przyszłość.
Aprowizacja musi być w związku z tym zewnętrzna, raz na 3 miesiące mają miejsce transporty statkiem z Fidżi i Hawajów z jedzeniem, chemią, samochodami, wszystkim.
Większość produktów jest przywieziona, tutaj poza opisanymi roślinami hoduje się świnie i kurczaki. Szeroko dostępne są owoce morza. Na kolacje już dwukrotnie jedliśmy homara, zawsze jest tuńczyk.
Na każdym kroku spotykamy lądowe kraby, podobno nie tak smaczne jak morskie. Te rarytasy są tutaj najtańszym jedzeniem, więc chętnie korzystamy.
Wewnątrz wyspy są słone jeziora z rybami, zdarza się jak dłużej nie pada, że stają się one za słone i giną wszystkie ryby.
Jedną z przyczyn przyjazdu na Kiritimati jest znajdująca się tu wioska Poland. Nazwa związana jest z polskim naukowcem, który działał tu przed kilkudziesięciu laty. Wioska jest oddalona o 90 minut jazdy samochodem od kolejnej miejscowości. Tylko 2 razy w tygodniu autobus z Poland dociera do pozostałej zamieszkanej części wyspy. Jest to odbiór i dowóz dzieci do szkoly. W Poland jest tylko szkoła podstawowa. Dla dzieci nie ma internatów, muszą spać u rodziny lub goszczą ich nauczyciele.
Szkolnictwo jest tutaj płatne, rok kosztuje około 300pln, niby nie dużo, natomiast kwota stanowi barierę dla wielu ludzi i niestety nie każde dziecko ma możliwość pójścia do szkoły.
Była tu kiedyś baza wojskowa, stojąca za lokalną infrastrlukturą drogową. Bazy nie ma, drogi zostały. Stolica Kiribati – Tarawa – leży ponad 2.000 mil stąd, nie ma do niej bezpośrednich lotów, ani promów. Trzeba lecieć przez Nadi (Fidżi) lub Honolulu (Hawaje). W ostatnim czasie dzięki pomocy miedzynarodowej poprawia się poziom życia. Australia zafundowała wyspie studnie z wodą, która po przegotowaniu nadaje się do picia. Większość wyspy, poza Polandem jest podłączona do sieci elektrycznej. Tak sprawnej, że mamy w pokoju klimatyzację. Co prawda w czasie naszego pobytu, na dobę, nie było prądu, ale to podobno wyjątkowa sytuacja. Szczęśliwie energia wróciła, bo nasz budynek strasznie się nagrzewa i nie sposób w nim spać w nocy. Australia realizuje również budowę nowego terminala na lotnisku, także jak ktoś chce być odprawiony w baraku warto się pospieszyć.
Jesteśmy w naszym hotelu dwoma spośród sześciu gości, poza nami jest tu para turystów z Anglii, którzy trafili tu chyba przypadkowo oraz małżeństwo misjonarzy mormońskich.
Na wyspie najładniejsze i liczne są kościoły. W miejscowości Tabwakea, gdzie śpimy są trzy, mieszkańców jest lekko ponad 1000. Cała Oceania to miejsce aktywnej działalności misjonarzy, nas trochę kłuje kontrast między jakością budynków kościelnych, a mieszkalnych.
Wspomniane małżeństwo to rozsądny, normalny gość i nawiedzona małżonka, która z dużą pogardą wypowiada się o miejscowych i ich zwyczajach. Jemy z nimi wszystkie kolacje, na ostatnią wieczerzę zostawimy sobie trudne pytania, czy przyjechali tu nawracać czy pomagać, mamy nadzieję, że wszystkiego po trochu.
Turyści przyjeżdżają na wyspę głównie korzystać z bogatych łowisk, dominują turyści z USA i Australii. Sporo jest misjonarzy, kiedyś więcej było naukowców, dzisiaj wyspa została najprawdopodobniej uznana za zbadaną. Jest też trochę turystów „zaliczę wszystkie kraje świata”. Pytanie, w której my jesteśmy grupie?
Kilka słów o klimacie, jest gorąco, ale nie tragicznie gorąco. Teoretycznie od 2 miesięcy mamy porę deszczową, ale do tej pory był jeden za to potężny deszcz. Taki, że zalał lokalne drogi i zrobił jeziora w suchych miejscach. Nie jest wilgotno, więc da sie żyć. Godzinny spacer w ciagu dnia wyciąga olbrzymie pokłady energii, w związku z tym jesteśmy tu często dosyć senni. Pierwsza noc po włączeniu klimatyzacji to po 11 godzin snu w naszym wykonaniu. Pora sucha, która zacznie się w kwietniu jest całkowicie sucha.
Na wyspie ludzie są przyjaźni, wszyscy nam machają, odważniejsi mówią „hello”. Tutaj jest kultura wspólnotowa, ludzie lubią spędzać ze sobą czas. Każda wioska ma sporych rozmiarów wiatę, w której spędza się całe dnie. Niektórzy ludzie dosłownie tam nocują, czując się lepiej niż w domu. W „wiatach” się rozmawia, gra w bingo, słucha radia itd. Odbywają się w nich też wszystkie wioskowe wydarzenia kulturalne, np. koniec roku szkolnego, w którym mieliśmy przyjemność uczestniczyć w Polandzie, o czym niedługo.
Kultura wspólnotowa przejawia się również w imprezowaniu. Tutaj ludzie długo bawią się w szerokim gronie. Wesele trwa trzy dni u Pana młodego, trzy dni u Pani młodej, podobnie zaręczyny. Święto niepodległości, obchodzone 12 lipca to też trzydniowa impreza. Swoją drogą w tym roku obchodzono 41 urodziny Kiribati. Nie jest niespodzianką, że w tak niewielkiej społeczności, tak często wspólnie przebywającej wszyscy doskonale się znają.
Ta społeczność jest silna także poza granicami. Na Hawajach mieszka koło 100 osób tutejszego pochodzenia. Grupa ta jest dobrze zorganizowana i często się ze sobą spotyka.
Większość obowiązków domowych w Kiribati spoczywa na kobiecie, gotowanie, sprzątanie, prowadzenie gospodarstwa, zajmowanie się dziećmi. Tradycyjnje mężczyźni i dzieci jedzą pierwsi, kobiety później. Ciekawostką jest, że na Samoa jest odwrotnie, tam mężczyźni mają zdecydowanie więcej obowiązków.
Ku naszemu zaskoczeniu język angielski jest tu bardzo kulawy, jest lepiej niż w Korei, ale jak na byłe tereny angielskojezyczne jest słabo. Mamy to szczęście, że bliską opieką objęła nas córka właścicieli, która urodziła się i studiuje w USA na Hawajach. To od niej pochodzi większość naszej wiedzy. I ją katujemy pytaniami.
Co my tu właściwie robimy? Pierwszy dzień głównie przespaliśmy, zrobiliśmy krótki spacer do sklepu i do oceanu.
Drugi dzień to wycieczka z naszą przewodniczką. Pojechaliśmy do Poland, gdzie zaproszono nas na zakończenie roku szkolnego i to zanim daliśmy im w prezencie kredki od Magdy i Kamila oraz kolorowanki, które kupiliśmy na Fidżi. Kolejnym punkten była znajdująca się za Polandem fenomenalna plaża.
Co prawda kupiliśmy kartę SIM, ale praktycznie nie mamy intenetu. Na internet jeździmy do Banany i Londonu, czyli innych miejscowości na wyspie. A nawet tam jest słabo, zatem zdjęcia niebiańskiej plaży dopiero za kilka dni, jak będziemy na Hawajach. A plaża widokowo jest najlepsza ze wszystkich, biały piasek, turkusowa woda, palemki, i 2-metrowe fale przy samym brzegu. Niestety to ostatnie powoduje niezdatność do pływania. Ostatnim punktem wycieczki był Mount Kiritimati, czyli łacha piachu, 7mnpm stanowiąca najwyższy punkt wyspy. Weszliśmy szybciej niż Bargiel na swoje szczyty, jednocześnie realizując wyzwanie rzucone sobie przed wyprawą.
Dużo się mówi o tym, że Kiribati jako pierwszy kraj w historii zniknie pod oceanem z powodu globalnego ocieplenia. Na Kiritimati nie ma paniki, wielkość wyspy powinna ją mimo wszystko uchronić. To co może zakończyć żywot Kiritimati to tsunami, tu się po prostu nie ma gdzie schować i uciec. Szczęśliwie nie jest to rejon zagrożony trzęsieniem Ziemi, stąd i ryzyko tsunami niewielkie.
Trzeci dzień na wyspie to wycieczka, pożyczonym samochodem do Polandu. Podejscie do komunikacji jest tu dosyć lekkie, jak do wszystkiego w sumie. Auto pożyczyliśmy bez okazywania prawa jazdy i co już zdecydowanie mniej komfortowe dla nas dostaliśmy je bez umowy. W związku z tym jesteśmy super ostrożni. Nasza przewodniczka, żeby dostać prawo jazdy musiała odpowiedzieć na jedno pytanie „Umiesz jeździć?”. Odpowiedziała poprawnie.
Poza wycieczkami śpimy, czytamy, oglądamy filmy ściągnięte wcześniej na Fidżi. Nawet gdybyśmy chcieli być bardziej aktywni, klimat ustawicznie mówi nam żebyśmy się uspokoili.
Druga wizyta w Poland to kulminacja wyjazdu i największe zaskoczenie – ceremonia zakończenia roku szkolnego. Umówiliśmy się na 10. Mimo naszych usilnych chęci spóźniliśmy się kilka minut, bo nie przewidzieliśmy, że jak będziemy sami jechać to nam zejdzie dłużej niż dzień wcześniej z tutejszym kierowcą. W związku z tym przybiegliśmy ze skruszona miną. Na szczęście jeszcze nie zaczęli. Na początku myśleliśmy, że to może z naszej winy, jednak gdy tak sobie siedzieliśmy i nie było wiekszego postępu okazało się, że to nie to. Po jakimś czasie podeszła do nas dyrektorka szkoły i powiedziała, że spokojnie zaczniemy tak o 11. Można się było spodziewać – „islands time”. Gdy w końcu dotarli wszyscy oficjele i rodzice udało się! Ceremonia się zaczyna! Z ponad godzinnym opóźnieniem, ale po co się spieszczyć, do wieczora dużo czasu. Swoją drogą ciekawe czemu oni się tak spóźniali skoro mają nie dalej niż 5 minut z domu. Wracając do ceremonii- powitała nas wielka biało czerwona flaga, która stanowiła tło sceny, dodatkowo jeszcze jedna mniejsza polska flaga i dzieci w biało czerwonych mundurkach. Jakby tego było mało puścili nam jeszcze jakąś oazową piosenkę po Polsku. Nasze zaskoczenie i zachwycenie sięgnęło zenitu.
Ciekawe jest też to, że siedzieliśmy wśród ważnych osobistości, każdy z nich się z nami przywitał i podobno gość prowadzący imprezę przywitał nas do mikrofonu. Pierwszym punktem uroczystości było uroczyste wejście absolwentów podstawówki oraz przedszkola na scenę. Następnie hymn szkoły, tutejsze tańce i wręczanie dyplomów.
Dzieci pochodziły w parach składajacych się z dwóch uczniów, kończącego i zaczynającego szkołę, po kolei podchodzili do szefa wioski i żony ministra w celu orzymania dyplomów. Ta część ceremoni była najbardziej wzruszająca, ponieważ każdy z uczniów wygłaszał krótką przemowę po angielsku, następnie dostawał dyplom od szefa, a w końcu łańcuch cukierków i uścisk od mamy, dużo radości i wzruszenia. Niektórzy po odebraniu dypomu nawet tańczyli. Podobnie sytuacja wyglądała z innymi klasami, ale oni już szli razem w szeregu, nie wygłaszali mowy i nie dostawali prezentów. Po odśpiewaniu dwóch piosenek, tutejszego i międzynarodowego hitu, przez jedną z najmłodszych uczennic zaczęła się uczta. Każdy z absolwentów szkoły dostał wielki kosz jedzenia. My zostaliśmy ugoszczeni razem z władzami, głupio było nie zjeść jak jest się gościem, głupio też jeść w jednym z najbiedniejszych krajów na świecie, więc zjedliśmy troszkę ryżu. Fajne doświadczenie i poza schabowym w Sydney i polskim spotkaniu w Wellington był to najbardziej polski moment wycieczki.
Okoliczne Wyspy są znane z prób atomowych, które były w tych okolicach licznie praktykowane, oczywiście nikt nie pytał o zgodę lokalsów.
Na koniec wyjaśnienie zagadki jak Bartek nie został lokalnym Olisadebe. Kto wiedział jego występy w krakowskich C klasach ten wie, że umiejętności nie brakuje:) niestety Kiribati nie jest członkiem FIFA i tylko raz na kilka lat gra mniej oficjalne mecze albo bierze udział w turniejach drużyn Oceanii, dostając regularny oklep.
Fidżi pa, pa
Za trzy godziny startujemy na najbardziej odosobniony punkt na naszej trasie, Kiritimati – wyspę Bożego Narodzenia. Na wyspie mieszka 5.000 ludzi i infrastruktura jest skromna, więc niewykluczony jest tydzień bez aktualnych wieści na stronie. Wyprawa w to miejsce to spełnienie marzenia małego Bartka, który w wieku kilku lat błądził po mapie i wymyślił, że chce jechać na Kiribati, bo jest tak strasznie daleko. W recenzji miejsca, gdzie będziemy spać przeczytaliśmy, że na wyspie właściwie ludzie przyjeżdżają łowić i że trzeba mieć własny sprzęt. Spelnienie marzeń może być w zwiazku z tym atrakcyjnym tygodniem, bo my sprzętu oczywiście nie mamy.
Ostatni dzień spędziliśmy na zakupie pamiątek w centrum Nadi, przy okazji zobaczyliśmy architektoniczną atrakcję numer 1, hinduską świątynię, no perełeczka:)
W sklepie z pamiątkami poczestowano nas pożegnalną kavą, wprowadziło nas to w dobry nastrój i chyba słabo się targowalismy, bo kupione pamiątki widzieliśmy później w dużo nizszej cenie, ale podobno pomogliśmy szkole w jakiejś wiosce.
Po udanych zakupach zjedliśmy obiad w lokalnym stylu, który utwierdził nas w przekonaniu, że lokalna kuchnia jest pyszna i lekka. Niestety miejscowi mają słabość do kalorycznego jedzenia i często widzimy tu mocno otyłe osoby. Przykładem są stacje benzynowe, na których połowa półek jest wypełniona chipsami.
Po jedzeniu drzemka, skończyliśmy oglądanie pierwszego sezonu Darka, w naszej opinii nie dorasta do Stranger Things, ale nie jest to strata czasu.
Spakowaliśmy się i zaraz ruszamy na lotnisko..
Interior Fidżi w stylu eko
Dzikość – taki był plan, który zrealizowaliśmy. Historia szukania noclegów na Fidżi nie jest zbyt skomplikowana, chcieliśmy czegoś na Yasawach, czyli rajskich wysepkach i czegoś na głównej wyspie. Booking na głównej wyspie wszystkie noclegi proponował nad oceanem, z jednym wyjątkiem. Namosi Eco Retreat, 70 minut szutrowej drogi w głąb wyspy. Koncepcja zgodna z europejską modą, wszystko ekologicznie i prosto. To co zastaliśmy na miejscu jest rzeczywiście całkowicie ekologiczne.
Jak to wygląda – jesteśmy w środku lasu deszczowego, otaczają nas lasy i góry. Najwyzszy szczyt Fidżi ma 1300mnpm. Wszedzie wokół jest zielono, klimat jest zbliżony do okolic nadoceanicznych, tylko mniej wiatru i więcej deszczu. Mieszkamy nad brzegiem rzeki, całkiem sporej, ale takiej, którą można przekroczyć boso, co zresztą zrobiliśmy. Od miejsca, w które nas przywieziono do naszego domku jest około 400 metrów, a 15 metrów to przejście przez rzekę, bez mostku, kładki, tratwy.
Nasz domek nie posiada luksusów, chyba, że za taki uznać moskitierę. Nie ma prądu, zresztą w calym „ośrodku” go nie ma. Woda w kranie płynie z górskiego potoku. Do kranu i toalety (całkiem cywilizowanej) mamy 50 metrów, ta odległość ma znaczenie ja chce się siku o 2 w nocy. W domku właściwie jest tylko łóżko, okna i drzwi są umowne, bo nawet na noc się ich nie zamyka (dałoby się je zamknąć, ale po co). Właściciel nas poinformował, że chociaż są węże, jaszczurki i pająki to nic nie stanowi śmiertelnego zagrożenia, więc możemy spać spokojnie.
Trzy razy dziennie dostajemy świetne jedzenie, w całości pochodzi z olbrzymiego ogrodu obok ośrodka, oprócz tuńczyka z puszki, który pochodzi z supermarketu. Nasze jedzenie jest prawdziwie lokalne i takie jakim zjadają miejscowi. Jemy dużo kasawy, taro, zieleniny, której nie znamy, dopiero co zerwane ananasy (!), banany prosto z drzewa, jajka od kur, które chodzą wszędzie po okolicy, mleczko kokosowe. To wszystko razem podane na różne sposoby jest przepyszne. Różnimy się tym od miejscowych, że zachwycamy się ich jedzeniem, a oni naszym – na wieczorną sesję kavy przenieśliśmy solone orzeszki ziemne, które okazały się hitem. Każdy cieszy się tym co nie codzienne.
Zajmują się nami dwie Panie Mili i Maria, które gotują, przygotowały noclegi, parzą nam herbatki z listków drzewa cytrynowego (które też rośnie za płotem, nie jakieś torebki ze sklepu) i pilnują żebyśmy im zglaszali, co planujemy zrobić. I z tym robieniem mamy trochę problem. Nie ma prądu, zasięgu, wifi. Nie ma też niestety opcji spacerowych, niby w bliskiej okolicy są trzy wioski, ale dano nam do zrozumienia, że sami nie możemy iść, a jakos głupio tak z przewodnikiem. Nie ma restauracji. Czas spędzamy na leżeniu, czytaniu, kąpielach rzecznych. Byliśmy też na spacerze pod lokalną górkę, poszliśmy z rana, na oko weszliśmy 50 metrów do góry, ale wróciliśmy totalnie spoceni i zmęczeni. Trochę nam to wybiło z głowy inne spacery. Brakuje opcji resortowych, czyli basenu, kajaków i atrakcji typu plecenie koszyka z liści palmowych. Co tu dużo mówić wyszła z nas europejskosc i po 24 godzinach obejrzeliśmy sobie ściągnięty wczesniej serial na tablecie, a że Bartkowi skończyła się książka to w ruch poszedł czytnik. Ot tyle wychodzi z próby odejścia od elektroniki.
To co robi duże wrażenie to dzieci, które godzinami bawią się w rzece, pomagają rodzicom w pracy na roli, sprawnie obchodzą się z maczetami. W trakcie przygotowywania dla nas kokosa, maczetą bawił się 5latek. Ku naszej uldze, szybko mu ją zabrano. Przede wszystkim dzieci są wiecznie uśmiechnięte. Aż przyjemnie popatrzyć.
Wokoło naszego ośrodka są trzy wioski, w sumie mieszka w nich około 500 ludzi. Jest szkoła, kościół, prymitywny sklep, no i wiosce jest prąd, a niektórzy mają nawet anteny satelitarne telewizji Sky, pewnie po to żeby oglądać rugby, które jest tutaj super popularne. Młokos prowadzący nas na lokalny pagórek potrafił wymienić wszystkich zawodników rugby, którzy z okolic poszli w świat i było tych zawodników wielu. Raz w miesiącu w wiosce jest turniej siódemek w rugby. Siódemki to taka odmiana rugby.Odmiana, która jest sportem olimpijskim. Fidżi zdobyło złoto w Rio de Janeiro i jest to jedyny medal olimpijski w historii. Lokalne gazety poświęcają kilkanaście ostatnich stron tej dyscyplinie, przynajmjiej w weekendowym wydaniu. A informacja, że reprezentacja siódemek wyjechała na turniej w Dubaju była na pierwszej stronie.
Wizyta tutaj dała nam dużo informacji z pierwszej ręki, o tym jak tu się żyje. Nie poruszalismy trudnych tematów, w szczególności problemu etnicznego. Praktycznie po połowie ludność Fidżi stanowią Hindusi i Malanezyjczycy (pierwotni mieszkańcy). To prowadziło w przeszłości do niepokojów społecznych, a nawet przewrotów wojskowych, z których ostatni miał miejsce w 2006 roku. Wybraliśmy sobie ciekawy czas na przyjazd, bo dwa tygodnie temu były wybory, które często prowadzą do niesnasek. Szczęśliwie, jest spokój pewnie dlatego, że władze utrzymała rządząca frakcja.
Trudny temat to też kwestia pieniędzy, jest nam głupio odpowiadać na pytania ile kosztował lot, albo sałatka w resorcie wiedząc, że wioski nie są majętne. Z drugiej strony samo takie pytanie stawia nas w niekomfortowym położeniu, ale spotykamy tu prostych ludzi bez wyuczonej, europejskiej ogłady politycznej.
Gosia ma nową koleżankę – 7 letnią Tracy. Pływaliśmy razem w rzece, graliśmy w siatkówkę, lokalną grę planszową, a nawet piliśmy razem kavę. Zgodnie ze zwyczajem dzieci mogą pić kavę, ale tylko jedną miseczkę. Mimo wszystko dosyć liberalne i nowoczesne podejście. Pijąc kavę można się odurzyć.
Dwa dni spędziliśmy w eko resorcie, a trzeci na wycieczce wokół wyspy. Rano pożegnaliśmy się z naszymi gospodyniami. Jeszcze tylko przejście przez rzekę i 200 metrów pod górkę z naszymi plecakami w pełnym słońcu (50°C) i w drogę.
W sumie przejechaliśmy od Navua do Nadi 300km, wcześniej z Nadi do Navua 200km, czyli obwód nie jest strasznie długi ale droga jest czasochłonna. Jakość dróg jest w porządku, taka polska droga powiatowa. Natomiast ograniczenie prędkości to 80kmh wszędzie, w terenie zabudowanym 50kmh, dla autobusów i ciężarówek 60kmh. Drogi kręte, więc trudno wyprzedzać, jedzie się powoli. Fidżijczycy znani są z szalonej jazdy stąd te ograniczenia. Dodatkowo na wjeździe i wyjeździe z każdej wioski są wysokie progi zwalniające, nie sposób w takich warunkach łamać orzepisy drogowe. Bartka te progi doprowadzały do szaleństwa. Widoczki rekompensowały średnie tempo.
Na trasie minęliśmy stolicę, musieliśmy się rozliczyć za eko pobyt. Nie wiadomo, gdzie mieliśmy głowy, ale chcieliśmy płacić kartą. Suva nie zachwyca, ale wygląda jak miasto – całkiem spore. W centrum nawet kilkupietrowe budynki, McDonalds, kina, supermarket – tak europejsko. Natomiast architektura niezbyt ciekawa. Warto zwrócić, podobno, uwagę na jedyne na Fidżi muzeum. Nam zabrakło czasu. Ciekawa sprawa, bo północne Fidżi różni się od południowego. Te pierwsze jest rzadziej zabudowane i wygląda jak wrzosowiska. Południe jest turystyczne i pokryte lasem deszczowym. Warto było objechać żeby dostrzec tą różnicę.
Z trasy i Fidżi mamy kilka obserwacji:
– Fidżi jest pięknym krajem, z rajskimi plażami
– niestety miejscowi są chytrzy na pieniądze turystów i oczekują gratyfikacji za wszystko.
– Resorty są drogie, mało jest opcji dla klasy średniej. Dominują 5* hotele, za gruby pieniądz, w których goście w opniach narzekają na brak serwisu poduszkowego…
– turyści nie ruszają się poza swoje enklawy, w wielu miejscach byliśmy jedynymi białymi
– na Fidżi wieczorową porą można się poczuć jak w Krakowie. Miejscowi mają w zwyczaju dosyć powszechnie palić śmieci. Jednego wieczoru w Nadi smog przypominał ten krakowski. Nieraz widzieliśmy też wyrzucanie śmieci za okno z jadącego samochodu.
– około zmroku wszystkie boiska są zajęte, młodzież gra w rugby albo fussball. Puste są tylko pozamykane boiska szkolne, jak w Polsce w latach 90tych.
– częsty, choć prymitywny transport publiczny i widziane czasem z trasy hostele pozwalają wierzyć, że możliwe są budżetowe wakacje. Wyłaczając bilet lotniczy, w obie strony trudno zejść poniżej 5.000pln.
To nasze subiektywne opinie z krótkiej 10 dniowej obserwacji. Fidżi byłoby na podium miejsc godnych polecenia, ale kwestie finansowe zostawiają niesmak. W efekcie wydaje się, że to miejsce dla ludzi z zasobnym portfelem.
Nas stać tylko na takie bogactwo, najbardziej ekskluzywna woda w czasach Almy:
Viti Levu – główna wyspa Fidżi
Jeszcze szybka kąpiel w basenie, śniadanie i odpływamy z naszej rajskiej wyspy. Będziemy trochę tęsknić za widokami i jedzeniem, ale ruszamy dalej – ahoj przygodo!
Po dotarciu z powrotem do punktu startu, tj. lotniska w Nadi odebraliśmy samochód i ruszyliśmy do kolejnego resortu. Dużym zaskoczeniem są drogi, a precyzyjniej jedna droga, która prowadzi wokół wyspy – jest na prawdę bardzo w porządku. A czytaliśmy, że ma być parszywa. We znaki daje się ograniczenie prędkości do 80kmh i wszechobecne progi zwalniające, po tutejszych drogach jeździ się powoli. Chcieliśmy się jeszcze tego dnia wybrać do tutejszego wydmowego parku narodowego zobaczyć wydmy, ale niestety były otwarte do 17, więc pojechaliśmy do najbliższego miasta – Sigatoka.
Jak się szybko zorientowaliśmy, byliśmy jedynymi turystami w okolicy, więc czuliśmy się trochę dziwnie. Szybko odkryliśmy miejscowe targowisko i sklepy
Szukaliśmy czegoś na śniadanie. Miasto wygląda zupełnie inaczej niż u nas – nie ma kramów, tylko towary leżą na matach na ziemi na ulicy. Wszystko jest tańsze niż w resortach, różnice w cenie to nawet 80%, kilo mango za 3pln, pęczek ostrych papryczek za 2pln, puszka coli za 1,50pln, a nie za 10pln. Ostatecznie kupiliśmy miejscowe serowo-cebulowe pieczywo, smaczne, także następnego dnia. Śniadanie za 4pln, zamiast 60pln w promocyjnej ofercie resortowej.
Kolejnego dnia rano przyjechał po nas busik, który nas zabrał na wycieczkę do wioski nad rzeką Navua. Zaczęło się od tego, że jakieś 15 minut drogi od naszego hotelu zatrzynaliśmy się, bo kilka osób, które miały z nami jechać zapomniały potwierdzić dojazdu, więc na szybko zorganizowano im transport zastępczy, aby nas dogonili, czekaliśmy 40 minut, Fiji Time. Kiedy w końcu udało nam się dojechać zaczęliśmy od godzinnego rejsu motorówką wzdłuż rzeki w celu dotarcia do jednego z największych wodospadów na Fiji. Motorówka to szumne słowo, bo łódka wyglądała na mocno chybotliwą i nasz sternik co chwilę wylewał podręcznym dzbankiem zbędną wodę. Był dobrze przygotowany, dzbanek się sprawdzał.
Widok imponujący, a dodatkowo można było się w nim wykąpać, a woda na początku zimna okazała się całkiem przyjemna. Nasz sternik zapytany o temperaturę wody powiedział, że ma 10 stopni. Miała zdecydowanie więcej, bo można się było przyzwyczaić, a nogi po wyjściu nie były czerwone, ale trzeba chłopa zrozumieć, dla Niego woda jest super zimna, nie wie jak to strzelił za nisko. Dla nas doświadczonych Bałtykiem było nawet ciepło.
Po wodospadzie przyszedł czas na rafting, a bardziej na spływ tratwą z bambusa. Dużym problemem okazał się przeciwny wiatr, więc po 20 minutach walki naszego flisaka zgodnie ustaliliśmy, że resztę trasy możemy pokonać znowu motorówką. Bo bambusowyn tworem jeszcze do teraz byśmy spływali, jak wyszliśmy poza nurt to pchało nas w górę rzeki, prawdziwa historia!
Na miejscu powitali nas wojownicy z wioski w odświętnych strojach. Przygotowali nam nawet lovo, czyli ucztę gotowaną w ziemi (przyznali się, że część gotowana w ziemi stanowiła tylko jakieś 5% naszego posiłku, reszta była z kuchni).
Kolejny punkt to honorowa ceremonia powitalna z kavą i tańcami i jedzonko! Oboje się w tym zgadzamy, że tutejsza kuchnia jest rewelacyjna. Lekka, inna bo sporo nowych dla nas składników i po prostu smaczna. Trudbo było o Maoryską kuchnię w NZ, tym większe zaskoczenie, że tu jest i do tego udana.
Następnie prezentacja zwyczajów wioski fidżjańskiej – plecenie kosza, rozłupywanie kokosa, plecenie maty, obrazy na specjalnych płótnach naturalnymi barwnikami. Wszystko to już widzieliśmy, ale mimo to bardzo się nam podobało, bo było prowadzone przez dowcipnego i charyzmatycznego typa, taki Tadeusz Drozda. Szczególnie fajne było to, że nasza grupa składała się z 18 osób, podobno jutro ma być grupa na 170 osób. Trudno nam sobie wyobrazić to samo doświadczenie w takim tłumie.
W ten sposób w bardzo przyjemnej atmosferze minął nam prawie cały dzień. Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na pokaz tańców w naszym hotelu.
Było dużo śmiechu i zabawy, mimo początkowych oporów Gosia nawet tańczyła na scenie z tancerzami. Jutro największa niewiadoma na Fidżi – Eco Domki w lesie deszczowyn – bez prądu, internetu i kto wie czego jeszcze.
Fidżi jest świetne, znane z kanibalizmu, ale proszę się nie przejmować, te czasy już przeminęły, ostatni epizod kanibalizmu miał miejsce ponad trzy dni temu. Ten żart opowiada każdy Fidżijczyk, każdy odwołuje się też do Fiji Time. Aha ostatni przypadek kanibalizmu miał miejsce w 1867 roku, a zjedzony człowiek był podobno przepyszny, różne źródła podają, że podano go w sosie sojowym, albo w buraczkach.
W poprzednich wpisach pisaliśmy, że miejscowi naciągają na hajs. Zmieniliśmy dzisiaj zdanie, oni nie ogarniają takich kwestii, jak siedem razy wysyłają maila, to dlatego, że sami nie wiedzą czy już płaciliśmy. Dzisiejsza wycieczka byłaby za darmo gdybyśmy się sami, dwukrotnie! Nie upomnieli, że właściwie to chcemy zapłacić.
Obsewacja z drogi i w naszej opinii szczera troska miejscowych o turystę, pokazuje, że ten kraj potrzebuje gości. Większość chatek jest mała i sklecona z czego popadnie. Fidżi wygląda na biedniejsze od wszystkich odwiedzonych miejsc, ludzie bardzo potrzebują tutaj dolara. Odwiedzajcie Fidżi!!
Wypoczywanie
Jesteśmy dalej na wyspie, dwa dni upłynęły nam na dalszym leniuchowaniu. Rano upletliśmy sobie koszyk z liści palmy kokosowej (z drobną pomocą pana prowadzącego zajęcia – mieszkańca wyspy). Tego typu kosze są bardzo efektowne, utrzymują się ponad 3 miesiące, mogą unieść nawet 30 kg, a przede wszystkim są super ekologiczne. My planujemy używać naszego kosza zamiast siatki podczas całego pobytu na Fidżi, obawiamy się, że nie uda się go wywieźć dalej. Sklecanie koszyka szło nam opornie, ale 25 procent końcowego efektu zrobiliśmy sami.
Braliśmy też udział w lekcji gotowania. Pani kucharka pokazała nam jak przygotować Kokonde. Jest to surowa biała ryba marynowana przez godzinę w soku cytrynowym lub occie wymieszana z różnymi warzywami i zalana mleczkiem kokosowym. Coś a’la ceviche. Przepyszne! Na pewno spróbujemy przygotować takie danie w domu.
Wieczorem braliśmy udział w quizie z wiedzy o Fidżi i wiedzy ogólnej zakończonej bonusową rundą biegania wokół krzeseł (ta zabawa chyba jest praktykowana na całym świecie). Nasz świetny zespół, który oprócz nas składał się z Kanadyjczyka, pary z Nowej Zelandii i pary z Niemiec wygrał rozgrywki, co spowodowało, że zostaliśmy ukoronowani wieńcami z kwiatów (niestety nie mamy zdjęcia, bo było zbyt ciemno), a w nagrodę dostaliśmy szampańskie śniadanie następnego dnia. Polegało ono na tym, że przygotowano specjalnie dla nas osobny stół z widokiem na morze, kelnerzy zaserwowali nam naleśniki, babeczki i tosty z jajecznicą i oczywiście obiecanego szampana. Bardzo przyjemna nagroda. Poza powyższymi atrakcjami pływamy w basenie, morzu, nurkujemy z rurką i oglądamy rafę koralową, pływamy kajakiem, czytamy książki i oglądamy filmy, czyli wakacje pełną gębą. Jesteśmy już wypoczęci i gotowi na powrót do aktywniejszego działania.
Miłe, że do każdej kolacji przyśpiewują nam lokalne piosenki, wesołe i kojące. Mamy wrażenie, że życie na tych rajskich wyspach jest przepełnione radością i spokojem. Jest czas na relaks i odpoczynek, praca dopiero jak trzeba.
Prawie na każdym kroku napotykamy Niemców, jest to zdecydowanie najszerzej reprezentowana narodowość, co ciekawe dużą grupę stanowią ludzie w wieku studenckim. Podobno popularne w tym kraju są roczne wyjazdy, żeby się wyszaleć. To skłania do refleksji, my na wyjazd musieliśmy popracować parę lat (i tak mamy szczęście, że parę lat, jesteśmy świadomi, że wiele osób musiałoby poświęcić więcej czasu). Ta młodzież nie musi na nic zapracować, oni dostali od rodziców, którzy mają kapitał. Samym pochodzeniem mają to, na co inni muszą pracować. Weźmy potem takiego Tariqa, który widzi Klausa, który jedzie na takie wakacje, ma większe szanse na lepszą pracę po powrocie itd, nie ma się, co dziwić, że Tariq czuje się oszukany przez system. Przy czym Tariq nie wie, że i tak ma szczęście. W resorcie, w którym przebywamy pracuje wiele ludzi w naszym wieku, większość podobno za 5pln za godzinę. Będąc w takiej sytuacji na starcie trudno zrobić skok jakościowy, na jaki mamy szansę my albo Tariq jak ciężko popracujemy.
Wioska obok resortu jest biedna, ale wszyscy mają klawe telefony, wygląda to jak lokalna oznaka bogactwa. Mieszkańcy Fidżi generalnie wyglądają i zachowują się jak luzacy, pytanie, czy ich na dłuższą metę nie boli, że widzą, że inni mają o tyle więcej – jeden nocleg dla nas ze wszystkimi posiłkami w bungalowie bez łazienki, gdzie śpimy to równowartość ich miesięcznej pensji. Są tu też wypasione apartamenty kilka razy droższe od naszej opcji.
Jutro ruszamy z powrotem na główną wyspę i pewnie jeszcze bardziej będziemy dostrzegali kontrasty społeczne. W naszej opinii główne źródło niepokojów społecznych. Z jednej strony resort podwyższył stopę życia na wyspie, z drugiej uzmysłowił o ile to życie może być wygodniejsze. Trochę zamykając temat Niemcy są również najmniej przyjemną i arogancką narodowością, oczywiście nie wszyscy. Mamy nadzieję, że nasze naiwne przemyślenia nikogo nie urażą, po prostu rzuciło nam się w oczy i trochę o tym gadaliśmy.
Resort, w którym śpimy stosuje ciekawą politykę, otóż obcy sobie ludzie siadają przy jednym stoliku. Te kilka posiłków sprawiło, że znamy już sporo innych ludzi, chodząc po naszym ośrodku często wymieniamy się przywitaniami i pytaniami „jak się masz”. Wiemy już, że spora część ludzi jest w naszym resorcie na podróży poślubnej, sporo jest gości z Nowej Zelandii, okazuje się, że obraz ich bufonowatości i niechęci do turystów, o którym słyszeliśmy jest mocno przerysowany. Ludzie są wobec siebie otwarci, my jesteśmy raczej wstydliwi, ale jak nas ktoś zagai to na prawdę miło się rozmawia. W europejskich resortach chyba nie ma takiej socjalizacji.
Świetną sprawą jest też organizacja czasu, jak ktoś już nie ma pomysłu co ze sobą zrobić co chwilę można zrobić coś organizowanego, plecenie koszyków, joga, zajęcia kucharskie, wycieczka do wioski, nurkowanie, kajaki, snorklowanie. To powoduje, że nie widzimy ludzi, którzy od rana do wieczora snują się z piwkami.
Niestety znowu nam się przytrafiły ukryte koszty. Ekonoclegi, gdzie trafimy za trzy dni znajdujące się wewnątrz wyspy okazały się niedostępne dla samochodu bez 4×4. I znowu mamy do wyboru suto dopłacić za dowóz na miejsce, albo suto zapłacić za odwołanie rezerwacji. Na bookingu nie było informacji o utrudnionym podjeździe. Coś tu jest rzeczywiście nie halo w tym kraju z naciaganiem turystów. Szkoda bo gdyby nie to Fidżi byłoby blisku szczytu krajów godnych polecenia.
Dzień zamknęliśmy schabowym na lokalny sposób, super, jak kazdy posiłek na wyspie.
27-1
Przepraszamy za tytuł, nie ma wywoływać skojarzeń politycznych. Trochę się popisujemy, bo porównujemy temperaturę u nas z tą w Krakowie.
Dzisiaj korzystaliśmy z dwóch atrakcji w naszym resorcie, wizyty w wiosce i pokazu otwierania kokosa. Nic nie zaczęło się o czasie. Wczoraj rozliczaliśmy się w resorcie – obliczenia, które można zrobić w pamięci zajęły miejscowemu prawie 10 minut pracy na kalkulatorze, w excelu. I co, i nic – gość się nawet nie zestresował, że klient czeka. FIJI TIME. Mamy nadzieję, że przemycimy trochę tego luzu do Polski.
Wizyta w biednej naszym okiem wiosce również pokazała, że szczęście w europejskim wydaniu jest zupełnie inne. W porze siesty wszyscy sobie spokojnie drzemali i chociaż resort utrzymuje tą 300 osobową wioskę, to nikt się nie spieszył na przedstawienie, które w końcu zrobili. Tańce i seans kavy były bardzo sympatyczne. Kava to lokalny lekki napój alkoholowy, o smaku błotka, którzy lokalni ludzie często sobie organizują, socjalizując się w ten sposób. Mistrz ceremonii miesza kave i podaje wszystkim wokół. Napój nie najlepszy, ale ceremonia zbliża towarzystwo. Na pamiątkę został nam ścierpnięty język, takie słowo nam najbardziej pasuje do poczucia w buzi po spożyciu.
Oprócz tego korzystamy z morza i basenu, jemy pyszne jedzenie (wszystko serwowane z karty, nie ma szwedzkiego stołu, chyba żeby się nie marnowało). Co ciekawe posiłki są obowiązkowe i sporo za nie z góry zapłaciliśmy, tym lepiej, że pyszne.
Pierwszy raz w życiu snorklowaliśmy, bo rafa jest 20 metrów od brzegu, w wodzie nie ma meduz, woda cieplutka. Czytamy książki, leniuchujemy, oglądamy filmy (w ramach atrakcji wyświetlany był oscarowy film na dużym ekranie, a w tle palemki i szum morza). Zgodnie z planem wypoczywamy, a miejsce mamy ku temu idealne. Po dzisiejszej wizycie w wiosce mamy przekonanie, że pomagamy też lokalnej społeczności, której stopa życia skoczyła przez 20 lat obecności resortu. Fidżi robi póki co świetne wrażenie, tylko trzeba rozumieć ich podejście do życia i samemu wyluzować.
Pozdrawiamy z pocztówkowego miejsca!!
A takie mamy teraz największe problemy:
Auckland i Fidżi
No i po Nowej Zelandii. W opinii Bartka zdecydowany hit wyjazdu, Gosia zgadza się, że przyroda jest ekstra, ale NZ to wielka wioska i brakuje jej miast i zabytków.
Dzisiaj będzie krótko, bo i sensacji nie było w czasie ostatnich dwóch dni. Bez niespodzianki Auckland okazał się być mało ciekawym miastem, w listach rzeczy do zrobienia była głównie natura w okolicach i zakupy. Skupiliśmy się na tych drugich. Kupiliśmy trochę pamiątek solidnie podnosząc wagę naszych plecaków, no ale zostało nam już niewiele (stosunkowo), więc udźwigniemy ten balast. Planowaliśmy steka na pożegnanie z NZ niestety się nie udało, w hostelu polecono nam nowojorską pizzę w jednej z restauracji. Nie do końca wiedzieliśmy co znaczy nowojorska, już wiemy – tak duża, że jak jesz o 12 to do końca dnia nie jesz. W ramach atrakcji poszliśmy do teatru na Peter Pan goes wrong. Cała sztuka oparta na tradycyjnym temacie była serią wyreżyserowanych wpadek, było bardzo zabawnie. Ludzie do teatru ubierają się swobodnie, a z ciekawostek – piwo można było wnieść na widownię. Wnętrza teatru były interesujące, takie stylizowane na Alladyna.
Nocleg, szybkie wstawanie i już przed 10 lecimy do Nadi, bazy turystycznej Fidżi. Kraj sprawnie nas przyjął, przeprawa biologiczna poszła sprawnie, ale warto uważać, żeby nie wwozić jedzenia. Tradycyjny zakup karty SIM, żeby mieć kontakt ze światem i jesteśmy. Nadi powitało nas 28 stopniami, jest gorąco, ale da się wytrzymać, a wieczorem zrobiło się po prostu przyjemnie, klimat zapowiada się być lepszy niż np.
w Tajlandii.
O Fidżi przed przyjazdem słyszeliśmy od znajomych w dwóch kontekstach. Fidzi time, tzn. wszyscy mają tu duży luz i nikomu się nie śpieszy, a drugi to mocne nastawienie na „dojenie” turysty. Obydwa się dzisiaj sprawdziły, za przejazd taxi 10km zapłaciliśmy 70pln, a pokaz tańca i ognia, na który pojechaliśmy zaczął się z 30 minutowym opóźnieniem. Czyli wszystko zgodnie z oczekiwaniami.
Ludzie są przyjaźni, poza resortami widać, że nie są zbyt bogaci, standard mieszkań z zewnątrz gdzieś pomiędzy Kambodżą, a Tajlandią.
Na duży plus kuchnia, jedliśmy w jednym miejscu, ale zaserwowane potrawy były świetne, czołówka całego wyjazdu. Zjedliśmy Kokodę, czyli surową rybę w sałatce warzywnej, zaparzoną w limonkach, coś a’la ceviche, oprócz tego ryby i ośmiornica. Klasa! Średnio przypadła nam do gustu kasawa, czyli lokalny wypełniacz jak ziemniak, była strasznie sucha.
Występy wspomniane wcześniej odbyły się w Port Denarau, czyli resortowej enklawie zamkniętej dla tubylców, trochę to głupio wygląda, bo istotnie kontrastuje z resztą Nadi. Niemniej turyści zamknięci w tej bajce, z wystlizowanymi palemkami, restauracjami i zielonymi trawniczkami wyglądali na zadowolonych, zostawiają dewizy, więc nie ma się co czepiać takiego modelu.
Można też kupić nieruchmości w Denarau (turystycznej wyspie w okolicach Nadi) w atrakcyjnych cenach.
Od jutra płyniemy ładować akumulatory na Yasawy, na jednej z wysepek spędzimy kolejne cztery dni, zdjęcia zapowiadają raj na Ziemi, mamy nadzieję, że tak będzie. W planach namy absolutne lenistwo, nasze organizmy już odczuwają trudy wyprawy, więc przyda się.
Rotorua, Hot Water Beach, Waitomo Caves
Ten wpis był gotowy dwa dni temu, ale z uwagi na brak internetu nie udało się go opublikować, podobnie wczoraj, dodaliśmy opis kolejnego dnia i znowu w miejscu noclegu cisza. Nie działa ani nasza komórka, ani wifi w B&B, gdzie spaliśmy. NZ niby taka rozwinięta, taka nowoczesna i do przodu, a dostępność do sieci komórkowej jak w Bieszczadach. Chyba im te bandyckie, europejskie jelenie, sprawcy całego zła blokują sygnał.
Nasza nowozelandzka przygoda niestety zbliża się ku końcowi. Trzeci tydzień pobytu na Północnej Wyspie to na początku ciąg dalszy okolic Rotorua. Jak wspominaliśmy w poprzednim wpisie jest to obszar aktywny geotermalnie, pewien przedsmak mieliśmy już w dniu przyjazdu, ale „płatne” parki okazały się być zdecydowanie bardziej atrakcyjne. Jest ich w okolicy kilka, wybraliśmy Te puia ze względu na reguralnie tryskający najwyższym „sikiem(?)” Gejzer, oraz Waiotapo, które poleca każdy blog i przewodnik, który widzieliśmy.
Najpierw było Waiotapo, pierwsze kroki autem skierowaliśmy do błotnego jeziora, później do gejzeru Lady Knox. Ciekawa sprawa, bo działa on codziennie o 10:15, przez cały rok i tylko ten jeden raz dziennie. Jego historia związana jest z więźniami, którzy karczowali w okolicy las w XIX wieku, odkryli oni pewnego dnia ciepły strumyk, który wykorzystywano do kąpieli. Pewnego dnia jakiś bardziej porządnicki więzień postanowił do prania zastosować mydło. To był błąd. Reakcja mydła i strumyka spowodowała eksplozję wody. Ta specyficzna reakcja wykorzystywana jest do dziś i Lady Knox jest pobudzana przez wrzucenie mydła w jej otchłań przez obsługę parku. Trochę oszukańczo, ale efektownie, bo Lady Knox reguralnie imponuje wytryskami na ponad 10 metrów, co mieliśmy przyjemność zobaczyć. Trzecim etapem w Waiotapo był park zjawisk geotermalnych. Bardzo intensywnie było czuć siarką, miejscami parowało tak, że nic nie było widać. W efekcie gwiazda parku tj. Szampańskie jeziorko, kolorowe od minerałów było spowite mgłą. Całość robi wrażenie i zdecydowanie warta była poświęconego czasu.
Po krótkiej przerwie na kuchnie tunezyjską (kebab i ryż) udaliśmy się do Te Puia. Nie odkryjemy tu Ameryki, ale w podróży nie ma co kombinować, żeby zjeść warto polegać na tripadvisorze. Poza Koreą, gdzie z jakiegoś powodu działał on różnie, Tripadvisor nas nie zawodzi. Staramy się brać restauracje z pierwszych 10% listy i działa. Ta tunezyjska AliBaba była pierwsza w kategorii tanie i jedzenie było rewelacyjne. Kebab jak kebab zawsze klasa, ale próbowaliśmy też ryżu z falafelem w sosie szpinakowym i też był bardzo smaczny.
Wracając do Te Puia to jego znakiem rozpoznawalnym jest gejzer Pohutu. Tryska wysoko, ale 1-2 razy na godzinę, więc pierwszą godzinę spędziliśmy czekając na fajerwerki. Będąc dodatkowo w niepewności, czy to już Pohutu czy tylko jego sąsiad, który zaczął wcześniej, ale brakowało metrów. W pewnym momencie Pohutu wystrzelił i było wiadomo, że on jest gwiazdą przedstawienia. Co ciekawe na terenie parku jest kilka gejzerów w tym trzy aktywne. Jeden był spokojny przez 50 lat, w ostatnim czasie uaktywnił się i tryskał nieprzerwanie przez 36 godzin i znowu zasnął. Zdaniem przewodnika dobrze, że strzelają, problem zaczyna się gdy wszystko się uspokaja, to znak, że energia gdzieś się kumuluje i mocno uderzy.
Poza gejzerami w parku znajdują się baseny błotne, zagajnik dla ptaków kiwi (niestety siedziały w dziuplach w czasie naszej wizyty), uniwesytet kultury maoryskiej, oraz sala gdzie odbywają się przedstawienia. Byliśmy pełni obaw, że te przedstawienie będzie tandetne, ale krótki 40 minutowy show okazał się być bardzo interesujący.
Generalnie fajne miejsce, spędziliśmy tam ponad 4 godziny, a możnaby jeszcze więcej. Kolejny raz przekonaliśmy się ile jakości wnosi przewodnik. Poznaliśmy dokładniej kulturę maoryską, trudną historię relacji z kolonizatorami oraz trochę szczegółów o geotermice. Maorysi pochodzą pierwotnie z Azji Południowo Wschodniej, z której udali się na wyspy polinezyjskie i z nimi się utożsamiają. Ciekawe jest to, że gdy przypłynęli do Nowej Zelandii było lato, więc wydawało im się, że klimat będzie zbliżony do tego jaki był, gdzie wcześniej mieszkali. Wyobraźmy sobie jakie musiało być ich zaskoczenie, gdy zaczął padać śnieg – jakoś dali radę, więc szacun. Maorysi są bardzo związani z przyrodą i naturą, co sprawia, że są uduchowieni. Wszyscy maoryscy przewodnicy byli dla nas tacy jakby nie z tego świata, często w swoich opowieściach mieli taką nutkę spirytualizmu. W maoryskiej kulturze nie tworzy się dzieł (pomników, zdobień budynków, ozdób), które dokładnie przedstawiają daną postać, zawsze są one przedstawione w sposób groteskowy i zawierają w sobie historię danej postaci. Związane to jest z tym, że Maorysi składają się z ponad 500 plemion i nie chcą, żeby ich dzieła były rozpoznawalne dla innych. Dobrym przykładem jest dziewczynka z wilkiem, czerwonym kapturkiem i koszyczkiem – nie ważne jaką ma buzię, wszyscy wiemy o co chodzi, bo znamy tę historię, podobnie sytuacja wygląda u Maorysów. Kolejna sprawa to nazwy miejscowości – nie mają oni nazw w naszym rozumieniu, nazwą jest krótki opis danego miejsca lub co charakterystycznego tam się działo, np. miejsce gdzie była jakaś bitwa. Istotne w tym wszystkim jest to, że Maorysi w toku historii nie stworzyli alfabetu, więc swoją historię przekazują obrazkowo.
Sama nazwa Maorysi powstała dopiero na potrzebę Europejczyków, którzy musieli wrzucić do jednego wora wszystkie polinezyjskie plemiona, podobnie jak Indianie. Słowa po maorysku dopiero w ostatnim czasie są spisywane w sposób fonetyczny. Ogólnie rzecz biorąc jest to kultura zupełnie inna od naszej (jeszcze bardziej od kultury azjatyckiej, może dlatego, że jest dla nas jeszcze bardziej nowa), co sprawia, że jest dla nas bardzo ciekawa.
Dzień zamknęliśmy w restauracji meksykańskiej, to był taki dzień na bogato, dwie restauracje. Ciekawa historia przydarzyła się nam w hostelu. Rano się wymeldowaliśmy, by kilka godzin później wrócić w to samo miejsce. W ciągu dnia zwolnił się pokój, a my jesteśmy w NZ takimi gangsterami, że do 17 nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy spali. Tak wolno poza sezonem, w sezonie podobno jest tutaj bardzo krucho z miejscami do spania i lepiej wszystko logistycznie zaplanować wcześniej.
Ostatni dzień w Rotorua rozpoczęliśmy od relaksu w Polinezyjskim SPA. Jest to kompleks termalnych basenów. Większość czasu spędziiśmy w najzimniejszym basenie, który miał 36 st (reszta miała między 38 a 42). Baseny to duże słowo były to większe jacuzzi, woda pachniała siarką, o ile można tym pachnieć. Wygrzaliśmy się solidnie, traktujemy to wyjście jako przetarcie przed Fidżi. Przy czym trzeba uważać w takich wodach łatwo przesadzić, dopóki człowiek siedzi w wodzie jest w porządku, dopiero po wyjściu organizm dziwnie reaguje na podane ciepło. Czuliśmy się zaraz po wyjściu zmęczeni i trochę bolała Bartka głowa. Siedzieliśmy długo, bo nie ma opcji godzinnego biletu, trzeba kupić na cały dzień. No to musieliśmy przesadzić, żeby się opłacało:)
Rozgrzani wyruszyliśmy w trasę do Blue Springs – błękitnej rzeki, która stanowi 60% zaopatrzenia NZ w butelkowaną, czystą wodę. Rzeczywiście, woda ma przepiękny kolor, który powstaje dzięki 100 letniej filtracji wody przez skały. Miejsca nie było na naszej oryginalnej trasie, sprzedali je nam Magda i Kamil, znajomi z Polski, których spotkaliśmy kilka dni temu. Jesteśmy wdzięczni, bo kolejny raz było to coś nowego. W rzece nie wolno się kąpać, jednak, kiedy okazało się, że małżonka jest spragniona Bartek niezwłocznie poszedł nabrać wody (na kogoś trzeba zwalić swoje mądre pomysły). Robiąc to poślizgnął się na skale i wpadł po uda do wody, istotnie brudząc jedyne, pozostałe krótkie spodenki.
Kolejnym i ostatnim punktem tego dnia była Hot Water Beach – plaża z gorącymi źródłami. Cała atrakcja polega na tym, że:
– najpierw trzeba sprawdzić kiedy jest odpływ, tylko wtedy ma sens kopanie (codziennie wcześnie rano i późnym popołudniem),
– następnie pożycza się łopatę i człowiek kopie sobie małą sadzawkę na plaży,
– na koniec warto zbudować jeszcze mur z piasku od strony morza, żeby jak najdłużej bronić swojego bajorka od ponownego przypływu.
Z boku wygląda to komicznie, grupki ludzi siedzą w błocie po kolana i co chwilę walczą z żywiołem, który niszczy ich bajorka. Praktyczne zastosowanie znajduje to zabawa w mury, latami uprawiana przez Bartka nad morzem. Chodzi o to żeby wybudować mur, chroniący przed falami tak by się nie zamoczyć. Zabawa przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. Zdecydowanie kilka rad przydałoby się budowniczym na lokalnej plaży.
Tam w tle na zdjęciu poniżej ludzie siedzą, w rzeczonych bajorkach, tak z partyzanta ich capnęliśmy, wszystkich pytając później o zgodę na wykorzystanie wizerunku. RODO!
Wieczór upłynął nam na ewidencjonowaniu i wkładaniu do segregatora zebranych oświadczeń.
Myśmy łopaty nie pożyczyli, bo nadal byliśmy rozgrzani po porannym kąpielach, jednak w niektórych miejscach wystarczyło „zakopać” stopę w piasek na głębokość 2 cm i już parzyło. Interesująca atrakcja wynikająca z tego, że na plaży są dwa gorące źródła. Pomysłowa nazwa miejscowości Hot Water Beach, idąc tym tropem Kraków mógłby się nazywać „Zakole rzeki z zamkiem na górze i smokiem na dole”, Warszawa byłaby „miastem stołecznym z szeregiem budynków istotnych z punktu widzenia państwowości”, a Sosnowiec byłby „Wstydliwymi okolicami Śląska”.
Po plaży siedzieliśmy sobie w naszej chatce i półokrągłym dachem, niczym Frodo Baggins w Hobbitonie i przygotowywaliśmy się mentalnie do wizyty w prawdziwym miasteczku Hobbitów, co ma nastąpić kolejnego dnia po południu.
Nasz domek skłaniał do refleksji nad piramidą Maslowa, jest nowy i ładny, czyli estetycznie jest ok. Jest telewizor i wifi (niestety tylko teoretycznie), czyli rozrywka zapewniona. Co ciekawe nie ma toalety, ani nawet bieżącej wody (chociaż jest czajnik). Obserwując to można dojść do wniosku, że potrzeby fizjologiczne są wyższego rzędu i powinniśmy dobrze funkcjonować tak długo jak możemy oglądać tv. Teraz tylko nasze pęcherze muszą to zrozumieć.
Podróże po północnej wyspie utwierdzają nas w przekonaniu, że tutaj ta wyspa nie jest nieskończonym parkiem krajobrazowym, tutaj w piękne miejsca trzeba dojechać często „zwyczajną” drogą, strasznie nas to Południe rozpieściło.
W środę po pożegnaniu się z oceanem (nie na długo, ale zawsze) i zjedzeniu obiadu na śniadanie (musimy wykorzystywać zakupione przez nas produkty, bo już nie zostało dużo czasu) wyruszyliśmy na punkt widokowy do Cathedral Cove. Jakie było nasze zdziwienie, gdy po około pół godzinnej wspinaczce wzdłuż drogi (wszędzie były znaki, że dalej niż my zaparkowaliśmy nie można parkować) okazało się, że dotarliśmy do początku trasy. Zdecydowaliśmy, że jak już tyle się namęczyliśmy to kolejne 45 minut damy radę (nie byliśmy mentalnie przygotowani na taką trasę, więc jakoś szybciej się zmęczyliśmy, a do tego nie mieliśmy nawet wody ze sobą). Trasa nie miała dla nas litości – góra, dół, schody, a nawet krótki deszcz, ale daliśmy radę. Widoczki były bardzo ładne, formacje skalne na oceanie, plaża i oczywiście sama woda – super. Szybkie fotki, chwila odpoczynku i znowu góra, dół, góra, dół.
Po tym niemalże heroicznym wysiłku wystartowaliśmy w kierunku miejscowości o wdzięcznej nazwie Matamata, nieopodal której znajduje się Hobbiton – sławna z serii filmów o Władcy Pierścieni oraz Hobbit wioska Hobbitów. Oczywiście na miejscu powitał nas piękny sklepik z pamiątkami oraz kawiarnia i pełno ludzi różnych nardowości. Wycieczki do Hobbitonu wyruszają co 10 minut, a czasem nawet częściej, prawdziwa fabryka. Najpierw wsiedliśmy do autobusu z wielkim złotym logo, który zawiózł nas pod samo wejście. Jazda trwa około 5 minut, podczas której puszczany jest film, gdzie Peter Jeckson (reżyser wszystkich wspomnianych wcześniej filmów) oraz właściciel farmy, na której powstała wioska, dziękują wszystkim, że postanowili wybrać się w to miejsce. Po podwózce autobusem ruszamy do świata małych domków z okrągłymi drzwiczkami. Z ciekawostek zapamiętaliśmy następujące rzeczy:
1. W całym Hobbitonie jest tylko jedno sztuczne drzewo (na domu Bilbo). Pierwotnie było to drzewo przywiezione gdzieś z okolicy, ale jako, że było ścięte to zaczęło coraz bardziej usychać, więc trzeba było wymyślić inne rozwiązanie. Z pomocą przyszli Tajwańczycy. Przygotowali odpowiednie drzewo z jakiegoś sztucznego materiału, ale jako że drzewo było zbyt duże przywozili je w kawałkach. Dodatkowo reżyser nie mógł się zdecydować jaki odcień zieleni powinny mieć liście, więc ekipa kilka razy je przemalowywała. Wszystko po to, żeby drzewo to mogło być pokazane w filmie przez 20 sekund. Ciekawe jest również to, że każdy listek drzewa był osobno mocowany, a później przemalowany. Drzewo ma 200.000 listków. Czepialski ten Peter Jackson.
2. Chatki są różnej wielkości. Wynika to z faktu, że różne sceny były kręcone w różnych domkach w zależności od wzrostu aktora. I tak, słynna scena, na której Gandalf (ten duży czarodziej) rozmawia z Bilbo (hobbit) była kręcona w dwóch różnych domkach, co oznacza, że nigdy nie została przeprowadzona rozmowa taka jak w filmie, były po prostu dwa monologi, które połączyli na potrzeby sceny.
3. 40% gości Hobbitonu nie ma pojęcia co to jest, nie czytali książek, nie widzieli filmów. Przyjeżdżają żeby komuś towarzyszyć, albo żeby zagrać na nosie znajomym, którzy mówią im o tym miejscu, że w NZ koniecznie trzeba je zobaczyć. Takie jest zdanie przewodniczki.
Po Hobbitonie dojazd do noclegu, tym razem na prowincji i znowu bez zasięgu i bez wifi.
Czwartek, 69ty dzień naszej wyprawy, do powrotu do pracy zostało 48 dni, w tym dwukrotnie 5 grudnia, który zbliża się do nas. Dzień upłynął nam na podróży z Waitomo do Auckland.
Waitomo znaczy dziura w Ziemi. My w tym Waitomo trochę poprzebywaliśmy w dziurze bo zdecydowaliśmy się na Black Water Rafting. To takie przejście przez jaskinie, którą płynie rzeka. W miejscach, gdzie była wystarczająca głębokość wsiadało się na oponkę dostarczoną przez organizatorów i spływało. Skala trudności żadna, natomiast element adrenaliny zapewnia całkowita ciemność. Jaskinie są delikatnie oświetlone niebieskim kolorem przez fluoroscencyjne (to słowo ma literówkę) larwy robaczków, w związku z tym efekt jest ciekawy i niepowtarzalny, oczywiście każdy dostał też małe światełko na kasku. Frajdy było sporo, były też skoki do wody i przepływanie po komorze jaskini z sufitem nad samą głową. Trochę stanowiło to połączenie kanioningu, raftingu i przygodowego przechodzenia przez jaskinie. Czyli wszystko, co już robiliśmy w wersji light. Gosia póbowała wersji hard, bo latareczka jej się zepsuła jeszcze przed wejściem do jaskini. Pomimo wyjątkowej niechęci do ciemmości dzielnie pokonała jaskinię. Woda miała 11 stopni i była orzeźwiająca, słowa zimna nie ma w lokalnym słowniku.
Zdjęcia świecących robaczków z naszych jaskiń, ale nie dzisiejsze.
Druga część dnia to dojazd do i spacer po Auckland. Powrót do rzeczywistości. Auckland na pierwszy rzut oka to duże miasto z prawdziwego zdarzenia, korki, wieżowce, więcej ludzi. Trochę się odzwyczailiśmy. Miasto jest czyste i kolorowe, widać już sezon świąteczny, specyficzny bo w sklepach są „już” letnie kolekcje. W związku z tym, że Auckland ma krótką historię brakuje budynków, w Europie w mieście idzie się zazwyczaj do rynku, tutaj nie wiedząc, gdzie iść na rozpoznanie wybraliśmy się nad morze, właściwiej do portu. Śpimy znowu w hostelu YHA, zrobiliśmy tylko trzy wyjątki na trasie, to solidna sieć i polecamy ją. I uwaga to nie jest produkt placement, nie podpisaliśmy z nimi milionowego kontraktu, chociaż gdyby wiedzieli, że nasze przygody czytają obie nasze mamy i jeszcze kilkadziesiąt osób na pewno weszliby w promocję przez naszą stronkę.
No i polski akcent..
Jeszcze filmiki z atrakcji geotermalnych:
Tongariro, Rotorua, rafting
Zaliczyliśmy rzekę trzeciego stopnia na raftingu (skala jest sześciopoziomowa, gdzie Dunajec to jeden, a Białka dwa). Spłynęliśmy Tongariro w piątek, wrażenia podobne do spływu trochę powodziowym Dunajcem. Świetna zabawa, szybko łapie się komfort i człowiek czuje się bezpiecznie. Już po trzecim, może czwartym bystrzu mieliśmy pełne zaufanie do naszego sternika. Generalnie nawet gdybyśmy wcale nie wiosłowali na bystrzach to gość i tak by nas wyprowadził. Bardzo polecamy tego typu rozrywkę, człowiek ma wielką radość z bycia chlustanym 10 stopniową wodą w twarz. Wszystko zorganizowane na bum cyk cyk, wsadzili nas w pianki, zawieźli na start, dwie i pół godziny później, 14km dalej byliśmy na mecie. Możliwości raftingowe w NZ są olbrzymie, jest tutaj pełno rzek nadających się do takiej zabawy, no i nie trzeba żadnego doświadczenia. Nasz sternik opowiadał nam, że w NZ są rzeki z bystrzami 5tego stopnia, takimi, na których ludzie się topili. Doświadczenie, ani nawet siła fizyczna dalej nie są konieczne, w naszej opinii lekko kontrowersyjne podejście.
Nasz spływ udokumentowano poniższym filmikiem:
Www.eye-fly.co
Hasło: rk5vmt
Film jest długawy, ale wyraźnie widać na nim radość na twarzy Bartka i zdecydowanie z jakim Gosia podchodziła do swojej ulubionej komendy „relax”. Niestety nie mamy własnych zdjęć. Dość częstą praktyką jest zabranianie korzystania z własnych aparatów, a później sprzedawanie zdjęć. Argumentowane jest to dbałością o bezpieczeństwo, co poniekąd ma sens.
Zanim rozpoczęliśmy rafting byliśmy pełni obaw czy się odbędzie. Całą drogę od Whanganui do Turangi padał deszcz. Do tego 12 stopni i momentami widoczność na 50 metrów. Po dotarciu do siedziby raftingu na pytanie czy płyniemy gość powiedział, że jasne i że on wrócił właśnie z porannego spływu i było super. Mieliśmy pewne wątpliwości, ale trochę się przejaśniło, plus deszcz, który padał od czasu do czasu nie przeszkadzał bo mieliśmy pianki oraz mokrzy byliśmy od rzecznej wody. A propos wody, to była cudownie czysta, przejrzysta do samego dna bez względu na głębokość i zdatna do picia. Trzecia najczystsza rzeka w NZ.
Pogoda sprawiła, że na trasie dojazdowej zatrzymaliśmy się tylko raz. Północna wyspa przypomina Shire z Władcy Pierścieni. Przy czym przychylamy się do ogólnej opinii, że południowa wyspa jest bardziej urodziwa.
Na większości wyprawy mieliśmy sporo szczęścia. W sobotę poszliśmy szlakiem nr 1 w NZ, tzw. Tongariro Alpine Crossing. Szlakiem, który z powodu opadów, wiatru i temperatury był niedostępny przez kilka wcześniejszych dni. Na czas naszej przeprawy pogoda była idealna, lekko pochmurnie, niezbyt gorąco. Fakt, że to sobota i pierwszy ładny dzień od kilku dni sprawił, że na szlaku było tłoczno, prawie jak na trasie nad Morskie Oko. Przyzwyczajeni do większych luzów trochę sobie ponarzekaliśmy, a później przypomnieliśmy sobie metro w Hong Kongu.
Tongariro to park narodowy utworzony w rejonie ciągle aktywnym wulkanicznie. Na szlaku często były ostrzeżenia o zagrożeniach i trzeba je traktować poważnie, ostatnia erupcja w tym rejonie miała miejsce w 2012 roku. Szlak, którym szliśmy prowadzi przez dolinę, następnie około krateru, dalej na szczyt wulkanu i dalej wzdłuż jeziorek na dół.
Szlak jest nierówno przygotowany, miejscami jest super, do tego stopnia, że drewniana kładka przykryta jest gumą żeby człowiek się nie ślizgał, a znowu na zejściu ze szczytu wulkanu nie było żadnej pomocy. Był to właściwie stromy stok zbudowany z małych kamyczków. Bartka aż bolał brzuch ze śmiechu i palec od wskazywania na upadających ludzi, których było bardzo dużo. Niestety śmiechy skończyły się po upadku Gosi, jeden kamyczek postanowił zostać z Gosią na zawsze i wbił się pod skórę ręki. Wieczorem dzięki chirurgicznym zabiegom udało się go wygryźć. Żeby nie było – „kamyk” to duże słowo, to był bardziej pyłek lub mały żwirek). Ostatnio Gosia ma gorszą passę, wielki szacunek powinno budzić to, że opisywany 20km górski szlak przeszła lekko przeziębiona. Bartek nie wstałby z łóżka z tak bolącym gardłem. Nie ma się co rozpisywać o krajobrazach, innych od wszystkich, które wcześniej widzieliśmy. Mamy nadzieję, że zdjęcia znowu obronią piękno natury.
Z tej wycieczki płyną dla nas trzy lekcje:
1. Nigdy nie zwlekaj ze zdjęciem. Bartek czekając na lepsze ujęcie najwyższej góry w regionie (2,8t mnpm) zgubił ją w końcu za innym szczytem i już więcej jej nie widział.
2. Jak kupujesz przypadkowy, ale ładny pojemnik na wodę, to może się okazać, że to super skuteczny termos. Herbatę, którą zrobiliśmy sobie rano byliśmy w stanie pić dopiero 7 godzin później. NZ to kraj klawych termosów!
3. Nigdy nie zapominać jak zmienna jest pogoda w NZ i nie lekceważyć zaleceń na szlak. Komicznie wyglądała panienka cofająca się ze szlaku w Japonkach (szkoda, że nie udało jej się dotrzeć do części pokrytej śniegiem). A nasze ubranie na cebulkę pomogło, bo w czasie trasy Gosia z czterech warstw zeszła do jednej i z powrotem. Któryś raz nam się sprawdziła dobra rada taty Bartka żeby na zejściu mocniej wiązać sznurówki, wtedy nie bolą paluchy itd itd, z górami nie ma żartów!
Całość wycieczki zajęła nam 7 godzin, plus 2 godziny na dojazd busem tam i z powrotem. Z ciekawostek:
– Szlak jest właściwie jednokierunkowy bo wszystkie firmy transportowe wiozą ludzi na jeden koniec, a bez firmy logistycznie trudno zorganizować pełne przejście.
– Na szlaku istna wieża Babel, w tym kilka grupek władająca naszym językiem.
– Szlak w ciągu 2017 roku pokonało 120.000 ludzi, pięć lat temu 60.000. Chociaż dzisiaj korzystamy i jest nam superancko, to strach pomyśleć jak będzie wyglądała turystyka za kilka lat gdy stanie się masowo dostępna w krajach jak Chiny, Brazylia, Filipiny albo Indie. Te wszystkie atrakcje zostaną zadeptane…
W dzisiejszym wpisie będzie też trochę od kuchni. Jako, że NZ właściwie nie ma niczego swojego to bazuje na hamburgerach i stekach. Jedzenie jest tłuste i ciężkie, a ilość warzyw symboliczna. My najczęściej śniadanie jemy we własnym zakresie, jest pieczywo, więc nie na dramatu, do tego serki, dżemy, jajka, awokado (Gosia je jedno dziennie, bo to produkt lokalny). Jako, że wędliny są słabe na szlak zrobiliśmy sobie sami wędlinę, podsmażając schab – wyszło ok. Obiadokolacje to często junk food, jadamy hamburgery, pizzę. Często sami robimy sobie steki, bo szybko i taniej niż w Polsce. Miłym odkryciem są paje, czyli zapieczone w cieście nadzienie, np. Kurczak w sosie, albo ser ze szpinakiem. Dalej jest to tłuste i pewnie niezbyt zdrowe żarcie, ale tanie i smaczne. Radzimy sobie, supermarkety są dobrze zaopatrzone i czasami pozwalamy sobie na trochę nostalgii, np. Kupując kefir albo zwykłe ziemniaki.
Dwie noce w Tongariro spędziliśmy w przydrożnym motelu, zaskakująco przytulnym i z luksusami – własną łazienką, dobrze zaopatrzoną kuchnią, salonem no i przede wszystkim telewizorem z kablówką. Mecze, sitcomy, filmy, takie kolorowe reklamy, kablówka to super hit Tongariro, wyłączaliśmy tv tylko na czas snu. Gosia się już wyciągnęła z przeziębienia, pewnie pomogły lekarstwa, suta porcja czosnku w ziemniaczkach, ale wiadomo, że nic nie leczy lepiej niż leżenie przed telewizorem. Bartek z wypiekami na twarzy oglądał w niedzielny poranek mecz Genoi z Napoli, a w piątkowy wieczór fragment meczu siódemek w rugby pomiędzy Niue i Tuvalu, tak, tutaj takie cuda są w telewizji!
Niedziela upłynęła nam na podróży do Rotorua. Wzdłuż drogi znajdują się obszary pełne wszelakich zjawisk geotermalnych. My te największe atrakcje zostawiliśmy na jutro, ale dzisiaj na trasie widzieliśmy kilka ciekawych miejsc.
Na początek jezioro Taupo:
Drugi przystanek to wodospad Huka Falls:
Później tereny geotermalne Moon crater:
Czwarty postój to zapora Aratiatia, mieliśmy szczęście być tam przed i po opuszczeniu wody ze zbiornika, takie show odbywa się kilka razy dziennie. Różnica poniżej.
Około 16 dotarliśmy do Rotorua, szybko udało się ogarnąć pranie, a później spacer po miejskim parku Kuirau. Park o tyle specyficzny, że pełen bulgoczących małych jeziorek, jednego większego parującego jeziora, małych ciepłych basenów, gdzie można zamoczyć stopy. Wszystko za darmo. Nieprzyjemnym zaskoczeniem jest fakt, że te najciekawsze miejsca z gejzerami są płatne i to dosyć solidnie. Wydatki zostawiliśmy na jutro.
Po parku krótki spacer po miasteczku, dosyć wymarłym. Tylko w dzielnicy restauracyjnej spotkaliśmy trochę więcej ludzi. Uczciliśmy stulecie niepodległości piwkiem i wróciliśmy do hostelu.
Żeby zakończyć miłym akcentem, śliczna ulica w Taupo, mamy nadzieję że widać, ale na wszelki wypadek uprzedzamy, że uważny czytelnik winien dostrzec, że w niewielkiej odległości na ulicy mamy KFC, Burger Kinga, McDonalds. To się nazywa planowanie przestrzenne!
Chcielibyśmy jeszcze wspomnieć o zaskakującej rozmowie z właścicielem naszego hostelu w Whanganui (to to takie trochę nigdzie nad ładnym jeziorkiem, 2 godziny drogi od Wellington). Okazało się, że był on w Krakowie przez 2 tygodnie, super mu się podobało i miał całkiem sporą wiedzę o Polsce (od wielu lat mieszka w NZ, a pochodzi z RPA). Musimy doceniać też własne atrakcje! Takie patriotyczne zakończenie na 11 listopada 🙂
Północna wyspa start
Ostatni dzień na południowej wyspie spędziliśmy w drodze do miejscowości Picton, w której znajduje się port, z którego wyruszają promy na wyspę południową (tą bliżej domu!). Jak zwykle nie obyło się bez trasy widokowej i to nie byle jakiej – prowadziła wzdłuż klifu, a zakręty były co 20 metrów, więc było to wyzwanie dla kierowcy, ale jak zwykle świetnie sobie poradził. Tylko po przejechaniu tej drogi było mu niedobrze, tak kręciło, że Bartek pierwszy raz w życiu czuł się źle po prowadzeniu auta.
W samym Picton nie ma zbyt wielu atrakcji. Małe miasteczko, kilka sklepów, knajpek i promy. Szybkie mycie butów przez ochronę biologiczną i załadowaliśmy się do promu. Rejs trwał ponad 3 godziny. Na samym promie poza podziwianiem widoków spędziliśmy czas w tamtejszym kinie. Trochę wiało, trochę kołysało, ale daliśmy radę. Obejrzeliśmy drugą część Mamma Mia, niegodna pierwszej, tylko piosenki się broniły.
Po zacumowaniu do Wellington podjechaliśmy do hostelu (port jest praktycznie w samym centrum) i wybraliśmy się na kolację z Magdą i Kamilem, którzy jadą od Południowej Wyspy do Północnej (w przeciwną stronę niż my). Podczas jedzenia wymieniliśmy się spostrzeżeniami z dotychczasowych przygód i zaktualizowaliśmy naszą wiedzę na temat tego, co się dzieje w Polsce.
Rano obudziliśmy się w mglistym, lekko deszczowym i bardzo wietrznym Wellington. W związku z tym wybraliśmy się zabytkową kolejką na punkt widokowy i do ogrodu botanicznego (logiczne, że w takich warunkach jest najpiękniej). Bardzo udany spacer, prawie wyłącznie we własnym towarzystwie.
Kolejnym punktem był zabytkowy stary kościół św. Pawła, który był całkiem ciekawym przykładem architektury drewnianej (szczególnie na kraj, w którym prawie nie ma zabytków). Niestety duży niesmak pozostawiał fakt, że zaraz przy wejściu były ustawione terminale płatnicze oraz stał koleś, który intensywnie namawiał, żeby przyłożyć kartę lub wrzucić papierowy pieniądz do puszki na kościół. Dodatkowo kilka razy był napis przypominający o tym, że zaraz obok ołtarza jest super sklep z pamiątkami. Sugerowana wpłata kartą to 60 PLN na nasze, spore oczekiwania. To chyba nie taką wizję kościoła miał Jezus, szkoda…
Dalej na trasie był budynek parlamentu. Jako, że co godzinę są tam organizowane wycieczki i do tego darmowe postanowiliśmy wziąć w tym udział. Ciekawe jest to, że budynek ten składa się tak na prawdę z trzech różnych budynków, każdy w kompletnie innym stylu. Szczególnie betonowy okrąglak dobudowany w latach 70tych pasuje jak pięść do oka. Budynek ciekawy również z powodu zabezpieczeń przeciwko trzęsieniom ziemi. Przebudowa fundamentów miała miejsce 25 lat temu i wtedy to rozwiązanie było nowatorskie. Parlament ma przetrwać trzęsienie do 7.5 w skali Richtera. Trochę dowiedzieliśmy się o systemie parlamentarnym w NZ, co w sumie logiczne jest zbliżony do tego w Wielkiej Brytanii. Różnica jest jedna, zasadnicza, nie ma izby lordów, bo nie ma lordów, więc parlament jest jednoizbowy (kiedyś była, ale nic nie robili i wszystko akceptowali, więc ją zlikwidowali). Premierem jest kobieta, nie pierwszy raz z resztą. Natomiast jest to pierwsza premier na świecie, która urodziła dziecko w czasie urzędowania. Był też polski akcent, biało-czerwona szarfa na rzeźbie o szanowaniu multikulturowości.
Niestety nie można było robić zdjęć w środku, więc mamy tylko z zewnątrz.
Ostatni punkt to muzeum narodowe, wybraliśmy się z przewodnikiem na tour o historii Maorysów. Teraz wiemy nieco więcej o historii tej krainy. Mamy jeszcze zamiar dokształcać się w tym temacie to wtedy napiszemy co wiemy.
W Polsce w ostatnim czasie jest szeroka rozmowa o przyjmowaniu uchodźców, w tym temacie natknęliśmy się na tablicę z informacją, że Nowa Zelandia w 1944 roku przyjęła ponad 100 dzieci z Polski, które ciężką pracą przysłużyły się NZ. Tablica wisząca w eksponowanym miejscu poniżej.