Za trzy godziny startujemy na najbardziej odosobniony punkt na naszej trasie, Kiritimati – wyspę Bożego Narodzenia. Na wyspie mieszka 5.000 ludzi i infrastruktura jest skromna, więc niewykluczony jest tydzień bez aktualnych wieści na stronie. Wyprawa w to miejsce to spełnienie marzenia małego Bartka, który w wieku kilku lat błądził po mapie i wymyślił, że chce jechać na Kiribati, bo jest tak strasznie daleko. W recenzji miejsca, gdzie będziemy spać przeczytaliśmy, że na wyspie właściwie ludzie przyjeżdżają łowić i że trzeba mieć własny sprzęt. Spelnienie marzeń może być w zwiazku z tym atrakcyjnym tygodniem, bo my sprzętu oczywiście nie mamy.
Ostatni dzień spędziliśmy na zakupie pamiątek w centrum Nadi, przy okazji zobaczyliśmy architektoniczną atrakcję numer 1, hinduską świątynię, no perełeczka:)

W sklepie z pamiątkami poczestowano nas pożegnalną kavą, wprowadziło nas to w dobry nastrój i chyba słabo się targowalismy, bo kupione pamiątki widzieliśmy później w dużo nizszej cenie, ale podobno pomogliśmy szkole w jakiejś wiosce.

Po udanych zakupach zjedliśmy obiad w lokalnym stylu, który utwierdził nas w przekonaniu, że lokalna kuchnia jest pyszna i lekka. Niestety miejscowi mają słabość do kalorycznego jedzenia i często widzimy tu mocno otyłe osoby. Przykładem są stacje benzynowe, na których połowa półek jest wypełniona chipsami.
Po jedzeniu drzemka, skończyliśmy oglądanie pierwszego sezonu Darka, w naszej opinii nie dorasta do Stranger Things, ale nie jest to strata czasu.
Spakowaliśmy się i zaraz ruszamy na lotnisko..

Dzikość – taki był plan, który zrealizowaliśmy. Historia szukania noclegów na Fidżi nie jest zbyt skomplikowana, chcieliśmy czegoś na Yasawach, czyli rajskich wysepkach i czegoś na głównej wyspie. Booking na głównej wyspie wszystkie noclegi proponował nad oceanem, z jednym wyjątkiem. Namosi Eco Retreat, 70 minut szutrowej drogi w głąb wyspy. Koncepcja zgodna z europejską modą, wszystko ekologicznie i prosto. To co zastaliśmy na miejscu jest rzeczywiście całkowicie ekologiczne.


Jak to wygląda – jesteśmy w środku lasu deszczowego, otaczają nas lasy i góry. Najwyzszy szczyt Fidżi ma 1300mnpm. Wszedzie wokół jest zielono, klimat jest zbliżony do okolic nadoceanicznych, tylko mniej wiatru i więcej deszczu. Mieszkamy nad brzegiem rzeki, całkiem sporej,  ale takiej, którą można przekroczyć boso, co zresztą zrobiliśmy. Od miejsca, w które nas przywieziono do naszego domku jest około 400 metrów, a 15 metrów to przejście przez rzekę, bez mostku, kładki, tratwy.
Nasz domek nie posiada luksusów, chyba, że za taki uznać moskitierę. Nie ma prądu, zresztą w calym „ośrodku” go nie ma. Woda w kranie płynie z górskiego potoku. Do kranu i toalety (całkiem cywilizowanej) mamy 50 metrów, ta odległość ma znaczenie ja chce się siku o 2 w nocy. W domku właściwie jest tylko łóżko, okna i drzwi są umowne, bo nawet na noc się ich nie zamyka (dałoby się je zamknąć, ale po co). Właściciel nas poinformował, że chociaż są węże, jaszczurki i pająki to nic nie stanowi śmiertelnego zagrożenia, więc możemy spać spokojnie.



Trzy razy dziennie dostajemy świetne jedzenie, w całości pochodzi z olbrzymiego ogrodu obok ośrodka, oprócz tuńczyka z puszki, który pochodzi z supermarketu. Nasze jedzenie jest prawdziwie lokalne i takie jakim zjadają miejscowi. Jemy dużo kasawy, taro, zieleniny, której nie znamy, dopiero co zerwane ananasy (!), banany prosto z drzewa, jajka od kur, które chodzą wszędzie po okolicy, mleczko kokosowe. To wszystko razem podane na różne sposoby jest przepyszne. Różnimy się tym od miejscowych, że zachwycamy się ich jedzeniem, a oni naszym – na wieczorną sesję kavy przenieśliśmy solone orzeszki ziemne, które okazały się hitem. Każdy cieszy się  tym co nie codzienne.
Zajmują się nami dwie Panie Mili i Maria, które gotują, przygotowały noclegi, parzą nam herbatki z listków drzewa cytrynowego (które też rośnie za płotem, nie jakieś torebki ze sklepu) i pilnują żebyśmy im zglaszali, co planujemy zrobić. I z tym robieniem mamy trochę problem. Nie ma prądu, zasięgu, wifi. Nie ma też niestety opcji spacerowych, niby w bliskiej okolicy są trzy wioski, ale dano nam do zrozumienia, że sami nie możemy iść, a jakos głupio tak z przewodnikiem. Nie ma restauracji. Czas spędzamy na leżeniu, czytaniu, kąpielach rzecznych. Byliśmy też na spacerze pod lokalną górkę, poszliśmy z rana, na oko weszliśmy 50 metrów do góry, ale wróciliśmy totalnie spoceni i zmęczeni. Trochę nam to wybiło z głowy inne spacery. Brakuje opcji resortowych, czyli basenu, kajaków i atrakcji typu plecenie koszyka z liści palmowych. Co tu dużo mówić wyszła z nas europejskosc i po 24 godzinach obejrzeliśmy sobie ściągnięty wczesniej serial na tablecie, a że Bartkowi skończyła się książka to w ruch poszedł czytnik. Ot tyle wychodzi z próby odejścia od elektroniki.







To co robi duże wrażenie to dzieci, które godzinami bawią się w rzece, pomagają rodzicom w pracy na roli, sprawnie obchodzą się z maczetami. W trakcie przygotowywania dla nas kokosa, maczetą bawił się 5latek. Ku naszej uldze, szybko mu ją zabrano. Przede wszystkim dzieci są wiecznie uśmiechnięte. Aż przyjemnie popatrzyć.
Wokoło naszego ośrodka są trzy wioski, w sumie mieszka w nich około 500 ludzi. Jest szkoła, kościół, prymitywny sklep, no i wiosce jest prąd, a niektórzy mają nawet anteny satelitarne telewizji Sky, pewnie po to żeby oglądać rugby, które jest tutaj super popularne. Młokos prowadzący nas na lokalny pagórek potrafił wymienić wszystkich zawodników rugby, którzy z okolic poszli w świat i było tych zawodników wielu. Raz w miesiącu w wiosce jest turniej siódemek w rugby. Siódemki to taka odmiana rugby.Odmiana, która jest sportem olimpijskim. Fidżi zdobyło złoto w Rio de Janeiro i jest to jedyny medal olimpijski w historii. Lokalne gazety poświęcają kilkanaście ostatnich stron tej dyscyplinie, przynajmjiej w weekendowym wydaniu. A informacja, że reprezentacja siódemek wyjechała na turniej w Dubaju była na pierwszej stronie.
Wizyta tutaj dała nam dużo informacji z pierwszej ręki, o tym jak tu się żyje. Nie poruszalismy trudnych tematów, w szczególności problemu etnicznego. Praktycznie po połowie ludność Fidżi stanowią Hindusi i Malanezyjczycy (pierwotni mieszkańcy). To prowadziło w przeszłości do niepokojów społecznych, a nawet przewrotów wojskowych, z których ostatni miał miejsce w 2006 roku. Wybraliśmy sobie ciekawy czas na przyjazd, bo dwa tygodnie temu były wybory, które często prowadzą do niesnasek. Szczęśliwie, jest spokój pewnie dlatego, że władze utrzymała rządząca frakcja.
Trudny temat to też kwestia pieniędzy, jest nam głupio odpowiadać na pytania ile kosztował lot, albo sałatka w resorcie wiedząc, że wioski nie są majętne. Z drugiej strony samo takie pytanie stawia nas w niekomfortowym położeniu, ale spotykamy tu prostych ludzi bez wyuczonej, europejskiej ogłady politycznej.
Gosia ma nową koleżankę – 7 letnią Tracy. Pływaliśmy razem w rzece, graliśmy w siatkówkę,  lokalną grę planszową, a nawet piliśmy razem kavę. Zgodnie ze zwyczajem dzieci mogą pić kavę, ale tylko jedną miseczkę. Mimo wszystko dosyć liberalne i nowoczesne podejście. Pijąc kavę można się odurzyć.
Dwa dni spędziliśmy w eko resorcie, a trzeci na wycieczce wokół wyspy. Rano pożegnaliśmy się z naszymi gospodyniami. Jeszcze tylko przejście przez rzekę i 200 metrów pod górkę z naszymi plecakami w pełnym słońcu (50°C) i w drogę.


W sumie przejechaliśmy od Navua do Nadi 300km, wcześniej z Nadi do Navua 200km, czyli obwód nie jest strasznie długi ale droga jest czasochłonna. Jakość dróg jest w porządku, taka polska droga powiatowa. Natomiast ograniczenie prędkości to 80kmh wszędzie, w terenie zabudowanym 50kmh, dla autobusów i ciężarówek 60kmh.  Drogi kręte, więc trudno wyprzedzać, jedzie się powoli. Fidżijczycy znani są z szalonej jazdy stąd te ograniczenia. Dodatkowo na wjeździe i wyjeździe z każdej wioski są wysokie progi zwalniające, nie sposób w takich warunkach łamać orzepisy drogowe. Bartka te progi doprowadzały do szaleństwa. Widoczki rekompensowały średnie tempo.





Na trasie minęliśmy stolicę, musieliśmy się rozliczyć za eko pobyt. Nie wiadomo, gdzie mieliśmy głowy, ale chcieliśmy płacić kartą. Suva nie zachwyca, ale wygląda jak miasto – całkiem spore. W centrum nawet kilkupietrowe budynki, McDonalds, kina, supermarket – tak europejsko. Natomiast architektura niezbyt ciekawa. Warto zwrócić, podobno, uwagę na jedyne na Fidżi muzeum. Nam zabrakło czasu. Ciekawa sprawa, bo północne Fidżi różni się od południowego. Te pierwsze jest rzadziej zabudowane i wygląda jak wrzosowiska. Południe jest turystyczne i pokryte lasem deszczowym. Warto było objechać żeby dostrzec tą różnicę.
Z trasy i Fidżi mamy kilka obserwacji:
– Fidżi jest pięknym krajem, z rajskimi plażami
– niestety miejscowi są chytrzy na pieniądze turystów i oczekują gratyfikacji za wszystko.
– Resorty są drogie, mało jest opcji dla klasy średniej. Dominują 5* hotele, za gruby pieniądz, w których goście w opniach narzekają na brak serwisu poduszkowego…
– turyści nie ruszają się poza swoje enklawy, w wielu miejscach byliśmy jedynymi białymi
– na Fidżi wieczorową porą można się poczuć jak w Krakowie. Miejscowi mają w zwyczaju dosyć powszechnie palić śmieci. Jednego wieczoru w Nadi smog przypominał ten krakowski. Nieraz widzieliśmy też wyrzucanie śmieci za okno z jadącego samochodu.
– około zmroku wszystkie boiska są zajęte, młodzież gra w rugby albo fussball. Puste są tylko pozamykane boiska szkolne, jak w Polsce w latach 90tych.
– częsty, choć prymitywny transport publiczny i widziane czasem z trasy hostele pozwalają wierzyć, że możliwe są budżetowe wakacje. Wyłaczając bilet lotniczy, w obie strony trudno zejść poniżej 5.000pln.
To nasze subiektywne opinie z krótkiej 10 dniowej obserwacji. Fidżi byłoby na podium miejsc godnych polecenia, ale kwestie finansowe zostawiają niesmak. W efekcie wydaje się, że to miejsce dla ludzi z zasobnym portfelem.

Nas stać tylko na takie bogactwo, najbardziej ekskluzywna woda w czasach Almy:

Jeszcze szybka kąpiel w basenie, śniadanie i odpływamy z naszej rajskiej wyspy. Będziemy trochę tęsknić za widokami i jedzeniem, ale ruszamy dalej – ahoj przygodo!

Po dotarciu z powrotem do punktu startu, tj. lotniska w Nadi odebraliśmy samochód i ruszyliśmy do kolejnego resortu. Dużym zaskoczeniem są drogi, a precyzyjniej jedna droga, która prowadzi wokół wyspy – jest na prawdę bardzo w porządku. A czytaliśmy, że ma być parszywa. We znaki daje się ograniczenie prędkości do 80kmh i wszechobecne progi zwalniające, po tutejszych drogach jeździ się powoli. Chcieliśmy się jeszcze tego dnia wybrać do tutejszego wydmowego parku narodowego zobaczyć wydmy, ale niestety były otwarte do 17, więc pojechaliśmy do najbliższego miasta – Sigatoka.

Jak się szybko zorientowaliśmy, byliśmy jedynymi turystami w okolicy, więc czuliśmy się trochę dziwnie. Szybko odkryliśmy miejscowe targowisko i sklepy
Szukaliśmy czegoś na śniadanie. Miasto wygląda zupełnie inaczej niż u nas – nie ma kramów, tylko towary leżą na matach na ziemi na ulicy. Wszystko jest tańsze niż w resortach, różnice w cenie to nawet 80%, kilo mango za 3pln, pęczek ostrych papryczek za 2pln, puszka coli za 1,50pln, a nie za 10pln. Ostatecznie kupiliśmy miejscowe serowo-cebulowe pieczywo, smaczne, także następnego dnia. Śniadanie za 4pln, zamiast 60pln w promocyjnej ofercie resortowej.
Kolejnego dnia rano przyjechał po nas busik, który nas zabrał na wycieczkę do wioski nad rzeką Navua. Zaczęło się od tego, że jakieś 15 minut drogi od naszego hotelu zatrzynaliśmy się, bo kilka osób, które miały z nami jechać zapomniały potwierdzić dojazdu, więc na szybko zorganizowano im transport zastępczy, aby nas dogonili, czekaliśmy 40 minut, Fiji Time. Kiedy w końcu udało nam się dojechać zaczęliśmy od godzinnego rejsu motorówką wzdłuż rzeki w celu dotarcia do jednego z największych wodospadów na Fiji. Motorówka to szumne słowo, bo łódka wyglądała na mocno chybotliwą i nasz sternik co chwilę wylewał podręcznym dzbankiem zbędną wodę. Był dobrze przygotowany, dzbanek się sprawdzał.


Widok imponujący, a dodatkowo można było się w nim wykąpać, a woda na początku zimna okazała się całkiem przyjemna. Nasz sternik zapytany o temperaturę wody powiedział, że ma 10 stopni. Miała zdecydowanie więcej, bo można się było przyzwyczaić, a nogi po wyjściu nie były czerwone, ale trzeba chłopa zrozumieć, dla Niego woda jest super zimna, nie wie jak to strzelił za nisko. Dla nas doświadczonych Bałtykiem było nawet ciepło.


Po wodospadzie przyszedł czas na rafting, a bardziej na spływ tratwą z bambusa. Dużym problemem okazał się przeciwny wiatr, więc po 20 minutach walki naszego flisaka zgodnie ustaliliśmy, że resztę trasy możemy pokonać znowu motorówką. Bo bambusowyn tworem jeszcze do teraz byśmy spływali, jak wyszliśmy poza nurt to pchało nas w górę rzeki, prawdziwa historia!
Na miejscu powitali nas wojownicy z wioski w odświętnych strojach. Przygotowali nam nawet lovo, czyli ucztę gotowaną w ziemi (przyznali się, że część gotowana w ziemi stanowiła tylko jakieś 5% naszego posiłku, reszta była z kuchni).

Kolejny punkt to honorowa ceremonia powitalna z kavą i tańcami i jedzonko! Oboje się w tym zgadzamy, że tutejsza kuchnia jest rewelacyjna. Lekka, inna bo sporo nowych dla nas składników i po prostu smaczna. Trudbo było o Maoryską kuchnię w NZ, tym większe zaskoczenie, że tu jest i do tego udana.


Następnie prezentacja zwyczajów wioski fidżjańskiej – plecenie kosza, rozłupywanie kokosa, plecenie maty, obrazy na specjalnych płótnach naturalnymi barwnikami. Wszystko to już widzieliśmy, ale mimo to bardzo się nam podobało, bo było prowadzone przez dowcipnego i charyzmatycznego typa, taki Tadeusz Drozda. Szczególnie fajne było to, że nasza grupa składała się z 18 osób, podobno jutro ma być grupa na 170 osób. Trudno nam sobie wyobrazić to samo doświadczenie w takim tłumie.


W ten sposób w bardzo przyjemnej atmosferze minął nam prawie cały dzień. Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na pokaz tańców w naszym hotelu.


Było dużo śmiechu i zabawy, mimo początkowych oporów Gosia nawet tańczyła na scenie z tancerzami. Jutro największa niewiadoma na Fidżi – Eco Domki w lesie deszczowyn – bez prądu, internetu i kto wie czego jeszcze.
Fidżi jest świetne, znane z kanibalizmu, ale proszę się nie przejmować, te czasy już przeminęły, ostatni epizod kanibalizmu miał miejsce ponad trzy dni temu. Ten żart opowiada każdy Fidżijczyk, każdy odwołuje się też do Fiji Time. Aha ostatni przypadek kanibalizmu miał miejsce w 1867 roku, a zjedzony człowiek był podobno przepyszny, różne źródła podają, że podano go w sosie sojowym, albo w buraczkach.
W poprzednich wpisach pisaliśmy, że miejscowi naciągają na hajs. Zmieniliśmy dzisiaj zdanie, oni nie ogarniają takich kwestii, jak siedem razy wysyłają maila, to dlatego, że sami nie wiedzą czy już płaciliśmy. Dzisiejsza wycieczka byłaby za darmo gdybyśmy się sami, dwukrotnie! Nie upomnieli, że właściwie to chcemy zapłacić.
Obsewacja z drogi i w naszej opinii szczera troska miejscowych o turystę, pokazuje, że ten kraj potrzebuje gości. Większość chatek jest mała i sklecona z czego popadnie. Fidżi wygląda na biedniejsze od wszystkich odwiedzonych miejsc, ludzie bardzo potrzebują tutaj dolara. Odwiedzajcie Fidżi!!

Jesteśmy dalej na wyspie, dwa dni upłynęły nam na dalszym leniuchowaniu. Rano upletliśmy sobie koszyk z liści palmy kokosowej (z drobną pomocą pana prowadzącego zajęcia – mieszkańca wyspy). Tego typu kosze są bardzo efektowne, utrzymują się ponad 3 miesiące, mogą unieść nawet 30 kg, a przede wszystkim są super ekologiczne. My planujemy używać naszego kosza zamiast siatki podczas całego pobytu na Fidżi, obawiamy się, że nie uda się go wywieźć dalej. Sklecanie koszyka szło nam opornie, ale 25 procent końcowego efektu zrobiliśmy sami.


Braliśmy też udział w lekcji gotowania. Pani kucharka pokazała nam jak przygotować Kokonde. Jest to surowa biała ryba marynowana przez godzinę w soku cytrynowym lub occie wymieszana z różnymi warzywami i zalana mleczkiem kokosowym. Coś a’la ceviche. Przepyszne! Na pewno spróbujemy przygotować takie danie w domu.


Wieczorem braliśmy udział w quizie z wiedzy o Fidżi i wiedzy ogólnej zakończonej bonusową rundą biegania wokół krzeseł (ta zabawa chyba jest praktykowana na całym świecie). Nasz świetny zespół, który oprócz nas składał się z Kanadyjczyka, pary z Nowej Zelandii i pary z Niemiec wygrał rozgrywki, co spowodowało, że zostaliśmy ukoronowani wieńcami z kwiatów (niestety nie mamy zdjęcia, bo było zbyt ciemno), a w nagrodę dostaliśmy szampańskie śniadanie następnego dnia. Polegało ono na tym, że przygotowano specjalnie dla nas osobny stół z widokiem na morze, kelnerzy zaserwowali nam naleśniki, babeczki i tosty z jajecznicą i oczywiście obiecanego szampana. Bardzo przyjemna nagroda. Poza powyższymi atrakcjami pływamy w basenie, morzu, nurkujemy z rurką i oglądamy rafę koralową, pływamy kajakiem, czytamy książki i oglądamy filmy, czyli wakacje pełną gębą. Jesteśmy już wypoczęci i gotowi na powrót do aktywniejszego działania.
Miłe, że do każdej kolacji przyśpiewują nam lokalne piosenki, wesołe i kojące. Mamy wrażenie, że życie na tych rajskich wyspach jest przepełnione radością i spokojem. Jest czas na relaks i odpoczynek, praca dopiero jak trzeba.





Prawie na każdym kroku napotykamy Niemców, jest to zdecydowanie najszerzej reprezentowana narodowość, co ciekawe dużą grupę stanowią ludzie w wieku studenckim. Podobno popularne w tym kraju są roczne wyjazdy, żeby się wyszaleć. To skłania do refleksji, my na wyjazd musieliśmy popracować parę lat (i tak mamy szczęście, że parę lat, jesteśmy świadomi, że wiele osób musiałoby poświęcić więcej czasu). Ta młodzież nie musi na nic zapracować, oni dostali od rodziców, którzy mają kapitał. Samym pochodzeniem mają to, na co inni muszą pracować. Weźmy potem takiego Tariqa, który widzi Klausa, który jedzie na takie wakacje, ma większe szanse na lepszą pracę po powrocie itd, nie ma się, co dziwić, że Tariq czuje się oszukany przez system. Przy czym Tariq nie wie, że i tak ma szczęście. W resorcie, w którym przebywamy pracuje wiele ludzi w naszym wieku, większość podobno za 5pln za godzinę. Będąc w takiej sytuacji na starcie trudno zrobić skok jakościowy, na jaki mamy szansę my albo Tariq jak ciężko popracujemy.

Wioska obok resortu jest biedna, ale wszyscy mają klawe telefony, wygląda to jak lokalna oznaka bogactwa. Mieszkańcy Fidżi generalnie wyglądają i zachowują się jak luzacy, pytanie, czy ich na dłuższą metę nie boli, że widzą, że inni mają o tyle więcej – jeden nocleg dla nas ze wszystkimi posiłkami w bungalowie bez łazienki, gdzie śpimy to równowartość ich miesięcznej pensji. Są tu też wypasione apartamenty kilka razy droższe od naszej opcji.
 Jutro ruszamy z powrotem na główną wyspę i pewnie jeszcze bardziej będziemy dostrzegali kontrasty społeczne. W naszej opinii główne źródło niepokojów społecznych. Z jednej strony resort podwyższył stopę życia na wyspie, z drugiej uzmysłowił o ile to życie może być wygodniejsze. Trochę zamykając temat Niemcy są również najmniej przyjemną i arogancką narodowością, oczywiście nie wszyscy. Mamy nadzieję, że nasze naiwne przemyślenia nikogo nie urażą, po prostu rzuciło nam się w oczy i trochę o tym gadaliśmy.

Resort, w którym śpimy stosuje ciekawą politykę, otóż obcy sobie ludzie siadają przy jednym stoliku. Te kilka posiłków sprawiło, że znamy już sporo innych ludzi, chodząc po naszym ośrodku często wymieniamy się przywitaniami i pytaniami „jak się masz”. Wiemy już, że spora część ludzi jest w naszym resorcie na podróży poślubnej, sporo jest gości z Nowej Zelandii, okazuje się, że obraz ich bufonowatości i niechęci do turystów, o którym słyszeliśmy jest mocno przerysowany. Ludzie są wobec siebie otwarci, my jesteśmy raczej wstydliwi, ale jak nas ktoś zagai to na prawdę miło się rozmawia. W europejskich resortach chyba nie ma takiej socjalizacji.
Świetną sprawą jest też organizacja czasu, jak ktoś już nie ma pomysłu co ze sobą zrobić co chwilę można zrobić coś organizowanego, plecenie koszyków, joga, zajęcia kucharskie, wycieczka do wioski, nurkowanie, kajaki, snorklowanie. To powoduje, że nie widzimy ludzi, którzy od rana do wieczora snują się z piwkami.

Niestety znowu nam się przytrafiły ukryte koszty. Ekonoclegi, gdzie trafimy za trzy dni znajdujące się wewnątrz wyspy okazały się niedostępne dla samochodu bez 4×4. I znowu mamy do wyboru suto dopłacić za dowóz na miejsce, albo suto zapłacić za odwołanie rezerwacji. Na bookingu nie było informacji o utrudnionym podjeździe. Coś tu jest rzeczywiście nie halo w tym kraju z naciaganiem turystów. Szkoda bo gdyby nie to Fidżi byłoby blisku szczytu krajów godnych polecenia.

Dzień zamknęliśmy schabowym na lokalny sposób, super, jak kazdy posiłek na wyspie.

Przepraszamy za tytuł, nie ma wywoływać skojarzeń politycznych. Trochę się popisujemy, bo porównujemy temperaturę u nas z tą w Krakowie.

Dzisiaj korzystaliśmy z dwóch atrakcji w naszym resorcie, wizyty w wiosce i pokazu otwierania kokosa. Nic nie zaczęło się o czasie. Wczoraj rozliczaliśmy się w resorcie – obliczenia, które można zrobić w pamięci zajęły miejscowemu prawie 10 minut pracy na kalkulatorze, w excelu. I co, i nic – gość się nawet nie zestresował, że klient czeka. FIJI TIME. Mamy nadzieję, że przemycimy trochę tego luzu do Polski.
Wizyta w biednej naszym okiem wiosce również pokazała, że szczęście w europejskim wydaniu jest zupełnie inne. W porze siesty wszyscy sobie spokojnie drzemali i chociaż resort utrzymuje tą 300 osobową wioskę, to nikt się nie spieszył na przedstawienie, które w końcu zrobili. Tańce i seans kavy były bardzo sympatyczne. Kava to lokalny lekki napój alkoholowy, o smaku błotka, którzy lokalni ludzie często sobie organizują, socjalizując się w ten sposób. Mistrz ceremonii miesza kave i podaje wszystkim wokół. Napój nie najlepszy, ale ceremonia zbliża towarzystwo. Na pamiątkę został nam ścierpnięty język, takie słowo nam najbardziej pasuje do poczucia w buzi po spożyciu.
Oprócz tego korzystamy z morza i basenu, jemy pyszne jedzenie (wszystko serwowane z karty, nie ma szwedzkiego stołu, chyba żeby się nie marnowało). Co ciekawe posiłki są obowiązkowe i sporo za nie z góry zapłaciliśmy, tym lepiej, że pyszne.
Pierwszy raz w życiu snorklowaliśmy, bo rafa jest 20 metrów od brzegu, w wodzie nie ma meduz, woda cieplutka. Czytamy książki, leniuchujemy, oglądamy filmy (w ramach atrakcji wyświetlany był oscarowy film na dużym ekranie, a w tle palemki i szum morza). Zgodnie z planem wypoczywamy, a miejsce mamy ku temu idealne. Po dzisiejszej wizycie w wiosce mamy przekonanie, że pomagamy też lokalnej społeczności, której stopa życia skoczyła przez 20 lat obecności resortu. Fidżi robi póki co świetne wrażenie, tylko trzeba rozumieć ich podejście do życia i samemu wyluzować.
Pozdrawiamy z pocztówkowego miejsca!!










A takie mamy teraz największe problemy:

No i po Nowej Zelandii. W opinii Bartka zdecydowany hit wyjazdu, Gosia zgadza się, że przyroda jest ekstra, ale NZ to wielka wioska i brakuje jej miast i zabytków.

Dzisiaj będzie krótko, bo i sensacji nie było w czasie ostatnich dwóch dni. Bez niespodzianki Auckland okazał się być mało ciekawym miastem, w listach rzeczy do zrobienia była głównie natura w okolicach i zakupy. Skupiliśmy się na tych drugich. Kupiliśmy trochę pamiątek solidnie podnosząc wagę naszych plecaków, no ale zostało nam już niewiele (stosunkowo), więc udźwigniemy ten balast. Planowaliśmy steka na pożegnanie z NZ niestety się nie udało, w hostelu polecono nam nowojorską pizzę w jednej z restauracji. Nie do końca wiedzieliśmy co znaczy nowojorska, już wiemy – tak duża, że jak jesz o 12 to do końca dnia nie jesz. W ramach atrakcji poszliśmy do teatru na Peter Pan goes wrong. Cała sztuka oparta na tradycyjnym temacie była serią wyreżyserowanych wpadek, było bardzo zabawnie. Ludzie do teatru ubierają się swobodnie, a z ciekawostek – piwo można było wnieść na widownię. Wnętrza teatru były interesujące, takie stylizowane na Alladyna.

Nocleg, szybkie wstawanie i już przed 10 lecimy do Nadi, bazy turystycznej Fidżi. Kraj sprawnie nas przyjął, przeprawa biologiczna poszła sprawnie, ale warto uważać, żeby nie wwozić jedzenia. Tradycyjny zakup karty SIM, żeby mieć kontakt ze światem i jesteśmy. Nadi powitało nas 28 stopniami, jest gorąco, ale da się wytrzymać, a wieczorem zrobiło się po prostu przyjemnie, klimat zapowiada się być lepszy niż np.
w Tajlandii.

O Fidżi przed przyjazdem słyszeliśmy od znajomych w dwóch kontekstach. Fidzi time, tzn. wszyscy mają tu duży luz i nikomu się nie śpieszy, a drugi to mocne nastawienie na „dojenie” turysty. Obydwa się dzisiaj sprawdziły, za przejazd taxi 10km zapłaciliśmy 70pln, a pokaz tańca i ognia, na który pojechaliśmy zaczął się z 30 minutowym opóźnieniem. Czyli wszystko zgodnie z oczekiwaniami.
Ludzie są przyjaźni, poza resortami widać, że nie są zbyt bogaci, standard mieszkań z zewnątrz gdzieś pomiędzy Kambodżą, a Tajlandią.
Na duży plus kuchnia, jedliśmy w jednym miejscu, ale zaserwowane potrawy były świetne, czołówka całego wyjazdu. Zjedliśmy Kokodę, czyli surową rybę w sałatce warzywnej, zaparzoną w limonkach, coś a’la ceviche, oprócz tego ryby i ośmiornica. Klasa! Średnio przypadła nam do gustu kasawa, czyli lokalny wypełniacz jak ziemniak, była strasznie sucha.


Występy wspomniane wcześniej odbyły się w Port Denarau, czyli resortowej enklawie zamkniętej dla tubylców, trochę to głupio wygląda, bo istotnie kontrastuje z resztą Nadi. Niemniej turyści zamknięci w tej bajce, z wystlizowanymi palemkami, restauracjami i zielonymi trawniczkami wyglądali na zadowolonych, zostawiają dewizy, więc nie ma się co czepiać takiego modelu.



Można też kupić nieruchmości w Denarau (turystycznej wyspie w okolicach Nadi) w atrakcyjnych cenach.

Od jutra płyniemy ładować akumulatory na Yasawy, na jednej z wysepek spędzimy kolejne cztery dni, zdjęcia zapowiadają raj na Ziemi, mamy nadzieję, że tak będzie. W planach namy absolutne lenistwo, nasze organizmy już odczuwają trudy wyprawy, więc przyda się.