Uwaga, drugi wpis (a z perspektywy czytelnika pierwszy). Może komuś kiedyś pomoże, może nam się przyda w przyszłości.
1/ Nijak się ma do Tajlandii, ale godzina lotu i jest się w Angkorze, koniecznie! I to koniecznie z przewodnikiem.
2/ Po Tajlandii najlepiej poruszać się samolotem, szybko i tanio. Autobusy się wloką, podobnie jak pociągi, chociaż te drugie będziemy dobrze wspominać.
3/ W restauracji zawsze ustalamy ostrość. Green Curry dostawaliśmy od zerowej ostrości, do takiej, że wybraliśmy tylko dodatki otrzepując sos. Jedzenie jest świetne! Lekarz mówił, że tu nie wolno owoców morza, ale my po gangstersku zjedliśmy kilka razy i warto. Do spróbowania owoce, pad thai, morning glory, sok z granata, mango sticky rice, green curry, ryż z kurczakiem, sałatka z papaji i noodle soup – taki bulion.
4/ zdecydowanie polecamy wyspy Phi Phi, 4 island tour – rewelacja. Przyjemnie było na Koh Changu, spokojniej niż w innych miejscach. Mniej przyjemnie na Phukecie, na który już pewnie nie wrócimy.
5/ klimat jest wymagający, jest gorąco i parno. Trzeba się oswoić z potem. Jak komuś nie przeszkadza pot to trzeba uważać na głowę na słońcu bo łatwo się zagotować. Nie ma się, co przejmować deszczem, jesteśmy tu w czasie pory deszczowej i nie stanowi to żadnej uiążliwości. Teraz da się żyć i przyzwyczailiśmy się, ale podobno w porze suchej klimat jest nieco przyjemniejszy.
6/ warto szukać ciekawych wycieczek jednodniowych. Wyspy i wizyta u słoni to absolutne hity wyjazdu.
7/ Chiang Mai dla samych świątyń nie warto, ale ciekawie zobaczyć inne podejście do życia. Takie bardziej na luzie, a nie rozpędzone jak w Bangkoku.
8/ ceny wolno negocjować, w restauracjach nie trzeba zostawiać napiwków, nie trzeba wizy, jest bardzo bezpiecznie.
9/ ceny są przystępne, tak z grubsza 60-80% polskich. Z wyjątkiem alkoholu, który jest droższy i masaży, które tutaj są super tanie.
10/ jest mcdonalds, kfc, burger king, dunkin donuts dla każdego coś się znajdzie
11/ po kanałach w Bangkoku pływają duże jaszczurki, ale chyba są niegroźne.
12/ wieczorami trzeba pamiętać o spreju na owady, bo inaczej komary pożerają żywcem.
13/ zielona herbata w Tajlandii podawana jest z mlekiem i często bardzo słodkim syropem
Jak nam się coś przypomni to zedytujemy. Na teraz tyle się możemy wymądrzać. Ot, tacy eksperci co to po 18 dniach wszysto wiedzą:)

Wczoraj obejrzeliśmy „Hangover 2”, lub jak kto woli „Kac vegas 2.O” tyle to istotna część, że akcja odbywa się w Bangkoku. Film zdecydowanie mniej zabawny niż pierwsza część, podchodzi dosyć powierzchownie do samego miasta. Poza tym, że chłopakom w filmie było gorąco jak nam, nie znaleźliśmy w nim dodatkowych inspiracji. No może wyłączając bar na szczycie Scirocco Tower, do którego i tak nie poszliśmy, bo w klapkach nie wolno.
Środa, bo taki dzień był wczoraj (coraz gorzej odróżniamy poniedziątki od weekendu). No więc w środę chodziliśmy po świątyniach i pływaliśmy kanałami.
Zaczęliśmy od pałacu królewskiego i świątyni szmaragdowego buddy tj. Wat Phra Kaew. Droga zabawa, bo bilet kosztuje 60pln i jest to ewidentnie atrakcja turystyczna numer 1. Razem z nami całe autobusy Chińczyków, Japończyków i innych Azjatów. Po prostu nieprawdopobny tłok i hałas, szczególnie to drugie nie przystoi miejscu mającemu służyć medytacji. Znaleźliśmy na to sposób i przemykaliśmy całość bocznym korytarzem z ukradka robiąc zdjęcia. Tylko na początku przeciśnęliśmy się do głównej świątyni. Trochę nam zabrakło przewodnika, który przy takiej cenie mógłby być wliczony w usługę. W związku z tym brakuje nam informacji o tym, co widzieliśmy.
Paradoksalnie pomimo hałasu ta świątynia (i pałac, czy pajac jak mawiają prawdziwi eksperci) to pierwsze miejsce, gdzie kolana Bartka w krótkich spodenkach były niewystarczająco zakryte. W efekcie do ceny biletu trzeba doliczyć długie spodnie w słonie, które Bartek zobligowany był nabyć. Kurcze, odczuwalnie 40 stopni, a jeszcze długie spodnie na wierzchu krótkich pod spodem. Łatwo nie było.









Wszystko jak na zdjęciach złote, bogate, szczegółowo zdobione.
Poniżej pałac, do którego niestety nie można wejść do środka, albo nie trafiliśmy..

Później odwiedziliśmy Wat Arun. Zdecydowanie mniej ludzi i w naszej ocenie ciekawszy. W szczególności dlatego, że różni się od reszty lokalnych świątyń. Nie jest złoty, jest zdobiony kafelkami, przypomina zdobienia, które widzieliśmy w Portugalii.



Ostatnim przystankiem na szlaku pielgrzymkowym był Wat Pho, z olbrzymich rozmiarów leżącym Buddą.

Resztę dnia spędziliśmy na spacerze do Chinatown, przy czym trudno było nam znaleźć różnice między tą, a innymi dzielnicami. No była jedna – pojawiły się chińskie literki. Swoją drogą Tajowie mają bardzo efektowny alfabet, wszystkie napisy są po prostu ładne. W związku z tym, że się sporo nachodziliśmy po 17 po powrocie do hotelu zostało nam tylko sił na serial i film. Generalnie zaobserwowaliśmy jak klimat odbija się na naszej aktywności. Korea i Hong Kong to 25-35tys. kroków dziennie, w Talandii 12-25 tysięcy, a zasypianie tam i tu przychodzi nam bez problemu właśnie z uwagi na wysiłek. Jesteśmy ciekawi, czy w Nowej Zelandii w idealnej temperaturze i w lepszej kondycji uda nam się zrobić pieszy maraton.
Ta cała aktywność spowodowała pierwszą ofiarę na trasie, rozpadł się sandał Bartka. Mieliśmy powód do dzisiejszej wycieczki do galerii handlowej. Trafiliśmy do takiej światowej, niestety ze światowymi cenami. Za to kupić można wszystko.

Jakby ktoś potrzebował rzeczy na zimę galeria Siam w Bangkoku to miejsce dla niego. Z ręką na sercu pełny asortyment! Podobno zima ma być sroga – temperatury zejdą poniżej 30 stopni, więc nie na się czemu dziwić. Trzeba się za to dziwić, że w galerii osobistości przy stoisku z losami na loterię umieszczono złego Lecha. Tutaj jeszcze nie wiedzą, że komunizm obalił Kaczyński.

Planowane zakupy (nowe sandały, nowy parasol i jedwabny szalik) nie do końca się udały. Gosia na szyję założy portmonetkę, zamiast butów Bartek będzie nosił książki, na szczęście po jednej na każdą nogę, a jak będzie padać, albo przed intensywnym słońcem schowamy się pod pierwszorzędnym mini masażerem.
Dzisiaj i wczoraj sporo czasu spędziliśmy na wodzie i jest to bardzo dobrze zorganizowany środek transportu po Bangkoku. Mniej tłoczny niż metro i kolejka naziemna i szbszy niż zakorkowane ulice. W szczególności sprawdza się, bo dociera do atrakcji turystycznych.
W Bangkoku trzeba trochę uważać na nagabywaczy, którzy czasami kłamią żeby namówić na atrakcję, którą oni oferują. Wczoraj gość 100m od znaku z godzinami otwarcia Pałacu Królewskiego mówił nam, że otwarty jest dopiero po południu. W rzeczywistości 8-16. Dobrze, że wykazaliśmy się audytorskim sceptycyzmem.

Dzisiaj krótszy wpis jak w temacie. Nad Bangkokiem pochylimy się dłużej przy czwartku, jak już zobaczymy wszystko, co powinniśmy.
Nie ma co ukrywać, większość odwiedzin w miastach i krajach zaczynamy od wpisów w sieci o tytułach przypominających „10 rzeczy, które trzeba zrobić w …”, podobnie kwestia ma się z tym, co powinniśmy zjeść, co zobaczyć itd. Co do zasady metoda się sprawdza, minusem jest fakt, że celem tego typu wpisów jest turysta masowy. Trudniej zatem trafić w ciekawe miejsca mniej uczęszczane. Często sprawdzamy też miejsca, o które jesteśmy nagabywani. No bo jak 20ty raz słyszymy od taksówkarza „floating market”, to z grzeczności sprawdzimy co to jest, żeby potem świadomiej mówić „No, thank you!”. A prawdziwe perełki czasami trafiają się przez przypadek. Np. dzisiaj na dworcu kolejowym na jednym z peronów stał wyglądający jak milion dolarów pociąg.

W środku wszystko wystylizowane na lata przedwojenne. Takim Eastern, oriental express można po torach przejechać do Singapuru, w komfortowych warunkach, z dodatkowymi wycieczkami po drodze (coś jak na promie), no i najważniejsze nie trzeba lecieć. Niestety to wszystko nie na naszą kieszeń, bo kosztuje pobad 2.000 USD za trzy dni, no ale może następnym razem:)
Dzisiaj w ramach punktów obowiązkowych w Tajlandii spróbowaliśmy duriana. Durian to taki owoc, który po otwarciu pachnie jak skunks, chyba poprawniej powiedzieć, że śmierdzi. W związku z tym prawie w każdym hotelu jest zakaz palenia i zakaz durianów.

Owoc jest bardzo słodki i jak wstrzymać oddech to czuć tä słodkość. Najgorzej jak komuś zechce się wziąć oddech, albo co gorsza mu się odbije. Nam durian nie przypasował, zjedliśmy 10% kupionej, małej porcji. A nie jest to tani owoc, kawałek wielkości pięści kosztuje 15 PLN. Można tu za to mieć 10 ananasów w markecie, albo potröjny rewelacyjny, świeżo wyciskany sok z granata.

Ten durian to taki chwyt na turstów podobnie jak grillowane skorpiony, czy inne robactwo, które widać tylko tam, gdzię są turyści. Na lokalnych targach nie uświadczy się tego typu przysmaków.
Odwiedziliśmy dzisiaj też Terminal 21, czyli galeria handlowa, pierwsze miejsce w rzeczach do zrobienia w dzielnicy Sukhmuvit. Kupiliśmy trochę pamiątek. Galeria miała 9 pięter, 3piętra resrauracji, sprawną kkimatyzację. No pięknie, jak w przydomowej Galerii Kazimierz. Trochę nam tej Polski zaczyna brakować, już znaleźliśmy polską redtaurację w Sydney. Bęďą pierogi, bigos i schabowy!

Wcześniej park numer 1 w Bangkoku, tym razem z rekomendacji Marka, który spędził tu kawałek życia. Park Lumpini:




Ładny parczek, tylko trudno usiedzieć, bo się owady zlatują. Nasz zapach, im dłużej spacerowaliśmy był dla owadów odwrotnie proporcjonalny, co zapach duriana dla ludzi. Uff trudne zdanie, nie wiadomo czy logiczne, ale co to za literatura bez porównań.
Zamykając temat, tak sobie odhaczamy atrakcje, zbieramy doświadczenia, staramy się tym wszystkim cieszyć na bieżąco.

Druga część to przejazdy. Wycieczki z biurami podróży mają tą zaletę, że wszystko jest poukładane, przejazdy zoptymalizowane, jak coś pójdzie nie tak to ktoś przeprosi. Nas wczoraj nie przepraszano, chociaż to, co nas spotkało to raczej przygoda, dramatu nie było. Pokonanie 800km z Phuketu do Bangkoku zajęło nam równo dobę. Tutaj się okazuje, że pociąg jadący z Krakowa do Kołobrzegu 11 godzin po prostu mknie. W naszym przypadku było tak. W internecie znaleźliśmy transport autobusowy z Phuketu do Surat Thani. Wyjazdy od 6, co dwie godziny. Na dworcu okazało się, że rokład jest zupełnie inny. Byliśmy na dworcu o 11:05, 5 minut po odjeździe autobusu, kupiliśmy bilety na 12:30. Panienka z okienka na 30 minut przed odjazdem dała nam znać, że ten o 12:30 to jednak nie jedzie, ale możemy jechać 13:40 – ostatnim tego dnia autobusem. Spoko pomyśleliśmy, ale zaczęliśmy się niepokoić. Do Surat Thani 210km, a mamy pociąg o 21. Zdażyliśmy, z godziną zapasu – średnia na trasie 30km/h – Bartek dalej ma zmierzwione włosy od szybkości. Okazało się, że mieliśmy dodatkowy zapas bo pociąg się spóźnił. W Tajlandii nie ustawiamy zegarków zgodnie z rozkładem. Do Bangoku przyjechaliśmy 2h po czasie. Jesteśmy na wczasach, więc mamy dystans, ale regularnie podróżujemy na styk.

Tajowie żyją, chociaż podobno coraz rzadziej, zgodnie z zasadą „Happy first, Money later”. Mają w związku z tym taką manianę. Autobus wystawił nas na środku dwupasmowej ulicy z instrukcją – stąd to macie blisko na dworzec, idźcie tam 500m i jesteście. W internecie stoi, że przystanek jest pod dworcem, ale chłopakom się pewnie do domu spieszyło. A chłopaków z obsługi było trzech, kierowca, biletowy i typ od walizek. W Polsce wszystko w jednej osobie, tutaj, gdzie siła robocza jest stosunkowo tania kożna sobie pozwolić na cały personel pokładowy.


Po Tajlandii poruszaliśmy się już chyba wszystkimi możliwymi środkami transportu: pociąg, samochód, taksówka, tuk tuk, jako pasażer morocykla, promem, metrem, lokalnym autobusem, na pace pick upa, motrorówką i kolejką nadziemną. O lokalnym transporcie możemy się wymądrzać.
Na koniec trochę z innej beczki, ciagle nie do końca możemy się przystosować do lokalnej infrastuktury, więc zdarza nam się zahaczyć głową o sufity, framugi i inne poręcze.

Jesteśmy już po wizytach w hitowych miejscach w okolicy Phuketu. O ile sama główna wyspa nie zachwyca, o tyle znajdujące się w okolicach małe wysepki robią duże wrażenie. Pierwszego dnia udaliśmy się na Koh Phi Phi. Zazwyczaj jednodniowe wycieczki realizowane w tym kierunku łączy się z kilkoma mniejszymi wysepkami, my zdecydowaliśmy się tylko na stolicę mini regionu. Niemniej, szczęśliwie po drodze zahaczyliśmy o Maya Beach znaną z filmu „Niebiańska plaża” z Leonardo DiCaprio. Sama Maya Beach jest w tej chwili zamknięta, ponieważ przez ostatnie lata ten niewielki skrawek lądu odwiedzało około 5000 ludzi dziennie. Doprowadziło to do znacznej degradacji rafy koralowej otaczającej wyspę oraz tej znajdującej się w samej zatoce. Poza tym zniszczeniu uległa sama plaża i otaczające ją zielone tereny. Początkowo plaża miała być zamknięta na parę miesięcy, niestety natura nie zdążyła się w tym czasie zregenerować, w efekcie teren zamknięto bezterminowo. Obecnie do wyspy można dopłynąć i podziwiać ją z oddali jak na zdjęciu poniżej.

Sprawa jest dobrze znana o zamknięciu tej wyspy pisały nawet polskie media. Łatwo znaleźć w Internecie zdjęcia z jednej strony pokazujące piękno wyspy, z drugiej tłum ludzi odwiedzających ją każdego dnia.
Tak wygläda Maya Beach bez turystów:
https://goo.gl/images/KQmmWY
A tak z nimi:
https://goo.gl/images/YVVGBg
Podobno bezpośrednią przyczyną degradacji rafy koralowej są olejki przeciwsłoneczne, receptę ma być stanowić stosowanie mineralnych olejków. Zmiana na olejki mineralne jest o tyle trudna, że są one droższe od normalnych, a w lokalnych sklepach praktycznie ich nie widujemy.

Koh Phi Phi jest obrazkowym, tropikalnym rajem. Charakterystyczny na tej wyspie jest fakt że dwie większe jej części połączone są wąskim przesmykiem. Dzisiaj znajduje się tam kilka hoteli, trochę małych uliczek, które są bardzo urokliwe i chociaż infrastruktura jest bardzo turystyczna to jest to podane ze smakiem. Łącząc więc plażę z białym piaskiem, z tropikalną zielenią i dobrze zaplanowaną przestrzenią turystyczną tworzy to zwartą efektowną całość. Zdecydowanie bardziej warto stąd zaplanować bazę wypadową niż z Phuketu. Różnice w cenach nie są dramatyczne, ale oczywiście Phuket jest tańszy.

My spędziliśmy na wyspie około 5 h. Trochę czasu na plaży popijając lokalne drinki. Weszliśmy też na lokalne punkt widokowy, z którego zdjęcia poniżej. Nagroda w postaci widoków bardzo przyjemna, natomiast podejście w czasie odczuwalnych 40° to niewiarygodna mordęga. Właściwie po piątym schodku byliśmy cali mokrzy. A przy miejscowej wilgotności dojście do siebie zajmuje naprawdę sporo czasu. Zanim wróciliśmy na prom pochodziliśmy jeszcze po małych uliczkach pomiędzy sklepami z pamiątkami, restauracjami i budkami oferującymi różne atrakcje. Z jakiegoś powodu na wyspie nagabywanie nie było tak uciążliwe. Dalej poszukujemy swojej idealnej plaży, tutaj nie było meduz, woda była przejrzysta, ale bardzo płytka, więc nawet po przejściu 100 m woda dalej była do pasa, w połączeniu z temperaturą otoczenia kąpiel przypominała wylegiwanie się w ciepłej zupie.




Dojazd na wyspy jest dosyć prosty – jest tu świetnie zorganizowany system domowy. Nam trafiło się hinduskie towarzystwo, które większość drogi ubarwiało nam klaskaniem i głośnym śpiewaniem. Ciekawe doświadczenie.

Drugi dzień to zorganizowana wycieczka na kilka wysp. Największym atrakcja była wizyta na wyspie Jamesa Bonda. Z tej okazji obejrzeliśmy też film „Człowiek ze złotym pistoletem”. Film ten bazuje na naszej wycieczce, bo odbywa się w Honkongu, Bangkoku i na odwiedzonej przez nas wyspie. Zdjęć z wyspy w czasie filmu jest naprawdę dużo, przyjemnie się oglądało pamiętając naszą wizytę w tym miejscu. Nie wiemy tylko gdzie zmieściły się te wielkie podziemne pomieszczenia, w których Bond pokonał Scaramangę.


Mieliśmy trochę szczęścia, albo nieszczęścia zależy z której strony patrzeć. Aż do południa towarzyszył nam deszcz dosyć ulewny. Przyjemnie bo mieliśmy trochę czasu ulgi od lokalnego klimatu, z drugiej strony komfort zwiedzania był w pewien sposób obniżony. W szczególności w punktach gdzie atrakcja była plaża. Takie miejsca na trasie były dwa. Na drugiej plaży było trochē słońca.

Kolejna atrakcja to kajaki.Przepłynęliśmy kawałek na wyspie Hong, niestety nie mamy dokumentacji właśnie z uwagi na wiadra wody lejącej się z nieba. Co ciekawe teoretycznie ze wzlędów bezpieczeństwa nie dostaliśmy wioseł. Robił to za nas Taj. W praktyce łatwo wyobrazić sobie turystę, ktöry przeklina, że na wakacjach płaci za atrakcję i jeszcze każąmu dymać wiosłami, w upale kuwa!

Pierwszym punktem tej wyprawy była wizyta w jaskini, która może nie była imponująca, ale znajdowała się na skrawku skały wystającym z morza. Zresztą te skały wyrastające z niczego to tutaj taki typowy widok.

Jesteśmy w wyprawie już prawie miesiąc. Dzisiaj zdecydowaliśmy się pierwszy raz na dzień totalnego zamulania i odpoczynku. W końcu postanowiliśmy uszanować niedzielę. Gosia nakoniec dnia na pewno powie, że nie chce się jej spać i jutro to musimy zwyczajowo dać do pieca.
Z naszej perspektywy cztery tygodnie to w sam raz, żeby oderwać się od pracy i solidnie odpocząć. Właściwie moglibyśmy wracać, ale zaplanowaliśmy sobie jeszcze 11 tygodni, więc co zrobić:)

Podróż mocno zweryfikowała nasze podejście do wielu spraw. Przede wszystkim im dłużej jesteśmy na miejscu tym odważniej próbujemy lokalnej kuchni. Chociaż standardy higieniczne najczęściej są daleko od tych znanych w Polsce. Przełomowym momentem było złamanie wszystkich reguł bezpieczeństwa podczas kąpania ze słoniami. No ale mamy wszystkie możliwe szczepionki, więc co się może wydarzyć. Przed wyjazdem zaopatrzyliśmy się w różne schowki, kłódki mające nas uchronić przed utratą mienia. Niektórych jeszcze nie wyjęliśmy z plecaków. Paszporty cały czas nosimy przy sobie, chyba że akurat wychodząc z łódki całkowicie o nich zapomnimy.

W kwestii budżetu raczej jesteśmy zgodnie z planem. Natomiast więcej niż planowaliśmy kosztuje nas jedzenie, a trochę tańsze są wszelakie atrakcje. Jako małżeństwo dobrze się dogadujemy, fajnie się ułożyło, że stresujemy się w różnych okolicznościach. W związku z tym jak jedna osoba odlatuje to druga zachowuje zdrowy rozsądek. Dbamy o siebie rzucając pieszczotliwe: „nie obgryzaj paznokci, czym się denerwujesz”, „ale wiesz, że po basenie i tak się musisz wykąpać”, „uspokój się, cicho!”, „chodź, nic Ci nie będzie”. Tym ostatnim Bartek zachęcał wczoraj Gosię do odważniejszego wejścia do wody, tak jak często zachęca ją do ròżnych rzeczy. Gosii nic się nie stało, Bartek nabił się na jakiegoś jeżowca, zostały po tym trzy czarne kropki i zaczerwienie wokół. Wszystko zgodnie ze złotą zasadą Bartka „jeden dzień, jedna katastrofa”. Po „nakłuciach” i konsultacji z przewodnikiem, że to normalne i boli dopiero jak ukłuje w wargę Bartek nabrał spokoju. Dzisiaj wstał w formie. Niemniej znowu nie było idealnej plaży.


Na punkcie widokowym na Koh Phi Phi nie wolno było spożywać alkoholu. Napisano, że właściciel terenu jest Muzułmaninem. Poniżej flagi świata, które widzieliśmy na punkcie, zagadka jaką flagę zaklejono?

I jeszcze o wczorajszej kolacji. Wszyscy znamy zupki z torebki, na obrazku zawsze są nudle w towarzystwie kurczaka, warzyw itd, faktycznie zjada się nudle. Wczoraj w bardzo lokalnym przybytku na witrynie były właśnie takie zupki chińskie. Proces wygląda tak, że wybiera się jedną i kucharz zaczyna show, taki live cooking. Kucharz przyrządza zupkę chińską! Używa się tylko makaronu, bulion jest własny – z przybytku, do tego mielonka, jajko (po benedyktyńsku), zielona cebulka, imbir. Ogólnie powstaje zupka jak z obrazka, wszystko za 5pln. Wychodzi po prostu Dobra zupka. Live cooking absolutnie prawdziwy, wszystko przyrządza się na oczach klienta. Ot prawdziwa Tajlandia, jedliśmy w rejonie, gdzie nie widujemy turystów (okolice naszego hotelu).

Jutro do Surat Thani i nocnym pociągiem do Bangkoku. Trzymajcie kciuki za Bartka żeby się znowu nie przeziębił.

Przelot z Siem Reap na Phuket przebiegł bardzo sprawnie. AirAsia, czyli tanie linie lotnicze, którymi się poruszaliśmy są bardzo w porządku. To co rzuca się w oczy to olbrzymia ilość ludzi na lotniskach. Wszędzie gdzie byliśmy do tej pory w Azji było tłoczno, nie inaczej jest na lotniskach, logiczne.
Phuket to, po Pattayi, turystyczny cel numer 2 gości z całego świata jeżeli chodzi o Tajlandię. Szczerze mówiąc trudno zrozumieć dlaczego. Jesteśmy tutaj poza sezonem, ale i tak poruszamy się w korkach jak w mieście. Pewnie dlatego, że jesteśmy poza sezonem to wszyscy naganiacze są jeszcze bardziej nachalni. Swoją drogą ciekawe kto wymyślił taką metodę marketingu. Zdrowy rozsądek podpowiada, że w porze obiadowej jesz jeden posiłek, jak masz ochotę na masaż to idziesz go zrobić. Kto się spontanicznie decyduje na masaż po zagajeniu typu „hello mister, where are you from?”. Dzisiaj gość z knajpy zaczepił nas, widząc, że wychodzimy z innej. Staramy się, uprzejmie dziękować, uśmiechać się, ale po setnej ofercie garnituru jest trudno. Wracając do pomysłodawcy, fajny byłby eksperyment – przychody w dniu bez naganiaczy, i w dniu z nimi (pod warunkiem, że zdecydowałyby się na to wszystkie przybytki).
Oczywiście jest tutaj ciepło, ludzie mimo wszystko są uprzejmi, jedzenie jest tanie, ale już alkohol jest droższy niż w Polsce. Nie widzieliśmy jeszcze takiego poniżej 12pln za 0,5litra (troche wiecej, bo tu sprzedaje sie na pinty). Byliśmy na jednej plaży – nie ma meduz, ciepła woda i co ciekawe nie ma tłumów (patrząc na ruch na ulicach wydawałoby się, że będzie masa ludzi). Można za 150pln pojeździć skuterem wodnym przez 30 minut, za 20pln wynająć leżaki z parasolem na cały dzień. Poniżej zdjęcie plaży w Patong:


Cieszy, że na każdym kroku spotykamy tutaj McDonaldsy, KFC itp, czasem tak kieszonkowe jak ze zdjęcia.

Kraje, które odwiedziliśmy w Azji mają to do siebie, że każde domostwo doprowadza prąd kablem bezpośrednio z elekrowni, inaczej trudno zrozumieć plątaninę kabli.

W Tajlandii i Kambożdży często przed domem znajduje się mini kapliczka, która jest „domkiem dla duchów”.

Generalnie wypoczywamy, nocleg mamy cichy i bardzo przytulny ponad 10km od plaży, pewnie dzięki temu mamy spokój i dlatego poznaliśmy miejscowe korki. Rada – jak będziecie na Phukecie sprawdźcie odległość od plaży, przystani promowej i jakiegoś night marketu, gdzie można dobrze i lokalnie zjeść.
Nasze okolice to taka prawdziwa Tajlandia jesteśmy kawałek drogi od reszty turystów, chyba nam się poszczęściło. My mamy emerycki model wakacji, ma być cisza wieczorem!
Dla turystów przygotowano knajpy, masaże, garnitury, hałas i sporą ilość barów ze skąpo ubranymi „barmankami”. W tej ostatniej kwestii model jest taki, biały najczęściej starszy, niezbyt atrakcyjny mężczyzna pije alkohol siedząc przy barze, a woķół niego kręcą się owe barmanki, których za barem jest akurat tyle żeby starczyło dla każdego klienta.

Uczciwie musimy przyznać, że najlepsze przed nami. Jutro ruszamy na okoliczne małe wysepki, które na obrazkach wyglądają rewelacyjnie.

Czego nauczyliśmy się w czasie pierwszych dni w Tajlandii?
Po pierwsze, że słońcem nie ma żartów. Dzisiaj nie wiadomo kiedy Bartek opalił, a właściwiej spalił sobie nogi. Najprawdopodobniej wystarczył piętnastominutowy spacer o 9 rano przy częściowym zachmurzeniu. Oparzenie nie jest dramatyczne, trochę aloesu i wszystko jest pod kontrolą. Od teraz będziemy przebywali tylko w cieniu, a w przypadku zagrożenia słonecznego będziemy się smarować wszędzie, a nie tylko po głowie i rękach i karku.
Po drugie – kuchnia tajska jest rzeczywiście ostra. Przy każdym zamówieniu zwracamy uwagę kelnerowi, że koniecznie ma być „not hot”. Tajowie średnio sprawdzają się w kuchni europejskiej. Próbowaliśmy lokalnej pizzy, która była przyzwoita, ale daleko jej do tej włoskiej wersji. Wczoraj Bartek wziął panierowany skrzydełka, licząc na smak chociaż trochę podobny do KFC. Niestety rzeczywistość okazała się być zupełnie inna, a Bartek zapłacił wysoką cenę za głęboko smażony posiłek. Na skrzydełka trzeba poczekać do Australii. Możnaby zrobić KFC tutaj, natomiast nie ma to sensu, bo ta restauracja lokalnie jest dużo droższa od innych opcji, jak Mcdonald w Polsce w latach dziewięćdziesiątych.
Po trzecie w Tajlandii jest tanio, na każdym kroku zaskakuje nas tak często oceniana dzisiaj jakość stosunku do ceny. Przykładem jest hotel, a właściwiej obecny resort na naszej trasie. Noc w tym ośrodku kosztuje 75 zł. Nie jest to może super tanio, natomiast w tej cenie jest śniadanie, które można traktować jako obiad. Do wyboru jest kilka dań na ciepło, jak to w Azji ze trzy zupy, ciastka, omlet zrobiony na twoich oczach, dużo świeżych owoców. Rewelacja. Poza tym jak to w resorcie codzienna wymiana pościeli, ręczników, sprzątanie, basen, bezpośrednie sąsiedztwo morza, plaża z białym piaskiem, palemki, serwis plażowy, zawsze uśmiechnięta obsługa. Czujemy się jak w pięciogwiazdkowym hotelu. A wracając do ceny to jest o 30% niższa niż nasz łazienko-pokój bez okna w Hong Kongu. Jesteśmy tutaj w niskim sezonie, trudno nam zrozumieć dlaczego jest niski sezon. Jest bardzo gorąco, i teoretycznie jest pora deszczowa, a faktycznie w ciągu pięciu dni padało może 2 godziny w sumie. Pewnie za troszkę więcej można tu znaleźć iście królewskie warunki, np. serwis poduszkowy – układanie sobie poduszek według jednego ze wzorów. Warunki, które mieliśmy w Hong Kongu tutaj do znalezienia za prawdziwe grosze.






Po czwarte w Tajlandii jest gorąco. Woda w morzu jest tak ciepła, że nie ma różnicy w stosunku do temperatury powietrza. Czyli powyżej 30°C. Jak szukaliśmy noclegów to niektóre hotele chwaliły się basenami z „ozimnianą” wodą. Koncept wydawał się idiotyczny. Życie pokazało, że woda w basenie może być za ciepła.
Musimy pamiętać, że jesteśmy w tropikach, w związku z tym owady po południu gryzą jak szalone. Dzisiaj przy śniadaniu widzieliśmy parę całą czerwoną od ukąszeń komarów, albo innych lokalnych insektów. Używamy repelentu.
Po piąte zapoznajemy się z lokalną fauna. Po zmroku wszędzie tam gdzie świeci się światło pojawiają się jaszczurki wielkości kciuka. Po wejściu do wody na głębokości około metra grasują meduzy, jest ich naprawdę sporo i i obniżają doznania związane z kąpiela. Najprzyjemniejsze z nowo poznanych zwierząt są kraby, które kopią małe norki na plaży. Poruszamy się jak po składzie porcelany, żeby żadnego nie uszkodzić. Tacy jesteśmy humanitarni. Tzn. aż do obiadu, bo owoce morza są tutaj ekstraklasa.
Co do naszej podróży, w środę po wizycie u słoni zaczęła się nasza dwudziestoczterogodzinna wyprawa do resortu. Jesteśmy od wczoraj na wyspie Koh Chang. Krajobrazy są tutaj pocztówkowe, infrastruktura hotelowa świetna, wszystko wokół wskazuje, że Tajlandia jest krajem na dorobku. Życie w resorcie płynie nam leniwie – czytamy, pływamy, jemy, długo śpimy. Generalnie zbieramy siły na dalszą część wyprawy. Bardzo dobrze robi na tam regeneracja.



Na koniec jeszcze dwie refleksje.
Pierwsza to wysiłek jaki podjęliśmy, żeby się tu dostać. Te 24 godziny w drodze to – podróż nocnym pociągiem w zimnie, 7-godzinna na wyprawa autobusem, przeprawa promem wątpliwej jakości, głód który towarzyszył nam na trasie (częściowo z uwagi na szybkie przesiadki, głównie z powodu złych decyzji zakupowych, np. wiedząc, że nie będziemy mieli co jeść zjedliśmy wtedy, kiedy mogliśmy tylko po jednym toście). Zaskakujące, ale głód przyszedł po godzinie. Odbiliśmy sobie wszystko zaraz po przyjeździe na miejsce. Gosia zaliczyła kolejnego Pad Thaia.

Druga refleksja dotyczy nowoczesnej turystyki. Co ma sobie myśleć chłop, który przez całe życie używał słoni jako jucznych zwierząt. Nagle okazuje się, że zamiast w pocie czoła tyrać na roli można zaprosić turystów z Europy, którzy przyjadą, wysmaruje słonia błotem, poleją go wodą i zrobiłam sobie z nim kilka zdjęć i będą z tego tytułu zachwyceni. Tak zachwyceni, że zapłacą dużo lepiej niż za potencjalne zbiory. Ciekawe jakby zareagował chłop w Polsce, do którego przyjechaliby ludzie i zapłacili mu za umycie traktora i kilka selfiaków. Zakładamy, że tak samo jak Taj – ucieszyłby się. Pewnie kolejnym krokiem będą wyprawy turystów na zbiory ryżu albo budowę ogrodzeń. Może warto złożyć zaproszenie zwrotne, takie wycieczki w drugą stronę. Tajowie będą sobie robić Excele w korporacjach, selfie z ksero i będą ewidencjonować papiery.
Jutro drugi dzień w resorcie, a później ruszamy do Kambodży.

Lista aktywności:
1. Nakarmić słonia bananami (z ręki)
2. Wysmarować słonia błotem
3. Wymyć, ochłodzić słonia wodą
4. Przygotować kulkę witaminową dla słonia (spróbować wszystkiego, co je słoń). Po przygotowaniu włożyć słoniowi na język.
5. Zrobić milion zdjęć.
6. Edukacja o słoniach
NIESAMOWITA WYCIECZKA, pół dnia z lunchem w cenie. Gosia zjadła pad thaia numer 4 i 5 (jesteśmy tu 50 godzin). Największa frajda wyjazdu za 150pln za osobę. To było prawdziwe, uśmiechnięci Tajowie wokół, zero jeżdżenia na słoniu. Taki modny ostatnio trend eko turystyki w najlepszym wydaniu.











Chang to po tajsku słoń.

Podobno ludzie już nie kolekcjonują rzeczy, tylko doświadczenia. Im dłużej prowadzimy tą stronę tym bardziej utwierdzamy się w przekonaniu, że to będzie najlepsza pamiątka. Dzięki temu, że opisujemy nie umknie nam nic z tego, co robiliśmy. A dalej działamy intensywnie, chociaż pogoda nie ułatwia sprawy.
O ile opisywanie naszych spostrzeżeń dotyczących Korei i HK mogło nam ujść na sucho, o tyle w Tajlandii z uwagi na sporą ilość znajomych, którzy tu byli możecie nas łapać na uproszczeniach. Nam po dwóch dniach wydaje się, że wszyscy jeżdżą tu jak wariaci, a na ulicy decyduje większy. Jeżeli tak nie jest zachęcamy do komentarzy, w tej i innych kwestiach.
Przylecieliśmy wczoraj o poranku. Znowu sprawna odprawa, przejście granicy. Zakup karty sim z internetem za 40pln na miesiąc, pociąg do miasta za 7pln. Ceny na lotniskach też potwierdzały to czego się spodziewaliśmy. Tajlandia jest tania. Obiad w prostej knajpie można zjeść za 8pln na głowę. W trochę lepszej za 20pln. Wydatki się zwiększają jeżeli chce się piwa, a strasznie się chce. Do tej pory regularnie duże piwo kosztuje tyle, lub więcej niż danie główne.
Jedzenie jest świetne, zdecydowanie najlepsze z tego, co jedliśmy. Przy czym przekrój mamy niewielki, bo Gosia na 3 z 4 posiłków jadła pad thai – taki makaron na słodko, z mięsem i warzywami. Póki, co ostrość też nie doskwiera, bo najczęściej jest podana na osobnym talerzyku z infomacją, że to na talezyku jest ostre. I rzeczywiście jest.



W ramach zbierania doświadczeń ekserymentujemy ze śodkami transportu. Był już tuk tuk, taxi, pickup pasażerski, łódka po kanałach Bangkoku, oraz pociąg. Tuk tuk bardzo orzeźwia przy miejscowej pogodzie, odczuwalna temperatura 37 stopni. Dzisiaj nas trochę uderzyło jak chwilę pochodziliśmy na słońcu. Taxi najwygodniejsze, szybko, klimatyzacja, ale i najdroższe. Za radę Marka, kolegi który pomógł nam stworzyć trasę po Tajlandii cenę przejazdu negocjujemy przed wejściem, pewnie płacimy więcej niż taksometr, ale nikt nie każe nam płacić milionów, dwa w końcu będziemy umieli szacować i wycenić trasę. Łódka po kanałach bez historii, z wyjątkiem prawie metrowych jaszczurek i martwych ryb (które, z wielką radością, pokazywał sternik. Wspomniany pickup, to pickup przerobiony na minibus jeżdżący po określonej trasie, cena rewelacyjna, wygoda i poczucie bezpieczeństwa dużo słabsze. Osobny akapit należy się kolei.



Nigdy nie jedź, jak piłeś. W szczególności nie zostawaj pasażerem pick upa po piwie. Brakuje jeszcze zdjęć tuk tuka i pickup. Pojawią się niedługo.
Kolej! Trzykrotnie po Tajlandii będziemy jeździli nocnym pociągiem. Pierwszą taką podróż odbyliśmy z Bangkoku do Chiang Mai. Wiedzieliśmy, że w wagonie może być zimno, z uwagi na klimatyzacje. Było super zimno, pierwszy raz na wyprawie Bartek ubrał długue spodnie. Gosia spała w kurtce i bluzie, plus dodatkowo przykrywała się ręczniko-pościelą, a i tak było zimno. Ciuchy na Nową Zelandię, z nieruszanego samego dna plecaków poszły w ruch. Na naszą kolejną przeprawę jutro będziemy przygotowani.
Stan pociągu przypomina nocne, sypialne PKP. Szału nie ma, ale tragedii też nie. Zaskoczyła nas ilość białych turystów. Bo właściwie trzeba być debilem żeby zamiast samolotem (taniej i szybciej) decydować się na „zug”. No ale szukamy doświadczeń. Na pewno jest bezpiecznie, po pociągu szwęda się dużo różnych służb mundurowych. Podobno są jakieś nowe, chińskie wagony o lepszym standardzie, może jeszcze na nie trafimy.

Chiang Mai to miasto w górach, na północy Tajlandii. Podobno stolica elektronicznych nomadów, informatyków, którzy mogą pracować z każdego miejsca. Klimat miał być przyjemniejszy, na razie nie jest. Miasto wypełnione jest świątyniami buddyjskimi, niestety brak informacji o nich w języku angielskim przy samych świątyniach, więc ograniczymy się do zdjęć.











Przepraszamy, ale zdjęcia powyżej są kompletnie poplątane. Warto się poprzechadzać po starym mieście Chiang Mai, warto było wyjechać na pobliską górę do Doi Suthep. Natomiast jako troglodyci mamy takie spostrzeżenie, że świątynie są do siebie bardzo podobne. Uwagę zwraca wszechobecne złoto i bardzo liczne pudełka na jałmużnę.
Góra koło świątynii pozwolìła nam spojrzeć z góry na miejscowość. Tylko nie wiemy, czy to Chiang Mai, czy Radom bo puste lotnisko w dole.

W Bangkoku poza spacerem po Khao San, czyli miejscowych Krupówkach. Byliśmy też w muzeum Jima Thompsona, amerykanina, który w latach 50tych dorobił się na handlu jedwabiem. Bardzo fascynowała go lokalna kultura, więc jego dom zachowany do dziś to połączenie klasycznych tajskich chatek, otoczone pięknym ogrodem.




Ostatnie zdjęcie to my w chwili relaksu.
Dzisiaj jeszcze food tour po lokalnym targu, ale z przewodnikiem, więc rozszerzymy znajomość lokalnego jedzenia. O tym, co jedliśmy za dwa dni, wraz z relacją z drugiego epizodu kolejowego i pierwszych zdjęć z naszego resortu nad morzem.