Czego nauczyliśmy się w czasie pierwszych dni w Tajlandii?
Po pierwsze, że słońcem nie ma żartów. Dzisiaj nie wiadomo kiedy Bartek opalił, a właściwiej spalił sobie nogi. Najprawdopodobniej wystarczył piętnastominutowy spacer o 9 rano przy częściowym zachmurzeniu. Oparzenie nie jest dramatyczne, trochę aloesu i wszystko jest pod kontrolą. Od teraz będziemy przebywali tylko w cieniu, a w przypadku zagrożenia słonecznego będziemy się smarować wszędzie, a nie tylko po głowie i rękach i karku.
Po drugie – kuchnia tajska jest rzeczywiście ostra. Przy każdym zamówieniu zwracamy uwagę kelnerowi, że koniecznie ma być „not hot”. Tajowie średnio sprawdzają się w kuchni europejskiej. Próbowaliśmy lokalnej pizzy, która była przyzwoita, ale daleko jej do tej włoskiej wersji. Wczoraj Bartek wziął panierowany skrzydełka, licząc na smak chociaż trochę podobny do KFC. Niestety rzeczywistość okazała się być zupełnie inna, a Bartek zapłacił wysoką cenę za głęboko smażony posiłek. Na skrzydełka trzeba poczekać do Australii. Możnaby zrobić KFC tutaj, natomiast nie ma to sensu, bo ta restauracja lokalnie jest dużo droższa od innych opcji, jak Mcdonald w Polsce w latach dziewięćdziesiątych.
Po trzecie w Tajlandii jest tanio, na każdym kroku zaskakuje nas tak często oceniana dzisiaj jakość stosunku do ceny. Przykładem jest hotel, a właściwiej obecny resort na naszej trasie. Noc w tym ośrodku kosztuje 75 zł. Nie jest to może super tanio, natomiast w tej cenie jest śniadanie, które można traktować jako obiad. Do wyboru jest kilka dań na ciepło, jak to w Azji ze trzy zupy, ciastka, omlet zrobiony na twoich oczach, dużo świeżych owoców. Rewelacja. Poza tym jak to w resorcie codzienna wymiana pościeli, ręczników, sprzątanie, basen, bezpośrednie sąsiedztwo morza, plaża z białym piaskiem, palemki, serwis plażowy, zawsze uśmiechnięta obsługa. Czujemy się jak w pięciogwiazdkowym hotelu. A wracając do ceny to jest o 30% niższa niż nasz łazienko-pokój bez okna w Hong Kongu. Jesteśmy tutaj w niskim sezonie, trudno nam zrozumieć dlaczego jest niski sezon. Jest bardzo gorąco, i teoretycznie jest pora deszczowa, a faktycznie w ciągu pięciu dni padało może 2 godziny w sumie. Pewnie za troszkę więcej można tu znaleźć iście królewskie warunki, np. serwis poduszkowy – układanie sobie poduszek według jednego ze wzorów. Warunki, które mieliśmy w Hong Kongu tutaj do znalezienia za prawdziwe grosze.
Po czwarte w Tajlandii jest gorąco. Woda w morzu jest tak ciepła, że nie ma różnicy w stosunku do temperatury powietrza. Czyli powyżej 30°C. Jak szukaliśmy noclegów to niektóre hotele chwaliły się basenami z „ozimnianą” wodą. Koncept wydawał się idiotyczny. Życie pokazało, że woda w basenie może być za ciepła.
Musimy pamiętać, że jesteśmy w tropikach, w związku z tym owady po południu gryzą jak szalone. Dzisiaj przy śniadaniu widzieliśmy parę całą czerwoną od ukąszeń komarów, albo innych lokalnych insektów. Używamy repelentu.
Po piąte zapoznajemy się z lokalną fauna. Po zmroku wszędzie tam gdzie świeci się światło pojawiają się jaszczurki wielkości kciuka. Po wejściu do wody na głębokości około metra grasują meduzy, jest ich naprawdę sporo i i obniżają doznania związane z kąpiela. Najprzyjemniejsze z nowo poznanych zwierząt są kraby, które kopią małe norki na plaży. Poruszamy się jak po składzie porcelany, żeby żadnego nie uszkodzić. Tacy jesteśmy humanitarni. Tzn. aż do obiadu, bo owoce morza są tutaj ekstraklasa.
Co do naszej podróży, w środę po wizycie u słoni zaczęła się nasza dwudziestoczterogodzinna wyprawa do resortu. Jesteśmy od wczoraj na wyspie Koh Chang. Krajobrazy są tutaj pocztówkowe, infrastruktura hotelowa świetna, wszystko wokół wskazuje, że Tajlandia jest krajem na dorobku. Życie w resorcie płynie nam leniwie – czytamy, pływamy, jemy, długo śpimy. Generalnie zbieramy siły na dalszą część wyprawy. Bardzo dobrze robi na tam regeneracja.
Na koniec jeszcze dwie refleksje.
Pierwsza to wysiłek jaki podjęliśmy, żeby się tu dostać. Te 24 godziny w drodze to – podróż nocnym pociągiem w zimnie, 7-godzinna na wyprawa autobusem, przeprawa promem wątpliwej jakości, głód który towarzyszył nam na trasie (częściowo z uwagi na szybkie przesiadki, głównie z powodu złych decyzji zakupowych, np. wiedząc, że nie będziemy mieli co jeść zjedliśmy wtedy, kiedy mogliśmy tylko po jednym toście). Zaskakujące, ale głód przyszedł po godzinie. Odbiliśmy sobie wszystko zaraz po przyjeździe na miejsce. Gosia zaliczyła kolejnego Pad Thaia.
Druga refleksja dotyczy nowoczesnej turystyki. Co ma sobie myśleć chłop, który przez całe życie używał słoni jako jucznych zwierząt. Nagle okazuje się, że zamiast w pocie czoła tyrać na roli można zaprosić turystów z Europy, którzy przyjadą, wysmaruje słonia błotem, poleją go wodą i zrobiłam sobie z nim kilka zdjęć i będą z tego tytułu zachwyceni. Tak zachwyceni, że zapłacą dużo lepiej niż za potencjalne zbiory. Ciekawe jakby zareagował chłop w Polsce, do którego przyjechaliby ludzie i zapłacili mu za umycie traktora i kilka selfiaków. Zakładamy, że tak samo jak Taj – ucieszyłby się. Pewnie kolejnym krokiem będą wyprawy turystów na zbiory ryżu albo budowę ogrodzeń. Może warto złożyć zaproszenie zwrotne, takie wycieczki w drugą stronę. Tajowie będą sobie robić Excele w korporacjach, selfie z ksero i będą ewidencjonować papiery.
Jutro drugi dzień w resorcie, a później ruszamy do Kambodży.
Widze ze blog trzyma poziom:-) Zdjecia swietne, opisy ciekawe tylko zazdrosc wzbiera w czlowieku jak to sie dobrze bawicie:-] A i podziwiam kondycje fizyczna bo wyobrazam sobie ile km dziennie robicie. Podziwiam rowniez wytrzymalosc zoladkow, bo to chyba nielatwo tak przestawic sie na zupelnie inna kuchnie. Heh po przyjezdzie rozumiem ze organizujecie jakies slajdowisko 😉
Nie wiem czy ja dobrze widzę ale te ręczniki są ułożone w kształcie „rzyci” słonia?;)