No i po Nowej Zelandii. W opinii Bartka zdecydowany hit wyjazdu, Gosia zgadza się, że przyroda jest ekstra, ale NZ to wielka wioska i brakuje jej miast i zabytków.

Dzisiaj będzie krótko, bo i sensacji nie było w czasie ostatnich dwóch dni. Bez niespodzianki Auckland okazał się być mało ciekawym miastem, w listach rzeczy do zrobienia była głównie natura w okolicach i zakupy. Skupiliśmy się na tych drugich. Kupiliśmy trochę pamiątek solidnie podnosząc wagę naszych plecaków, no ale zostało nam już niewiele (stosunkowo), więc udźwigniemy ten balast. Planowaliśmy steka na pożegnanie z NZ niestety się nie udało, w hostelu polecono nam nowojorską pizzę w jednej z restauracji. Nie do końca wiedzieliśmy co znaczy nowojorska, już wiemy – tak duża, że jak jesz o 12 to do końca dnia nie jesz. W ramach atrakcji poszliśmy do teatru na Peter Pan goes wrong. Cała sztuka oparta na tradycyjnym temacie była serią wyreżyserowanych wpadek, było bardzo zabawnie. Ludzie do teatru ubierają się swobodnie, a z ciekawostek – piwo można było wnieść na widownię. Wnętrza teatru były interesujące, takie stylizowane na Alladyna.

Nocleg, szybkie wstawanie i już przed 10 lecimy do Nadi, bazy turystycznej Fidżi. Kraj sprawnie nas przyjął, przeprawa biologiczna poszła sprawnie, ale warto uważać, żeby nie wwozić jedzenia. Tradycyjny zakup karty SIM, żeby mieć kontakt ze światem i jesteśmy. Nadi powitało nas 28 stopniami, jest gorąco, ale da się wytrzymać, a wieczorem zrobiło się po prostu przyjemnie, klimat zapowiada się być lepszy niż np.
w Tajlandii.

O Fidżi przed przyjazdem słyszeliśmy od znajomych w dwóch kontekstach. Fidzi time, tzn. wszyscy mają tu duży luz i nikomu się nie śpieszy, a drugi to mocne nastawienie na „dojenie” turysty. Obydwa się dzisiaj sprawdziły, za przejazd taxi 10km zapłaciliśmy 70pln, a pokaz tańca i ognia, na który pojechaliśmy zaczął się z 30 minutowym opóźnieniem. Czyli wszystko zgodnie z oczekiwaniami.
Ludzie są przyjaźni, poza resortami widać, że nie są zbyt bogaci, standard mieszkań z zewnątrz gdzieś pomiędzy Kambodżą, a Tajlandią.
Na duży plus kuchnia, jedliśmy w jednym miejscu, ale zaserwowane potrawy były świetne, czołówka całego wyjazdu. Zjedliśmy Kokodę, czyli surową rybę w sałatce warzywnej, zaparzoną w limonkach, coś a’la ceviche, oprócz tego ryby i ośmiornica. Klasa! Średnio przypadła nam do gustu kasawa, czyli lokalny wypełniacz jak ziemniak, była strasznie sucha.


Występy wspomniane wcześniej odbyły się w Port Denarau, czyli resortowej enklawie zamkniętej dla tubylców, trochę to głupio wygląda, bo istotnie kontrastuje z resztą Nadi. Niemniej turyści zamknięci w tej bajce, z wystlizowanymi palemkami, restauracjami i zielonymi trawniczkami wyglądali na zadowolonych, zostawiają dewizy, więc nie ma się co czepiać takiego modelu.



Można też kupić nieruchmości w Denarau (turystycznej wyspie w okolicach Nadi) w atrakcyjnych cenach.

Od jutra płyniemy ładować akumulatory na Yasawy, na jednej z wysepek spędzimy kolejne cztery dni, zdjęcia zapowiadają raj na Ziemi, mamy nadzieję, że tak będzie. W planach namy absolutne lenistwo, nasze organizmy już odczuwają trudy wyprawy, więc przyda się.

Ten wpis był gotowy dwa dni temu, ale z uwagi na brak internetu nie udało się go opublikować, podobnie wczoraj, dodaliśmy opis kolejnego dnia i znowu w miejscu noclegu cisza. Nie działa ani nasza komórka, ani wifi w B&B, gdzie spaliśmy. NZ niby taka rozwinięta, taka nowoczesna i do przodu, a dostępność do sieci komórkowej jak w Bieszczadach. Chyba im te bandyckie, europejskie jelenie, sprawcy całego zła blokują sygnał.

Nasza nowozelandzka przygoda niestety zbliża się ku końcowi. Trzeci tydzień pobytu na Północnej Wyspie to na początku ciąg dalszy okolic Rotorua. Jak wspominaliśmy w poprzednim wpisie jest to obszar aktywny geotermalnie, pewien przedsmak mieliśmy już w dniu przyjazdu, ale „płatne” parki okazały się być zdecydowanie bardziej atrakcyjne. Jest ich w okolicy kilka, wybraliśmy Te puia ze względu na reguralnie tryskający najwyższym „sikiem(?)” Gejzer, oraz Waiotapo, które poleca każdy blog i przewodnik, który widzieliśmy.
Najpierw było Waiotapo, pierwsze kroki autem skierowaliśmy do błotnego jeziora, później do gejzeru Lady Knox. Ciekawa sprawa, bo działa on codziennie o 10:15, przez cały rok i tylko ten jeden raz dziennie. Jego historia związana jest z więźniami, którzy karczowali w okolicy las w XIX wieku, odkryli oni pewnego dnia ciepły strumyk, który wykorzystywano do kąpieli. Pewnego dnia jakiś bardziej porządnicki więzień postanowił do prania zastosować mydło. To był błąd. Reakcja mydła i strumyka spowodowała eksplozję wody. Ta specyficzna reakcja wykorzystywana jest do dziś i Lady Knox jest pobudzana przez wrzucenie mydła w jej otchłań przez obsługę parku. Trochę oszukańczo, ale efektownie, bo Lady Knox reguralnie imponuje wytryskami na ponad 10 metrów, co mieliśmy przyjemność zobaczyć. Trzecim etapem w Waiotapo był park zjawisk geotermalnych. Bardzo intensywnie było czuć siarką, miejscami parowało tak, że nic nie było widać. W efekcie gwiazda parku tj. Szampańskie jeziorko, kolorowe od minerałów było spowite mgłą. Całość robi wrażenie i zdecydowanie warta była poświęconego czasu.







Po krótkiej przerwie na kuchnie tunezyjską (kebab i ryż) udaliśmy się do Te Puia. Nie odkryjemy tu Ameryki, ale w podróży nie ma co kombinować, żeby zjeść warto polegać na tripadvisorze. Poza Koreą, gdzie z jakiegoś powodu działał on różnie, Tripadvisor nas nie zawodzi. Staramy się brać restauracje z pierwszych 10% listy i działa. Ta tunezyjska AliBaba była pierwsza w kategorii tanie i jedzenie było rewelacyjne. Kebab jak kebab zawsze klasa, ale próbowaliśmy też ryżu z falafelem w sosie szpinakowym i też był bardzo smaczny.
Wracając do Te Puia to jego znakiem rozpoznawalnym jest gejzer Pohutu. Tryska wysoko, ale 1-2 razy na godzinę, więc pierwszą godzinę spędziliśmy czekając na fajerwerki. Będąc dodatkowo w niepewności, czy to już Pohutu czy tylko jego sąsiad, który zaczął wcześniej, ale brakowało metrów. W pewnym momencie Pohutu wystrzelił i było wiadomo, że on jest gwiazdą przedstawienia. Co ciekawe na terenie parku jest kilka gejzerów w tym trzy aktywne. Jeden był spokojny przez 50 lat, w ostatnim czasie uaktywnił się i tryskał nieprzerwanie przez 36 godzin i znowu zasnął. Zdaniem przewodnika dobrze, że strzelają, problem zaczyna się gdy wszystko się uspokaja, to znak, że energia gdzieś się kumuluje i mocno uderzy.


Poza gejzerami w parku znajdują się baseny błotne, zagajnik dla ptaków kiwi (niestety siedziały w dziuplach w czasie naszej wizyty), uniwesytet kultury maoryskiej, oraz sala gdzie odbywają się przedstawienia. Byliśmy pełni obaw, że te przedstawienie będzie tandetne, ale krótki 40 minutowy show okazał się być bardzo interesujący.

Generalnie fajne miejsce, spędziliśmy tam ponad 4 godziny, a możnaby jeszcze więcej. Kolejny raz przekonaliśmy się ile jakości wnosi przewodnik. Poznaliśmy dokładniej kulturę maoryską, trudną historię relacji z kolonizatorami oraz trochę szczegółów o geotermice. Maorysi pochodzą pierwotnie z Azji Południowo Wschodniej, z której udali się na wyspy polinezyjskie i z nimi się utożsamiają. Ciekawe jest to, że gdy przypłynęli do Nowej Zelandii było lato, więc wydawało im się, że klimat będzie zbliżony do tego jaki był, gdzie wcześniej mieszkali. Wyobraźmy sobie jakie musiało być ich zaskoczenie, gdy zaczął padać śnieg – jakoś dali radę, więc szacun. Maorysi są bardzo związani z przyrodą i naturą, co sprawia, że są uduchowieni. Wszyscy maoryscy przewodnicy byli dla nas tacy jakby nie z tego świata, często w swoich opowieściach mieli taką nutkę spirytualizmu. W maoryskiej kulturze nie tworzy się dzieł (pomników, zdobień budynków, ozdób), które dokładnie przedstawiają daną postać, zawsze są one przedstawione w sposób groteskowy i zawierają w sobie historię danej postaci. Związane to jest z tym, że Maorysi składają się z ponad 500 plemion i nie chcą, żeby ich dzieła były rozpoznawalne dla innych. Dobrym przykładem jest dziewczynka z wilkiem, czerwonym kapturkiem i koszyczkiem – nie ważne jaką ma buzię, wszyscy wiemy o co chodzi, bo znamy tę historię, podobnie sytuacja wygląda u Maorysów. Kolejna sprawa to nazwy miejscowości – nie mają oni nazw w naszym rozumieniu, nazwą jest krótki opis danego miejsca lub co charakterystycznego tam się działo, np. miejsce gdzie była jakaś bitwa. Istotne w tym wszystkim jest to, że Maorysi w toku historii nie stworzyli alfabetu, więc swoją historię przekazują obrazkowo.
Sama nazwa Maorysi powstała dopiero na potrzebę Europejczyków, którzy musieli wrzucić do jednego wora wszystkie polinezyjskie plemiona, podobnie jak Indianie. Słowa po maorysku dopiero w ostatnim czasie są spisywane w sposób fonetyczny. Ogólnie rzecz biorąc jest to kultura zupełnie inna od naszej (jeszcze bardziej od kultury azjatyckiej, może dlatego, że jest dla nas jeszcze bardziej nowa), co sprawia, że jest dla nas bardzo ciekawa.
Dzień zamknęliśmy w restauracji meksykańskiej, to był taki dzień na bogato, dwie restauracje. Ciekawa historia przydarzyła się nam w hostelu. Rano się wymeldowaliśmy, by kilka godzin później wrócić w to samo miejsce. W ciągu dnia zwolnił się pokój, a my jesteśmy w NZ takimi gangsterami, że do 17 nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy spali. Tak wolno poza sezonem, w sezonie podobno jest tutaj bardzo krucho z miejscami do spania i lepiej wszystko logistycznie zaplanować wcześniej.
Ostatni dzień w Rotorua rozpoczęliśmy od relaksu w Polinezyjskim SPA. Jest to kompleks termalnych basenów. Większość czasu spędziiśmy w najzimniejszym basenie, który miał 36 st (reszta miała między 38 a 42). Baseny to duże słowo były to większe jacuzzi, woda pachniała siarką, o ile można tym pachnieć. Wygrzaliśmy się solidnie, traktujemy to wyjście jako przetarcie przed Fidżi. Przy czym trzeba uważać w takich wodach łatwo przesadzić, dopóki człowiek siedzi w wodzie jest w porządku, dopiero po wyjściu organizm dziwnie reaguje na podane ciepło. Czuliśmy się zaraz po wyjściu zmęczeni i trochę bolała Bartka głowa. Siedzieliśmy długo, bo nie ma opcji godzinnego biletu, trzeba kupić na cały dzień. No to musieliśmy przesadzić, żeby się opłacało:)

Rozgrzani wyruszyliśmy w trasę do Blue Springs – błękitnej rzeki, która stanowi 60% zaopatrzenia NZ w butelkowaną, czystą wodę. Rzeczywiście, woda ma przepiękny kolor, który powstaje dzięki 100 letniej filtracji wody przez skały. Miejsca nie było na naszej oryginalnej trasie, sprzedali je nam Magda i Kamil, znajomi z Polski, których spotkaliśmy kilka dni temu. Jesteśmy wdzięczni, bo kolejny raz było to coś nowego. W rzece nie wolno się kąpać, jednak, kiedy okazało się, że małżonka jest spragniona Bartek niezwłocznie poszedł nabrać wody (na kogoś trzeba zwalić swoje mądre pomysły). Robiąc to poślizgnął się na skale i wpadł po uda do wody, istotnie brudząc jedyne, pozostałe krótkie spodenki.


Kolejnym i ostatnim punktem tego dnia była Hot Water Beach – plaża z gorącymi źródłami. Cała atrakcja polega na tym, że:
– najpierw trzeba sprawdzić kiedy jest odpływ, tylko wtedy ma sens kopanie (codziennie wcześnie rano i późnym popołudniem),
– następnie pożycza się łopatę i człowiek kopie sobie małą sadzawkę na plaży,
– na koniec warto zbudować jeszcze mur z piasku od strony morza, żeby jak najdłużej bronić swojego bajorka od ponownego przypływu.
Z boku wygląda to komicznie, grupki ludzi siedzą w błocie po kolana i co chwilę walczą z żywiołem, który niszczy ich bajorka. Praktyczne zastosowanie znajduje to zabawa w mury, latami uprawiana przez Bartka nad morzem. Chodzi o to żeby wybudować mur, chroniący przed falami tak by się nie zamoczyć. Zabawa przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. Zdecydowanie kilka rad przydałoby się budowniczym na lokalnej plaży.
Tam w tle na zdjęciu poniżej ludzie siedzą, w rzeczonych bajorkach, tak z partyzanta ich capnęliśmy, wszystkich pytając później o zgodę na wykorzystanie wizerunku. RODO!

Wieczór upłynął nam na ewidencjonowaniu i wkładaniu do segregatora zebranych oświadczeń.
Myśmy łopaty nie pożyczyli, bo nadal byliśmy rozgrzani po porannym kąpielach, jednak w niektórych miejscach wystarczyło „zakopać” stopę w piasek na głębokość 2 cm i już parzyło. Interesująca atrakcja wynikająca z tego, że na plaży są dwa gorące źródła. Pomysłowa nazwa miejscowości Hot Water Beach, idąc tym tropem Kraków mógłby się nazywać „Zakole rzeki z zamkiem na górze i smokiem na dole”, Warszawa byłaby „miastem stołecznym z szeregiem budynków istotnych z punktu widzenia państwowości”, a Sosnowiec byłby „Wstydliwymi okolicami Śląska”.
Po plaży siedzieliśmy sobie w naszej chatce i półokrągłym dachem, niczym Frodo Baggins w Hobbitonie i przygotowywaliśmy się mentalnie do wizyty w prawdziwym miasteczku Hobbitów, co ma nastąpić kolejnego dnia po południu.
Nasz domek skłaniał do refleksji nad piramidą Maslowa, jest nowy i ładny, czyli estetycznie jest ok. Jest telewizor i wifi (niestety tylko teoretycznie), czyli rozrywka zapewniona. Co ciekawe nie ma toalety, ani nawet bieżącej wody (chociaż jest czajnik). Obserwując to można dojść do wniosku, że potrzeby fizjologiczne są wyższego rzędu i powinniśmy dobrze funkcjonować tak długo jak możemy oglądać tv. Teraz tylko nasze pęcherze muszą to zrozumieć.
Podróże po północnej wyspie utwierdzają nas w przekonaniu, że tutaj ta wyspa nie jest nieskończonym parkiem krajobrazowym, tutaj w piękne miejsca trzeba dojechać często „zwyczajną” drogą, strasznie nas to Południe rozpieściło.
W środę po pożegnaniu się z oceanem (nie na długo, ale zawsze) i zjedzeniu obiadu na śniadanie (musimy wykorzystywać zakupione przez nas produkty, bo już nie zostało dużo czasu) wyruszyliśmy na punkt widokowy do Cathedral Cove. Jakie było nasze zdziwienie, gdy po około pół godzinnej wspinaczce wzdłuż drogi (wszędzie były znaki, że dalej niż my zaparkowaliśmy nie można parkować) okazało się, że dotarliśmy do początku trasy. Zdecydowaliśmy, że jak już tyle się namęczyliśmy to kolejne 45 minut damy radę (nie byliśmy mentalnie przygotowani na taką trasę, więc jakoś szybciej się zmęczyliśmy, a do tego nie mieliśmy nawet wody ze sobą). Trasa nie miała dla nas litości – góra, dół, schody, a nawet krótki deszcz, ale daliśmy radę. Widoczki były bardzo ładne, formacje skalne na oceanie, plaża i oczywiście sama woda – super. Szybkie fotki, chwila odpoczynku i znowu góra, dół, góra, dół.

Po tym niemalże heroicznym wysiłku wystartowaliśmy w kierunku miejscowości o wdzięcznej nazwie Matamata, nieopodal której znajduje się Hobbiton – sławna z serii filmów o Władcy Pierścieni oraz Hobbit wioska Hobbitów. Oczywiście na miejscu powitał nas piękny sklepik z pamiątkami oraz kawiarnia i pełno ludzi różnych nardowości. Wycieczki do Hobbitonu wyruszają co 10 minut, a czasem nawet częściej, prawdziwa fabryka. Najpierw wsiedliśmy do autobusu z wielkim złotym logo, który zawiózł nas pod samo wejście. Jazda trwa około 5 minut, podczas której puszczany jest film, gdzie Peter Jeckson (reżyser wszystkich wspomnianych wcześniej filmów) oraz właściciel farmy, na której powstała wioska, dziękują wszystkim, że postanowili wybrać się w to miejsce. Po podwózce autobusem ruszamy do świata małych domków z okrągłymi drzwiczkami. Z ciekawostek zapamiętaliśmy następujące rzeczy:
1. W całym Hobbitonie jest tylko jedno sztuczne drzewo (na domu Bilbo). Pierwotnie było to drzewo przywiezione gdzieś z okolicy, ale jako, że było ścięte to zaczęło coraz bardziej usychać, więc trzeba było wymyślić inne rozwiązanie. Z pomocą  przyszli Tajwańczycy. Przygotowali odpowiednie drzewo z jakiegoś sztucznego materiału, ale jako że drzewo było zbyt duże przywozili je w kawałkach. Dodatkowo reżyser nie mógł się zdecydować jaki odcień zieleni powinny mieć liście, więc ekipa kilka razy je przemalowywała. Wszystko po to, żeby drzewo to mogło być pokazane w filmie przez 20 sekund. Ciekawe jest również to, że każdy listek drzewa był osobno mocowany, a później przemalowany. Drzewo ma 200.000 listków. Czepialski ten Peter Jackson.
2. Chatki są różnej wielkości. Wynika to z faktu, że różne sceny były kręcone w różnych domkach w zależności od wzrostu aktora. I tak, słynna scena, na której Gandalf (ten duży czarodziej) rozmawia z Bilbo (hobbit) była kręcona w dwóch różnych domkach, co oznacza, że nigdy nie została przeprowadzona rozmowa taka jak w filmie, były po prostu dwa monologi, które połączyli na potrzeby sceny.
3. 40% gości Hobbitonu nie ma pojęcia co to jest, nie czytali książek, nie widzieli filmów. Przyjeżdżają żeby komuś towarzyszyć, albo żeby zagrać na nosie znajomym, którzy mówią im o tym miejscu, że w NZ koniecznie trzeba je zobaczyć. Takie jest zdanie przewodniczki.




Po Hobbitonie dojazd do noclegu, tym razem na prowincji i znowu bez zasięgu i bez wifi.
Czwartek, 69ty dzień naszej wyprawy, do powrotu do pracy zostało 48 dni, w tym dwukrotnie 5 grudnia, który zbliża się do nas. Dzień upłynął nam na podróży z Waitomo do Auckland.
Waitomo znaczy dziura w Ziemi. My w tym Waitomo trochę poprzebywaliśmy w dziurze bo zdecydowaliśmy się na Black Water Rafting. To takie przejście przez jaskinie, którą płynie rzeka. W miejscach, gdzie była wystarczająca głębokość wsiadało się na oponkę dostarczoną przez organizatorów i spływało. Skala trudności żadna, natomiast element adrenaliny zapewnia całkowita ciemność. Jaskinie są delikatnie oświetlone niebieskim kolorem przez fluoroscencyjne (to słowo ma literówkę) larwy robaczków, w związku z tym efekt jest ciekawy i niepowtarzalny, oczywiście każdy dostał też małe światełko na kasku. Frajdy było sporo, były też skoki do wody i przepływanie po komorze jaskini z sufitem nad samą głową. Trochę stanowiło to połączenie kanioningu, raftingu i przygodowego przechodzenia przez jaskinie. Czyli wszystko, co już robiliśmy w wersji light. Gosia póbowała wersji hard, bo latareczka jej się zepsuła jeszcze przed wejściem do jaskini. Pomimo wyjątkowej niechęci do ciemmości dzielnie pokonała jaskinię. Woda miała 11 stopni i była orzeźwiająca,  słowa zimna nie ma w lokalnym słowniku.
Zdjęcia świecących robaczków z naszych jaskiń, ale nie dzisiejsze.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA




Druga część dnia to dojazd do i spacer po Auckland. Powrót do rzeczywistości. Auckland na pierwszy rzut oka to duże miasto z prawdziwego zdarzenia, korki, wieżowce, więcej ludzi. Trochę się odzwyczailiśmy. Miasto jest czyste i kolorowe, widać już sezon świąteczny, specyficzny bo w sklepach są „już” letnie kolekcje. W związku z tym, że Auckland ma krótką historię brakuje budynków, w Europie w mieście idzie się zazwyczaj do rynku, tutaj nie wiedząc, gdzie iść na rozpoznanie wybraliśmy się nad morze, właściwiej do portu. Śpimy znowu w hostelu YHA, zrobiliśmy tylko trzy wyjątki na trasie, to solidna sieć i polecamy ją. I uwaga to nie jest produkt placement, nie podpisaliśmy z nimi milionowego kontraktu, chociaż gdyby wiedzieli, że nasze przygody czytają obie nasze mamy i jeszcze kilkadziesiąt osób na pewno weszliby w promocję przez naszą stronkę.


No i polski akcent..

Jeszcze filmiki z atrakcji geotermalnych:

Zaliczyliśmy rzekę trzeciego stopnia na raftingu (skala jest sześciopoziomowa, gdzie Dunajec to jeden, a Białka dwa). Spłynęliśmy Tongariro w piątek, wrażenia podobne do spływu trochę powodziowym Dunajcem. Świetna zabawa, szybko łapie się komfort i człowiek czuje się bezpiecznie. Już po trzecim, może czwartym bystrzu mieliśmy pełne zaufanie do naszego sternika. Generalnie nawet gdybyśmy wcale nie wiosłowali na bystrzach to gość i tak by nas wyprowadził. Bardzo polecamy tego typu rozrywkę, człowiek ma wielką radość z bycia chlustanym 10 stopniową wodą w twarz. Wszystko zorganizowane na bum cyk cyk, wsadzili nas w pianki, zawieźli na start, dwie i pół godziny później, 14km dalej byliśmy na mecie. Możliwości raftingowe w NZ są olbrzymie, jest tutaj pełno rzek nadających się do takiej zabawy, no i nie trzeba żadnego doświadczenia. Nasz sternik opowiadał nam, że w NZ są rzeki z bystrzami 5tego stopnia, takimi, na których ludzie się topili. Doświadczenie, ani nawet siła fizyczna dalej nie są konieczne, w naszej opinii lekko kontrowersyjne podejście.
Nasz spływ udokumentowano poniższym filmikiem:
Www.eye-fly.co
Hasło: rk5vmt
Film jest długawy, ale wyraźnie widać na nim radość na twarzy Bartka i zdecydowanie z jakim Gosia podchodziła do swojej ulubionej komendy „relax”. Niestety nie mamy własnych zdjęć. Dość częstą praktyką jest zabranianie korzystania z własnych aparatów, a później sprzedawanie zdjęć. Argumentowane jest to dbałością o bezpieczeństwo, co poniekąd ma sens.
Zanim rozpoczęliśmy rafting byliśmy pełni obaw czy się odbędzie. Całą drogę od Whanganui do Turangi padał deszcz. Do tego 12 stopni i momentami widoczność na 50 metrów. Po dotarciu do siedziby raftingu na pytanie czy płyniemy gość powiedział, że jasne i że on wrócił właśnie z porannego spływu i było super. Mieliśmy pewne wątpliwości, ale trochę się przejaśniło, plus deszcz, który padał od czasu do czasu nie przeszkadzał bo mieliśmy pianki oraz mokrzy byliśmy od rzecznej wody. A propos wody, to była cudownie czysta, przejrzysta do samego dna bez względu na głębokość i zdatna do picia. Trzecia najczystsza rzeka w NZ.
Pogoda sprawiła, że na trasie dojazdowej zatrzymaliśmy się tylko raz. Północna wyspa przypomina Shire z Władcy Pierścieni. Przy czym przychylamy się do ogólnej opinii, że południowa wyspa jest bardziej urodziwa.

Na większości wyprawy mieliśmy sporo szczęścia. W sobotę poszliśmy szlakiem nr 1 w NZ, tzw. Tongariro Alpine Crossing. Szlakiem, który z powodu opadów, wiatru i temperatury był niedostępny przez kilka wcześniejszych dni. Na czas naszej przeprawy pogoda była idealna, lekko pochmurnie, niezbyt gorąco. Fakt, że to sobota i pierwszy ładny dzień od kilku dni sprawił, że na szlaku było tłoczno, prawie jak na trasie nad Morskie Oko. Przyzwyczajeni do większych luzów trochę sobie ponarzekaliśmy, a później przypomnieliśmy sobie metro w Hong Kongu.
Tongariro to park narodowy utworzony w rejonie ciągle aktywnym wulkanicznie. Na szlaku często były ostrzeżenia o zagrożeniach i trzeba je traktować poważnie, ostatnia erupcja w tym rejonie miała miejsce w 2012 roku. Szlak, którym szliśmy prowadzi przez dolinę, następnie około krateru, dalej na szczyt wulkanu i dalej wzdłuż jeziorek na dół.















Szlak jest nierówno przygotowany, miejscami jest super, do tego stopnia, że drewniana kładka przykryta jest gumą żeby człowiek się nie ślizgał, a znowu na zejściu ze szczytu wulkanu nie było żadnej pomocy. Był to właściwie stromy stok zbudowany z małych kamyczków. Bartka aż bolał brzuch ze śmiechu i palec od wskazywania na upadających ludzi, których było bardzo dużo. Niestety śmiechy skończyły się po upadku Gosi, jeden kamyczek postanowił zostać z Gosią na zawsze i wbił się pod skórę ręki. Wieczorem dzięki chirurgicznym zabiegom udało się go wygryźć. Żeby nie było – „kamyk” to duże słowo, to był bardziej pyłek lub mały żwirek). Ostatnio Gosia ma gorszą passę, wielki szacunek powinno budzić to, że opisywany 20km górski szlak przeszła lekko przeziębiona. Bartek nie wstałby z łóżka z tak bolącym gardłem. Nie ma się co rozpisywać o krajobrazach, innych od wszystkich, które wcześniej widzieliśmy. Mamy nadzieję, że zdjęcia znowu obronią piękno natury.
Z tej wycieczki płyną dla nas trzy lekcje:
1. Nigdy nie zwlekaj ze zdjęciem. Bartek czekając na lepsze ujęcie najwyższej góry w regionie (2,8t mnpm) zgubił ją w końcu za innym szczytem i już więcej jej nie widział.
2. Jak kupujesz przypadkowy, ale ładny pojemnik na wodę, to może się okazać, że to super skuteczny termos. Herbatę, którą zrobiliśmy sobie rano byliśmy w stanie pić dopiero 7 godzin później. NZ to kraj klawych termosów!
3. Nigdy nie zapominać jak zmienna jest pogoda w NZ i nie lekceważyć zaleceń na szlak. Komicznie wyglądała panienka cofająca się ze szlaku w Japonkach (szkoda, że nie udało jej się dotrzeć do części pokrytej śniegiem). A nasze ubranie na cebulkę pomogło, bo w czasie trasy Gosia z czterech warstw zeszła do jednej i z powrotem. Któryś raz nam się sprawdziła dobra rada taty Bartka żeby na zejściu mocniej wiązać sznurówki, wtedy nie bolą paluchy itd itd, z górami nie ma żartów!
Całość wycieczki zajęła nam 7 godzin, plus 2 godziny na dojazd busem tam i z powrotem. Z ciekawostek:
– Szlak jest właściwie jednokierunkowy bo wszystkie firmy transportowe wiozą ludzi na jeden koniec, a bez firmy logistycznie trudno zorganizować pełne przejście.
– Na szlaku istna wieża Babel, w tym kilka grupek władająca naszym językiem.
– Szlak w ciągu 2017 roku pokonało 120.000 ludzi, pięć lat temu 60.000. Chociaż dzisiaj korzystamy i jest nam superancko, to strach pomyśleć jak będzie wyglądała turystyka za kilka lat gdy stanie się masowo dostępna w krajach jak Chiny, Brazylia, Filipiny albo Indie. Te wszystkie atrakcje zostaną zadeptane…

W dzisiejszym wpisie będzie też trochę od kuchni. Jako, że NZ właściwie nie ma niczego swojego to bazuje na hamburgerach i stekach. Jedzenie jest tłuste i ciężkie, a ilość warzyw symboliczna. My najczęściej śniadanie jemy we własnym zakresie, jest pieczywo, więc nie na dramatu, do tego serki, dżemy, jajka, awokado (Gosia je jedno dziennie, bo to produkt lokalny). Jako, że wędliny są słabe na szlak zrobiliśmy sobie sami wędlinę, podsmażając schab – wyszło ok. Obiadokolacje to często junk food, jadamy hamburgery, pizzę. Często sami robimy sobie steki, bo szybko i taniej niż w Polsce. Miłym odkryciem są paje, czyli zapieczone w cieście nadzienie, np. Kurczak w sosie, albo ser ze szpinakiem. Dalej jest to tłuste i pewnie niezbyt zdrowe żarcie, ale tanie i smaczne. Radzimy sobie, supermarkety są dobrze zaopatrzone i czasami pozwalamy sobie na trochę nostalgii, np. Kupując kefir albo zwykłe ziemniaki.
Dwie noce w Tongariro spędziliśmy w przydrożnym motelu, zaskakująco przytulnym i z luksusami – własną łazienką, dobrze zaopatrzoną kuchnią, salonem no i przede wszystkim telewizorem z kablówką. Mecze, sitcomy, filmy, takie kolorowe reklamy, kablówka to super hit Tongariro, wyłączaliśmy tv tylko na czas snu. Gosia się już wyciągnęła z przeziębienia, pewnie pomogły lekarstwa, suta porcja czosnku w ziemniaczkach, ale wiadomo, że nic nie leczy lepiej niż leżenie przed telewizorem. Bartek z wypiekami na twarzy oglądał w niedzielny poranek mecz Genoi z Napoli, a w piątkowy wieczór fragment meczu siódemek w rugby pomiędzy Niue i Tuvalu, tak, tutaj takie cuda są w telewizji!

Niedziela upłynęła nam na podróży do Rotorua. Wzdłuż drogi znajdują się obszary pełne wszelakich zjawisk geotermalnych. My te największe atrakcje zostawiliśmy na jutro, ale dzisiaj na trasie widzieliśmy kilka ciekawych miejsc.
Na początek jezioro Taupo:

Drugi przystanek to wodospad Huka Falls:


Później tereny geotermalne Moon crater:


Czwarty postój to zapora Aratiatia, mieliśmy szczęście być tam przed i po opuszczeniu wody ze zbiornika, takie show odbywa się kilka razy dziennie. Różnica poniżej.


Około 16 dotarliśmy do Rotorua, szybko udało się ogarnąć pranie, a później spacer po miejskim parku Kuirau. Park o tyle specyficzny, że pełen bulgoczących małych jeziorek, jednego większego parującego jeziora, małych ciepłych basenów, gdzie można zamoczyć stopy. Wszystko za darmo. Nieprzyjemnym zaskoczeniem jest fakt, że te najciekawsze miejsca z gejzerami są płatne i to dosyć solidnie. Wydatki zostawiliśmy na jutro.


Po parku krótki spacer po miasteczku, dosyć wymarłym. Tylko w dzielnicy restauracyjnej spotkaliśmy trochę więcej ludzi. Uczciliśmy stulecie niepodległości piwkiem i wróciliśmy do hostelu.
Żeby zakończyć miłym akcentem, śliczna ulica w Taupo, mamy nadzieję że widać, ale na wszelki wypadek uprzedzamy, że uważny czytelnik winien dostrzec, że w niewielkiej odległości na ulicy mamy KFC, Burger Kinga, McDonalds. To się nazywa planowanie przestrzenne!

Chcielibyśmy jeszcze wspomnieć o zaskakującej rozmowie z właścicielem naszego hostelu w Whanganui (to to takie trochę nigdzie nad ładnym jeziorkiem, 2 godziny drogi od Wellington). Okazało się, że był on w Krakowie przez 2 tygodnie, super mu się podobało i miał całkiem sporą wiedzę o Polsce (od wielu lat mieszka w NZ, a pochodzi z RPA). Musimy doceniać też własne atrakcje! Takie patriotyczne zakończenie na 11 listopada 🙂

Ostatni dzień na południowej wyspie spędziliśmy w drodze do miejscowości Picton, w której znajduje się port, z którego wyruszają promy na wyspę południową (tą bliżej domu!). Jak zwykle nie obyło się bez trasy widokowej i to nie byle jakiej – prowadziła wzdłuż klifu, a zakręty były co 20 metrów, więc było to wyzwanie dla kierowcy, ale jak zwykle świetnie sobie poradził. Tylko po przejechaniu tej drogi było mu niedobrze, tak kręciło, że Bartek pierwszy raz w życiu czuł się źle po prowadzeniu auta.



W samym Picton nie ma zbyt wielu atrakcji. Małe miasteczko, kilka sklepów, knajpek i promy. Szybkie mycie butów przez ochronę biologiczną i załadowaliśmy się do promu. Rejs trwał ponad 3 godziny. Na samym promie poza podziwianiem widoków spędziliśmy czas w tamtejszym kinie. Trochę wiało, trochę kołysało, ale daliśmy radę. Obejrzeliśmy drugą część Mamma Mia, niegodna pierwszej, tylko piosenki się broniły.

Po zacumowaniu do Wellington podjechaliśmy do hostelu (port jest praktycznie w samym centrum) i wybraliśmy się na kolację z Magdą i Kamilem, którzy jadą od Południowej Wyspy do Północnej (w przeciwną stronę niż my). Podczas jedzenia wymieniliśmy się spostrzeżeniami z dotychczasowych przygód i zaktualizowaliśmy naszą wiedzę na temat tego, co się dzieje w Polsce.
Rano obudziliśmy się w mglistym, lekko deszczowym i bardzo wietrznym Wellington. W związku z tym wybraliśmy się zabytkową kolejką na punkt widokowy i do ogrodu botanicznego (logiczne, że w takich warunkach jest najpiękniej). Bardzo udany spacer, prawie wyłącznie we własnym towarzystwie.






Kolejnym punktem był zabytkowy stary kościół św. Pawła, który był całkiem ciekawym przykładem architektury drewnianej (szczególnie na kraj, w którym prawie nie ma zabytków). Niestety duży niesmak pozostawiał fakt, że zaraz przy wejściu były ustawione terminale płatnicze oraz stał koleś, który intensywnie namawiał, żeby przyłożyć kartę lub wrzucić papierowy pieniądz do puszki na kościół. Dodatkowo kilka razy był napis przypominający o tym, że zaraz obok ołtarza jest super sklep z pamiątkami. Sugerowana wpłata kartą to 60 PLN na nasze, spore oczekiwania. To chyba nie taką wizję kościoła miał Jezus, szkoda…

Dalej na trasie był budynek parlamentu. Jako, że co godzinę są tam organizowane wycieczki i do tego darmowe postanowiliśmy wziąć w tym udział. Ciekawe jest to, że budynek ten składa się tak na prawdę z trzech różnych budynków, każdy w kompletnie innym stylu. Szczególnie betonowy okrąglak dobudowany w latach 70tych pasuje jak pięść do oka. Budynek ciekawy również z powodu zabezpieczeń przeciwko trzęsieniom ziemi. Przebudowa fundamentów miała miejsce 25 lat temu i wtedy to rozwiązanie było nowatorskie. Parlament ma przetrwać trzęsienie do 7.5 w skali Richtera. Trochę dowiedzieliśmy się o systemie parlamentarnym w NZ, co w sumie logiczne jest zbliżony do tego w Wielkiej Brytanii. Różnica jest jedna, zasadnicza, nie ma izby lordów, bo nie ma lordów, więc parlament jest jednoizbowy (kiedyś była, ale nic nie robili i wszystko akceptowali, więc ją zlikwidowali). Premierem jest kobieta, nie pierwszy raz z resztą. Natomiast jest to pierwsza premier na świecie, która urodziła dziecko w czasie urzędowania. Był też polski akcent, biało-czerwona szarfa na rzeźbie o szanowaniu multikulturowości.


Niestety nie można było robić zdjęć w środku, więc mamy tylko z zewnątrz.
Ostatni punkt to muzeum narodowe, wybraliśmy się z przewodnikiem na tour o historii Maorysów. Teraz wiemy nieco więcej o historii tej krainy. Mamy jeszcze zamiar dokształcać się w tym temacie to wtedy napiszemy co wiemy.

W Polsce w ostatnim czasie jest szeroka rozmowa o przyjmowaniu uchodźców, w tym temacie natknęliśmy się na tablicę z informacją, że Nowa Zelandia w 1944 roku przyjęła ponad 100 dzieci z Polski, które ciężką pracą przysłużyły się NZ. Tablica wisząca w eksponowanym miejscu poniżej.

Po pierwszym noclegu w Nelson wstaliśmy wcześnie rano, żeby dojechać do Marahau (miejscowość oddalona o jakąś godzinę drogi od naszej bazy). Na miejscu czekał na nas gość, który miał nas zabrać na kanioning. Nie do końca wiedzieliśmy co nas czeka, niby oglądaliśmy jakieś filmiki wcześniej, więc wiedzieliśmy, że chodzi o zejście kanionem w dół rzeki. Spodziewaliśmy się, że będą jakieś wodospady, skoki, ale jak to ma działać to nie do końca mieliśmy wyobrażenie.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA


Zaczęło się od szybkiego wyboru pianki (bo woda miała mieć koło 10 stopni), następnie podjechaliśmy taksówką wodną do morza (tak podjechaliśmy – kierowca ciągnął łódkę z pasażerami traktorkiem, bo nie było przystani). I dalej już normalnie popłynęliśmy do zatoczki na Morzu Tasmana, gdzie znajdowała się nasza rzeka. Dotarcie do punktu startowego (150 metrów wyżej) zajęło nam jakieś 2 godziny, z przerwami na odpoczynek i opowieści przewodnika. Abel Tasman National Park jest najnowszym i najmniejszym w Nowej Zelandii. Przewodnik wspomniał o początkach europejskiej historii Nowej Zelandii – Abel Tasman był Holendrem, który jako pierwszy dopłynął do Nowej Zelandii. Co ciekawe nasz kanion kończył się na poziomie morza, w Nowej Zelandii góry często graniczą z morzem.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA


I zdjęcie z podejścia.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA


Po dotarciu do startu zjedliśmy po kanapce, żeby mieć siły i wskoczyliśmy do rzeki. Początki były całkiem niewinne – mała zjeżdżalnia wyżłobiona przez rzekę, próbhy skok z 2 metrów, potem poszła tyrolka nad wodą, zjeżdżanie na linie, dłuższe zjeżdżalnie i hit – skok z 6 metrów. Do tej pory dawaliśmy oboje radę, później zaczęły się schody, bo wszystkie powyższe atrakcje miały być jeszcze wyższe, szybsze, a rzeka głębsza. Skoku z 8 metrów z nierównej skały już nie zrobiliśmy, a Gosia postanowiła nawet, że już ma dość i chce już być na dole.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


Szczęśliwie udało nam się zejść do samego końca kanionu, chociaż emocje, adrenalina i strach były na prawdę duże. Jak teraz sobie myślimy, że skoczyliśmy do zimnej rzeki z 6-cio metrowej skały wydaje nam się, że musieliśmy wtedy zgłupieć. Jesteśmy z siebie dumni, że się odważyliśmy (tak swoją drogą to skok z 6 metrów trwa całkiem długo, a potem w wodzie też się dość głęboko zanurza – dobrze, że w takim momencie nie zaczęliśmy myśleć nad tym, co my wyrabiamy). Atrakcja jak najbardziej godna polecenia dla odważnych. Kanion był bezlitosny i prowadził ostro w dół cały czas, trasa była wytyczona tak by jak najróżniejszymi sposobami zejść na dół. Ciekawe co przynoszą dzisiejsze czasy, drogą wzdłuż kanionu pewnie zeszlibyśmy bez ryzyka w 20 minut. My trzy godziny mordowaliśmy się czasem na sporym ryzyku, jak na ludzi ze świata excela.
Droga powrotna do zatoczki zeszła nam całkiem sprawnie, tam przebraliśmy się w suche ubrania i wsiedliśmy z powrotem do taksówki wodnej. Wtedy też zrozumieliśmy dlaczego w Marahau nie ma przystani i kierowca podwozi łódkę traktorem – w ciągu tych 5-6 godzin woda przesunęła się w głąb o jakieś 30 metrów. Cała wycieczka zajęła nam z 10 godzin i nasze pierwotne przekonanie, że wcale nie jesteśmy zmęczeni okazało się całkowicie błędne – zasnęliśmy przed 21, a stałoby się to jeszcze wcześniej gdybyśmy nie „walczyli ze sobą”, żeby nie hyło wstydu zasnąć o 19.
Kolejny dzień chcieliśmy spędzić trochę luźniej, więc na spokojnie wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie i tym razem pojechaliśmy do Nelson Lakes National Park (oddalony o około 90 km). Pogoda była przepiękna, więc z wielką chęcią poszliśmy na spacer na Górę Roberta. Podejście w górę prowadziło przez las, przez który prześwitywał widok na jezioro Rotoiti. Dalej szliśmy granią, ale w sumie tylko kawałek. Natomiast schodziliśmy ponad granicą lasu, jedna część góry prawie do końca zarośnięta jak Rumcajs, albo Gruzin ba plecach, druga łysa (nie znamy niczego łysego to nie ma porównania).


My byliśmy na górze z prawej strony z powyższego zdjęcia. Widoki przepiękne, temperatura idealna, spacer zaliczamy do bardzo udanych.





Ciekawe jest to, że ludzie w Nowej Zelandii bardzo dbają o tutejszą florę i faunę. Są nawet organizacje, które dążą do tego, żeby przywrócić takie same warunki jak były przed pojawieniem się Europejczyków. Poza trzepaniem bagaży na wjeździe legalne w parkach narodowych jest łowiectwo, szczególnie na jelenie, które przybyły tu wraz z białym człowiekiem. Regularnie widzimy też humanitarne pułapki na szczury, myszy i oposy, które też nie są tu mile widziane. Taka mała refleksja nam się nasuwa, że jak chcą stworzyć klimat całkowicie wierny temu, jaki był prawie 400 lat temu to trzeba by eksmitować wszystkich przybyszów z Europy z ludźmi włącznie. Maorysi stanowią 9% popuacji NZ, mało by ich tu zostało. Tak, czy inaczej bardzo dobrze, że dbają o środowisko, byleby nie popadać w paranoję. Podobno agresywna polityka przynosi efekty i intruzów jest mniej. Pewnie o całkowity sukces nie będzie łatwo, natura, która przez tysiące lat pozwalała przetrwać takiej ilości ptaków nuelotów co tu to wielki ewenement.
Każdemu polecamy wycieczkę podobną do naszej, a już na pewno polecamy Nową Zelandię. Jednak cytując klasyka ważne żeby plusy nie przesłoniły minusów. Druga wiosna, to w przypadku Bartka drugi dojazd alergii. Już prawie zapomnieliśmy o owadach, ale dzisiaj nad jeziorkiem już wyraźnie było czuć zbliżające się lato. A nie chcecie poznać lokalnych much, lokalne sandflies są owiane legendą z powodu swojego podejścia do życia. Istni kamikaze, nie reagują na machanie rękami i dopóki się ich nie zabije na ciele dopóty próbują ugryźć. Podobno repelenty średnio pomagają.
Dzisiaj na spacerku (mt robert ma 1450mnpm) trochę weryfikowaliśmy naszą formę przed Tongariro (8h po górach). Okazało się, że nie ma szału. I tutaj dobra rada, a dla nas ku pamięci. Jak jedziesz we wrześniu na wakacje to nie zaczynaj przygotowań w kwietniu. My tak zrobiliśmy, rowerek, spacerki, lepsza dieta. Zapału wystarczyło na miesiąc, a później przygotowania były mniej intensywne. Oczywiście nie jest dramatycznie, po mieście możemy wydreptać 30.000 kroków, ale pod górkę nie jest już tak różowo.
Jutro zmieniamy wyspę i spotykamy się z Polakami, znajomi Gosi wybrali podobny kierunek na wakacje.
Aha, kanioning i treking to jasne. A shopping dodaliśmy bo po wycieczce byliśmy w takim dużym, kolorowym, prawdziwym supermarkecie. Były promocje, zróżnicowane produkty i nawet polish style sausage. Nie odważyliśmy się na to ostatnie, bo może polish po nowozelandzku to „dla kota”, a nie „polska”:) w każdym razie zakupy bardzo udane i nie skończyły się wyłącznie na zaplanowanych produktach.

Gdyby ktoś miał ochotę to poniżej krótkie filmiki z naszych kanionowych wyczynów, na telefonie działa, nie wiemy czy tylko nam. Gdyby nie dało się otworzyć dajcie znać.
PB050039
PB050023

Bijemy się w pierś, nie udało nam się utrzymać regularności dwudniowej, jednak tym razem zawiódł internet, a nie my. Na szlakach Nowej Zelandii często brakuje nam zasięgu, ale zazwyczaj hostelowe wifi działa, wczoraj nie. Co do hosteli to trzymamy się konsekwentnie jednej sieci YHA. Wszystkie ich hostele jak do tej pory łączy czystość, przystępne ceny dwójek, lokalizacja w centrum miejscowości i kuchnia, która pozwala na przechowanie rzeczy w lodówce i smażenie steków. Nic więcej nam nie trzeba, więc nie ryzykujemy z innymi sieciami.
Mamy do opisania trzy dni. Pierwszy spędziliśmy na trzech krótkich szlakach. Dwa prowadziły do czoła lodowca w Franz Josef i Fox Glacier, trzeci wokół jeziorka Matheson, które znane jest z tego, że idealnie odbijają się w nim pobliskie góry wliczając w to Mt Cook – najwyższy szczyt NZ. Niestety skończyła nam się dobra pogoda. Właściwie cały dzień lekko kropiło i chmury były dużo niżej niż byśmy chcieli. Szczęśliwie widzieliśmy czoło lodowców, nieszczęśliwie tylko chmury powyżej, a z pocztówek wynika, że liczne szczyty powyżej 3.000mnpm prezentują się jak aktorzy na czerwonym dywanie.
To, co smutne to fakt, że lodowce giną w oczach. Taka jest zresztą narracja tablic informacyjnych, zwracają uwagę na ocieplenie klimatu. Wrażenie robiły tablice z informacjami, gdzie był lodowiec w danym roku. I tak w środku lasu, jakieś 3km od frontu jęzora stało, że tu lodowiec kończył się w 1750 roku. Tam, gdzie dzisiaj jest parking lodowiec sięgał 70 lat temu. 40 minut spaceru dalej i 600 metrów od czuba lodowca stał znak, że tu lodowiec kończył się w 2012 roku. Sześć lat temu dzisiejszy najdalej wysunięty punkt widokowy był zajęty lodem. Zastraszające tempo, otrzeźwiające i uświadamiające jak strasznie oramy naszą planetę.
A propos trzeźwości to wyjazd jest też detoksem. Oczywiście piwko sie trafia od czasu do czasu… teraz sobie uzmysławiamy, że chyba było o tym już w poprzednim wpisie, chyba jesteśmy pod takim wrażeniem, że dwa miesiące bez wódeczki są możliwe, że tak o tym chcemy pisać. (Chyba jasne, że za tym wpisem stoi Bartek).








W odwiedzonym jeziorku nic się nie odbijało, ale spacer był przyjemny. Zrobiliśmy w drodze powrotnej dobry uczynek i przewieźliśmy autostopem parę Francuzów. Pierwszy raz w życiu. Idea carpoolingu jest w zgodzie z oszczędzaniem Ziemi, od razu wzięliśmy się do roboty.


Drugi dzień to przejazd z Franz Josef do Punakaiki. Przejazd w ekstremalnych warunkach. Całą drogę padało, momentami ulewnie, a chwilowe oberwanie chmury złapało nas w najgorszym momencie. Jechaliśmy akurat nowozelandzką drogą nad samym morzem. Droga wiodła z góry na dół i na odwrót, po ostrych zakrętach, przy znakach o spadających kamieniach i wodospadach przy drodze. Wodospadach, które powstają tylko w takich ekstremalnych warunkach. Było groźnie, na drodze widzieliśmy nawet sporego kamola, co wzmacniało znaczenie znaku. Dojechaliśmy, musiał nad nami czuwać Lucek. Przygoda!



Na trasie minęliśmy dwa nadmorskie miasta znane z wyrobu biżuterii z lokalnych zielonych kamieni (jade). Jako, że pogoda nadal nie dopisywała postanowiliśmy w jednym z nich wybrać się do kina na bajkę o Yeti (była super). Obserwując ludzi na prowincji rzuca się w oczy otyłość, która tutaj jest dosyć powszechna. Zresztą hamburger z frytkami, który jadł Bartek był takiej wielkości, że oboje byśmy pojedli. Nie na się co dziwić, że ludzie tak tu wyglądają. My też już na pewno mamy bazową wagę plus trochę dodatku.
Nocleg na długo zapadnie nam w pamięć. Hostel w Punakaiki leży jakieś trzy kilometry od sklepu, wokół tylko las. Hostel specyficzny, bo składający się z małych wolnostojących chatek. W nocy zapanowała ciemność doskonała. Towarzyszyły nam odgłosy lasu deszczowego, a jeszcze przy tym wszystkim do morza 300 metrów przez ten las. Najlepszy nocleg na trasie, do tego najtańszy w Nowej Zelandii. Pewnie dlatego, że na totalnym zadupiu. Poniżej widok z okna i nasza komnata.


Trzeci dzień, dzisiejszy to trasa do Nelson. Punakaiki znane są z naleśnikowych skał, rseczywiście wyglądają jakby ktoś poukładał na sobie naleśniki. Co ciekawe naukowcy nie są w stanie wyjaśnić jak to się stało. Jest to dosyć niepowtarzalny widok. A że skały są nad samym brzegiem morza to widoki są interesujące. Natura broni się sama, zdjęcia poniżej.




Pobliska restauracja oczywiście serwuje naleśniki, no musieliśmy…

Następny przystanek na drodze to nadmorska kolonia fok koło Westport. Szczerze mówiąc liczyliśmy, że jedna sztuka dzikiej zwierzyny sprawi nam przyjemność. Na miejscu fok było co najmniej kilkanaście, duże i małe, bardzo aktywne. Gdyby nie uciążliwa pogoda możnaby tam spędzić godziny. Zresztą w kwestii pogody zaobserwowaliśmy ciekawe zjawisko. W pewnym momencie duża foka, nazwijmy ją roboczo tatą, żwawo ruszyła w kierunku mniejszych roboczo dzieci. Po dotarciu na miejsce tata huknął „kaj stoicie?”, „a tu, tato” odpowiedziały foczki. „Wydupiać stąd synki, zaraz dupnie huraganowy deszcz”. I rzeczywiście młodzież zaczęła uciekać z tego miejsca. A chwilę później my uciekaliśmy z punktu widokowego, bo zerwał się mocniejszy wiatr i zaczęło lać. Sympatycznie będziemy wspominać spotkanie z foczkami i starym, śląskim fokiem.

Trasa minęła nam szybko, właściwie nie odczuwamy, że spędzamy w aucie po 3 godziny dziennie. Konsekwentnie wszystkie drogi są widokowe, a że ruch niewielki to jedzie się przyjemnie. Drogi wymagają skupienia, bo są kręte. I sens mają znaki przy drogach mówiące „drogi w Nowej Zelandii są inne, zaplanuj więcej czasu”. Sama prawda! Drogę zapamiętamy też z powodu najgorszego posiłku w czasie całej wycieczki. Rada, jeżeli jesteście na drugim końcu świata, w miejscu, gdzie wędliny są raczej słabe – z własnego doświadczenia, za ladą stoi Azjata i w kuchni też. Nie zamawiajcie smażonej kiełbasy! Nie zamawiajcie.
Nasza dzisiejsza meta to Nelson. 12te największe miasto NZ. O 18 w niedziele wymarłe i niestety chyba mało ciekawe. Trochę pospacerowaliśmy i wygląda na to, że tu nic nie ma. Z ciekawostek mają tu drużynę piłkarską, która gra w lokalnej 1 lidze, budynki mają tak ciekawe, że chwalą się poniższą katedrą:

Pusta główna ulica:

No i Starbucks o 18 jest już zamknięty, nie żebyśmy chcieli korzystać, Bartek nie pije kawy, a Gosia ma zakaz po 12. Uczciwie był też ładny ogród. Ładnue wpisujący się w niską zabudowę, to chyba dobrze, że tylko taka tu występuje.

Natomiast przede wszystkim Nelson to jest to świetna baza wypadowa, z czego będziemy przez dwa najbliższe dni korzystać.

Gdy tylko rano wstaliśmy i zobaczyliśmy słońce za oknem, szybko pozbieraliśmy się z pokoju i podjechaliśmy nad jezioro Te Anau, będące już częścią miejscowego parku narodowego. Krótki rejs wodną taksówką, która kursuje tylko 2 razy dziennie i dotarliśmy na drugą stronę jeziora. Stamtąd ścieżką Keplera (tylko jej małą częścią – cała ma 60 km i przechodzi się nią w 4 dni) wróciliśmy do punktu wyjścia. Ścieżka Keplera zawdzięcza swoją nazwę niemieckiemu astronomowi. Jest ona jedną z tzw. GREAT WALKS – to najczęściej kilkudziesięcio kilometrowe trasy dla turystów po parkach narodowych z noclegami w schroniskach. Uwaga – wszystko trzeba dużo wcześniej rezerwować na stronie nowozelandzkich parków narodowych. Jest ich w całej Nowej Zelandii kilka i są hitami turystycznymi, jest to zasadne bo trasy są świetnie przygotowane. Nam przejście krótkiej części szlaku zajęło około 2 godzin (10 km), po drodze znaleźliśmy kilka ukrytych skarbów (cache). Dla niewtajemniczonych – jest taka grupa ludzi, która ukrywa „skarby” w różnych miejscach na świecie, zazwyczaj jakiś szczególnie ciekawych turystycznie, następnie wprowadza tę informację do aplikacji, żeby inni mogli znaleźć „skarb” i mieć radochę. Nastepnie szybkie pożegnanie z Te Anau uczczone gorącym kakao i w drogę do Wanaki!




Trasa do Wanaki zajęła nam jakieś 2,5-3 godziny. Jechaliśmy skrótem, który prowadził przez najwyżej położoną w Nowej Zelandii utwardzoną drogą asfaltową na wysokości 1076 mnpm, oddaną do użytku w 2000 roku. Oczywiście  nie obyło się bez punktów widokowych. Z resztą te punkty widokowe nas prześladują, jesteśmy zmuszeni zatrzymywać się co 10km i podziwiać widoczki. To co nadrabiamy szybszym autem, tracimy na punktach. Czasy podawane przez mapy google są dla nas niedościgłym ideałem, takie te podróżowanie po południowej półkuli.



Po dotarciu do Wanaki postanowiliśmy pozwiedzać tę 8500 osobową miejscowość. Pierwszym punktem naszego spaceru było oczywiście bajkowe jezioro Wanaka. Następnie poszwędaliśmy się po okolicznych uliczkach z małymi sklepikami i restauracjami. Ciekawe jest to, że we wszystkich wcześniej odwiedzonych przez nas miejscowościach „świeciły” plakaty z imprezami Halloweenowymi, a tu nic. W związku z tym sami sobie urządziliśmy mała imprezę przy lokalnym piwku. Po jakimś czasie dołączył do nas starszy Australijczyk, który nam podpowiedział gdzie szczególnie warto się wybrać w okolicy, a przy okazji opowiedział nam historię swojego życia.
1 listopada w Wanace powitał nas piękną słoneczą pogodą i jeszcze piękniejszymi widokami. Zaraz po śniadaniu podjechaliśmy na punkt widokowy, aby zobaczyć „samotne drzewo”, o którego istnieniu dowiedzieliśmy się dzięki czujnemu oku Moniki. Dziękujemy, że nam to napisałaś, inaczej bylibyśmy kilka kilometrów od super sławnego i bardzo ładnego miejsca i byśmy je ominęli. Swoją drogą ciekawe ile takich rzeczy już przeoczyliśmy. Wspomniany Australijczyk polecane miejsca w Sydney zaczął od jakiegoś chińskiego targu, o którym nic nie słyszeliśmy.


Po atrakcjach przyrodniczych wybraliśmy się do parku rozrywki „Puzzle World”. Jest to miejsce, gdzie można odwiedzić całkiem spory i nie taki łatwy labirynt oraz wybrać się do muzeum iluzji. Nam przejście całego labiryntu nabiło 5km i kilka razy się pogubiliśmy. W muzeum były hologramy, przechylony dom, w którym wydawało nam się jakby wszystkie prawa fizyki działały inaczej niż zazwyczaj, iluzoryczne rzeźby oraz obrazki, które „oszukiwały” wzrok. Miejsce na prawdę godne polecenia, bawiliśmy się świetnie. Na koniec w kawiarni przy labiryncie do dyspozycji było dużo łamigłówek, które przy herbacie można było rozwiązywać.





Po zagadkach intelektualnych nadszedł czas, aby dalej ruszyć w trasę. Jadąc jak zwykle widzieliśmy piękne jeziora, góry i nawet dotarliśmy do morza. Naszą dzisiejszą bazą jest miejscowość o nazwie Franz Josef. Znajduje się ona zaraz obok lodowca o takiej samej nazwie. Może nam się uda jutro dowiedzieć dlaczego nazwali jeden z najbardziej znanych nowozelandzkich lodowców imieniem austriackiego cesarza.




Z ogólnych, wstępnych obserwacji:
– Nowa Zelandia to jest kraj pocztówkowych widoków – wszędzie! Z każdego miejsca na baszej trasie widzieliśmy ośnieżone szczyty górskie.
– w wielu miejscach w Nowej Zelandii nie ma dostępu do internetu/ zasięgu, co można uznać za plus, bo można się całkowicie odciąć, ale z drugiej strony czasem jest niezbędny. Dzisiaj widzieliśmy rozbite auto przy drodze z pasażerem, który nie mógł się wydostać ze środka. Na szczęście kilka aut się zatrzymało by udzielić pomocy. Niestety nikt nie miał zasięgu, aby wezwać pomoc trzeba było podjechać do okolicznego motelu. W tym przypasku był on blisko, ale czasami jedziemy nawet 50km bez zabudowań. Trzeba jeździć ostrożnie.
– piwko jest raczej słabe, te lokalne jak ma 5% to już jest mocne, takich 4% możnaby wypić pewnie sporo. My na trasie prowadzimy się modelowo i od wylotu z Polski nie wyszliśmy ponad 3 piwa dziennie. Soju (20%) było najmocniejszym trunkiem na trasie. Zderzenie z wódeczką po powrocie może być interesujące.
– NZL jest strasznie czysta, właściwie nie na śmieci. Na szlakach nic, przy drogach nic. Ciekawe bo np. Na przydrożnych postojach nie ma śmietników. Odpady wygenerowane należy zabrać ze sobą.
– Gieksa znowu przegrała, Bartek wyczekuje ligi mistrzów, która w końcu nie jest w środku nocy, a mecze zaczynają się po śniadaniu.
Jutro spotkanie z lodowcami.

Dzisiaj nocowaliśmy w miejscu najbardziej oddalonym od domu, w związku z tym powoli zaczynamy wracać do domu, mamy 7,5 tygodnia na pokonanie 17,7tys km. Nowa Zelandia jest najbradziej odległym krajem od Polski.
Czas w Nowej Zelandii mija nam szybko, ostatnie dwa dni to przejazd z Queenstown do Te Anau oraz wizyta w Milford Sounds.
Trasa pomiędzy Queenstown, a Te Anau jest pełna świetnych krajobrazów, najpiew jedziemy wzdłuż jeziora Wakatipu, które znajduje się między górami, później krajobraz robi się bardziej pagórkowaty niż górski. Po drodze mijamy właściwie tylko osady, przydrożne restauracje, owce, krowy.. urządziliśmy sobie na trasie drugie śniadanie w poniższej scenerii.

.
Dotarcie do Te Anau zajęło nam trochę ponad trzy godziny. Popołudnie spędziliśmy na odpoczywaniu, spacerze, mini golfie, planowaniu kolejnych dni wyprawy – gdyż Nowa Zelandia ma być spontaniczna. Postanowiliśmy sprawdzić ten model versus stosowany wcześniej, czyli wyjazd rozplanowany dzień po dniu.

To co zobaczyliśmy kolejnego dnia absolutnie nie ma precedensu. Wstaliśmy rano 3 stopnie, deszczowo i wietrznie wydawało się, że widoki na Milford Sounds zepsuje nam pogoda. Przy czym 120km, które pokonaliśmy w takich warunkach było przyjemne bo droga jest „sceniczna”.

Szczęśliwie im bliżej byliśmy celu, tym bardziej się rozpogadzało. Pierwszym sygnałem, że to może być niezapomniany dzień było lądowanie papugi Kea na dachu naszego samochodu. Kea to jedyna górska papuga na świecie, zostało tylko 5000 sztuk, gatunek endemiczny, spotykany tylko w Nowej Zelandii. I jedna z tych papug zdecydowała się nam chodzić po dachu, kiedy czekaliśmy na przejazd przez tunel, a że to całkiem spore bydle to słyszeliśmy każdy krok, co więcej po ruszeniu auta, ona dalej siedziała na dachu, niestety nie mamy zdjęcia.
Milford Sound to fiord, bo jest pochodzenia lodowcowego. Znajduje się pomiędzy górami dochodzącymi do 2.000mnpm. Co ciekawe nazwa Sound, oznacza cieśninę, lub dolinę pochodzącą z erozji rzecznej. Ktoś po prostu pomylił nazwę i tak już zostało. Takie pomłki popełniono w przypadku większości fiordów. Próbę naprawienia błędu stanowiło nazwanie okolic Fiordlandem, niestety w nazwie jest literówka (powinno być fjordland). Fiordland national park jest olbrzymi, większy niż Yellowstone i Yosemite wspólnie. Widoki są niesamowite, jest wszystko, zieleń, góry, morze, nawet dzika zwierzyna dopisała. Widzieliśmy pingwiny i foki w naturze. Po fiordzie poruszamy się statkiem.

Wszystko wokoło zachwycało:













W Milford Sound znajduje się jeszcze obserwatorium, w którym można zejść 10 metrów pod wodę i obserwować życie w fiordzie. Woda jest przejrzysta i podpływa sporo ryb. Widać też jak morze szybko przyjęło to obserwatorium, które jest porośnięte podmorskim życiem.

O skali szczęścia świadczy fakt, że w Milford Sound deszcz pada średnio 260 dni w roku, spada tutaj w ciągu roku 9 metrów deszczu, w Polsce 0,6-0,8 metra. Na nas to wszystko zrobiło takie wrażenie, że zrobiliśmy prawie 200 zdjęć, a zdarzają nam się dni, że mamy tylko kilka i wszystkie tutaj wrzucamy, dzisiaj się nie uda. Mieliśmy jeszcze pływać kajakami, ale z powodu wiatru odwołano tą atrakcję. Może dobrze, bo nasze ubezpieczenie nie pokrywa zdarzeń na kajakach, no i mieliśmy więcej czasu na wodospady, roślinność i widoczki w drodze powrotnej.





Nowa Zelandia do tego momentu dostarcza znakomitych wrażeń.
Trochę się niepokoimy, bo dalej jeżdżą za nami Harry i Meghan… i nie wiemy co o tym myśleć. Podobnie jak nie wiemy co zrobić z innym napotkanym w Te Anau wozem.

Wychodzi na to, że Lucek poza długowiecznością ma też supermoc bycia wodolotem, druga teoria jest taka, że się stęskniliśmy i nam się przywidziało.

Jakkolwiek latanie nie jest dla nas przyjemnością tak lot do Nowej Zelandii był całkiem przyjemny, właściwie nie było turbulencji. Queenstown, czyli nasz pierwszy przystanek uchodzi za stolicę sportów ekstremalnych. W związku z tym, że miejscowość jest w górach w zimie można tu szaleć na nartach, w lecie chodzić po górskich szlakach, no i oczywiście doświadczać adrenaliny w czasie wszelakich innych rozrywek, o czym pöźniej.

Już lotnisko w Queenstown doświadcza, korytarz do lądowania jest w dolinie, a pas startowy jest dosyć krótki. Nie jesteśmy ekspertami, ale hamowanie po lądowaniu było intensywniejsze niż zazwyczaj.
Po wyjściu z samolotu zaczęła się pierwsza przygoda. Nowa Zelandia bardzo chroni się przed obcymi przedstawicielami flory i fauny. Znajduje się tu wiele endemicznych gatunków roślin i zwierząt, więc coś nowego może być groźne. Przykładem jest nasza pospolita sosenka, sprowadzona przez Europejczyków rozpanoszyła się po obszarach do tej pory nie obsadzonych przez wysoką roślinność, zagrażając niskiej roślinności lokalnej.
Nowozelandczycy bronią się spektakularnie. Przejście przez odprawę zajęło prawie dwie godziny. Najpierw zwykła odprawa paszportowa, później odebranie bagażu, ostatni punkt odprawa celna. Na wszystkich wcześniejszych lotniskach zajęło to 30 sekund, tyle co przejście przez bramkę „nic do zadeklarowania”. Tutaj odprawa celna to też odprawa bio-bezpieczeństwa. Trzystopniowa.
W czasie lotu wypełniliśmy kartkę i zadeklarowaliśmy, że wieziemy drewno, że mamy buty trekingowe i że widzieliśmy się ze zwierzętami. Na tej podstawie odpytano nas gdzie byliśmy i co robiliśmy. Okazało się, że bambusowa szczoteczka jest ok, buty trzeba sprawdzić, a nasz drewniany słoń z Tajlandii stanowi zagrożenie. Na tym samym etapie na naszych oczach pies wywąchał jedzenie u innego pasażera w walizce, chyba nie było tego w deklaracji, więc gość poza kolejką miał szczegółową rewizję. Kara za wwiezienie kawałka szyneczki, psa, owoców, błoto na butach to 400NZD, tysiak na nasze.
Drugi etap to rewizja osobista podejrzanych przedmiotów. Bartkowe buty były dostatecznie czyste, ale na naszych oczach czyszczono buty innej pasażerki, a nasz drewniany słoń okazał się nie być drewniany…zaliczone. Ostatni etap to prześwietlenie całości bagażu rentgenem, znowu musieliśmy się rozpakować, bo nasze mydełka w kształcie mango wyglądały podejrzanie. Dla nas jako jednorazowa przygoda to wszystko do przetrwania, natomiast jak ktoś lata do pracy do Sydney co tydzień, to wyjęcie 2h tygodniowo musi irytować.
Dostaliśmy się do Nowej Zelandii, jesteśmy 17.600km od domu, jesteśmy oddaleni po dzisiejszej zmianie czasu o 12 godzin od Polski. Wpis robimy wieczorem, u Was rano. Tata zapytał Bartka, co planujemy jeszcze dzisiaj zrobić – rozsądne pytanie o 9 rano – Bartek odpowiedział spać – rozsądna odpowiedź o 21. Jeszcze trochę przesuniemy się na południe jadąc w kierunku Milford Sounds, ale dalej już nie będziemy. Także od dzisiaj zbliżamy się do domu i niejako przy okazji jesteśmy w połowie wyjazdu, dokładna połowa za dwa dni.
Wejście na nowy ląd uczciliśmy świetnymi stekami i piwkiem. Gdyby nie cena takie steki moglibyśmy wcinać codziennie. Sprawnie poszło też wypożyczenie samochodu, jeździmy Suzuki Swift, auto na pewno z tej dekady. Praprawnuk Lucka. Pomimo pewnych obaw Bartka, przejście na automatyczną skrzynię biegów poszło sprawnie.
Nowa Zelandia, może przez miejsce, w którym wylądowaliśmy robi rewelacyjne pierwsze wrażenie. Góry, czyste powietrze, przejrzysta woda w jeziorze, wszystko wygląda w sam raz na krajobrazy do Władcy Pierścieni. Kupiliśmy sobie już książkę i jeżeli na naszej trasie pojawią się scenografie z filmów będziemy o tym wiedzieć i w miarę możliwości odwiedzimy.




Dlaczego Queenstown jest stolicą sportów ekstremalnych? Tu można wszystko – bungee, helikopterowe i samolotowe przeloty nad atrakcjami, paralotnie, rowery górskie (są specjalnje wyznaczone szlaki do zjeżdżania z gór), rafting, kanioning, skoki ze spadochronem no i mini golf. Pewnie wszystko inne co przyjdzie do głowy też można tu zrobić. Naszego, drugiego dnia zdecydowaliśmy się na wyjazd gondolą na miejscową górkę (gondola z największym nachyleniem na świecie 450 metrów przewyższenia na 700 metrach długości), zjeżdżaliśmy u góry na pseudo saneczkach, takich jak te z Singapuru – Gosia już tak się oswoiła, że zjechała raz bez hamowania, gdyby Bartkowi nie pomagała waga, nigdy by jej nie dogonił – dobrze, że jedliśmy steki. I zgodnie z regułą ojca Bartka „wjedź i zejdź, liczy się” zeszliśmy na dół, w godzinkę, przyjemny, leśny spacerek.
Poniżej widok na tor saneczkowy i widoczek w tle:

Wisienkę, czy raczej truskawkę na torcie stanowiła przejażdżka motorówką po rzece Shotover. Zabawa polegała na tym, że motorówka jedzie szybko po kanionie między skałami, a na szerszych fragmentach bardzo się rozpędza i robi obroty o 360 stopni. Niesamowita frajda, jak byliśmy wcześniej w tym roku na raftingu na Dunajcu (zaraz po powodzi, więc woda była wysoka i brunatna, normalnie spływ to raczej nie ma takiego szału), to sternik prowadził nas na wszystkie bystrza, chociaż wydawało nam się, że będzie ich unikał. Podobnie dzisiaj, jak było wąsko to płynęliśmy przy samej skale, motorówka często była prowadzona wprost na skałę, by w ostatniej chwili zrobić zwrot – wszystko żeby zwiększyć adrenalinę. Super zabawa, tak dobra, że zdecydowaliśmy się wykupić filmiki – dostępne poniżej:
Najpierw wchodzimy na stronę:
http://smileflingr.com/SHJT
Później wprowadzamy hasło: shjt5gp4m5kh
Pod tym adresem dostępny jest trzyminutowy i minutowy film z naszego przejazdu. Filmy robią się jak w fabryce, część jest wcześniej nagrana i tylko w odpowiednich momentach wkleja się elementy z naszego przejazdu, efektywnie i efektownie.
Poniźej początek kanionu, którym spływaliśmy:

W związku z tym, że w NZ jesteśmy spontaniczni i noclegi mamy tylko na dwie noce do przodu nie wykluczamy powrotu do Queenstown, bez wątpienia obowiązkowy punkt do odwiedzenia. Ta mieścina zawiesiła też wysoko poprzeczkę pozostałym. Bartek się martwi, że zostało już tylko 19 dni w tym kraju i nie zdążymy wszystkiego zrobić.
W Nowej Zelandii są też piękne kwiatki.

Chociaż pogoda jest wczesnowiosenna, dzisiaj było 10 stopni, wczoraj 14, w nocy temperatura zbliża się do zera. Wyprawa miała nam oszczędzić drapania szronu z szyb samochodu, nie wykluczone, że los z nas zakpi. Będziemy informować na bieżąco. Fajnie, że śledzicie nasze poczynania, ruch na stronie jest cały czas stabilny – bardzo nam miło z tego powodu. Chociaż nie można wykluczyć, że to nasze mamy wchodzą na stronę po kilkadziesiąt razy dziennie, żeby nam nie było przykro:)
Na koniec ciekawostki, pierwsze komercyjne skoki na bungee na świecie wykonano w okolicy Queenstown, firma AJ hackett działa do dziś. Nazwa Nowa Zelandia pochodzi od regionu Zeeland w Holandii. Tacy pomysłowi byli Ci Holendrzy. Nowy Jork też wcześniej nazwali Nowym Amsterdamem. Nowa Zelandia jako pierwsza dała prawa do głosu kobietom i miało to miejsce 125 lat temu. Nie ma tutaj węży, a świat zrobiony ze słodkich fasolek (jelly beans) wygląda jak ten, który od 52 dni przemierzamy.

To już nie jest ciekawostka. Szczęśliwi my.