Ten wpis był gotowy dwa dni temu, ale z uwagi na brak internetu nie udało się go opublikować, podobnie wczoraj, dodaliśmy opis kolejnego dnia i znowu w miejscu noclegu cisza. Nie działa ani nasza komórka, ani wifi w B&B, gdzie spaliśmy. NZ niby taka rozwinięta, taka nowoczesna i do przodu, a dostępność do sieci komórkowej jak w Bieszczadach. Chyba im te bandyckie, europejskie jelenie, sprawcy całego zła blokują sygnał.
Nasza nowozelandzka przygoda niestety zbliża się ku końcowi. Trzeci tydzień pobytu na Północnej Wyspie to na początku ciąg dalszy okolic Rotorua. Jak wspominaliśmy w poprzednim wpisie jest to obszar aktywny geotermalnie, pewien przedsmak mieliśmy już w dniu przyjazdu, ale „płatne” parki okazały się być zdecydowanie bardziej atrakcyjne. Jest ich w okolicy kilka, wybraliśmy Te puia ze względu na reguralnie tryskający najwyższym „sikiem(?)” Gejzer, oraz Waiotapo, które poleca każdy blog i przewodnik, który widzieliśmy.
Najpierw było Waiotapo, pierwsze kroki autem skierowaliśmy do błotnego jeziora, później do gejzeru Lady Knox. Ciekawa sprawa, bo działa on codziennie o 10:15, przez cały rok i tylko ten jeden raz dziennie. Jego historia związana jest z więźniami, którzy karczowali w okolicy las w XIX wieku, odkryli oni pewnego dnia ciepły strumyk, który wykorzystywano do kąpieli. Pewnego dnia jakiś bardziej porządnicki więzień postanowił do prania zastosować mydło. To był błąd. Reakcja mydła i strumyka spowodowała eksplozję wody. Ta specyficzna reakcja wykorzystywana jest do dziś i Lady Knox jest pobudzana przez wrzucenie mydła w jej otchłań przez obsługę parku. Trochę oszukańczo, ale efektownie, bo Lady Knox reguralnie imponuje wytryskami na ponad 10 metrów, co mieliśmy przyjemność zobaczyć. Trzecim etapem w Waiotapo był park zjawisk geotermalnych. Bardzo intensywnie było czuć siarką, miejscami parowało tak, że nic nie było widać. W efekcie gwiazda parku tj. Szampańskie jeziorko, kolorowe od minerałów było spowite mgłą. Całość robi wrażenie i zdecydowanie warta była poświęconego czasu.
Po krótkiej przerwie na kuchnie tunezyjską (kebab i ryż) udaliśmy się do Te Puia. Nie odkryjemy tu Ameryki, ale w podróży nie ma co kombinować, żeby zjeść warto polegać na tripadvisorze. Poza Koreą, gdzie z jakiegoś powodu działał on różnie, Tripadvisor nas nie zawodzi. Staramy się brać restauracje z pierwszych 10% listy i działa. Ta tunezyjska AliBaba była pierwsza w kategorii tanie i jedzenie było rewelacyjne. Kebab jak kebab zawsze klasa, ale próbowaliśmy też ryżu z falafelem w sosie szpinakowym i też był bardzo smaczny.
Wracając do Te Puia to jego znakiem rozpoznawalnym jest gejzer Pohutu. Tryska wysoko, ale 1-2 razy na godzinę, więc pierwszą godzinę spędziliśmy czekając na fajerwerki. Będąc dodatkowo w niepewności, czy to już Pohutu czy tylko jego sąsiad, który zaczął wcześniej, ale brakowało metrów. W pewnym momencie Pohutu wystrzelił i było wiadomo, że on jest gwiazdą przedstawienia. Co ciekawe na terenie parku jest kilka gejzerów w tym trzy aktywne. Jeden był spokojny przez 50 lat, w ostatnim czasie uaktywnił się i tryskał nieprzerwanie przez 36 godzin i znowu zasnął. Zdaniem przewodnika dobrze, że strzelają, problem zaczyna się gdy wszystko się uspokaja, to znak, że energia gdzieś się kumuluje i mocno uderzy.
Poza gejzerami w parku znajdują się baseny błotne, zagajnik dla ptaków kiwi (niestety siedziały w dziuplach w czasie naszej wizyty), uniwesytet kultury maoryskiej, oraz sala gdzie odbywają się przedstawienia. Byliśmy pełni obaw, że te przedstawienie będzie tandetne, ale krótki 40 minutowy show okazał się być bardzo interesujący.
Generalnie fajne miejsce, spędziliśmy tam ponad 4 godziny, a możnaby jeszcze więcej. Kolejny raz przekonaliśmy się ile jakości wnosi przewodnik. Poznaliśmy dokładniej kulturę maoryską, trudną historię relacji z kolonizatorami oraz trochę szczegółów o geotermice. Maorysi pochodzą pierwotnie z Azji Południowo Wschodniej, z której udali się na wyspy polinezyjskie i z nimi się utożsamiają. Ciekawe jest to, że gdy przypłynęli do Nowej Zelandii było lato, więc wydawało im się, że klimat będzie zbliżony do tego jaki był, gdzie wcześniej mieszkali. Wyobraźmy sobie jakie musiało być ich zaskoczenie, gdy zaczął padać śnieg – jakoś dali radę, więc szacun. Maorysi są bardzo związani z przyrodą i naturą, co sprawia, że są uduchowieni. Wszyscy maoryscy przewodnicy byli dla nas tacy jakby nie z tego świata, często w swoich opowieściach mieli taką nutkę spirytualizmu. W maoryskiej kulturze nie tworzy się dzieł (pomników, zdobień budynków, ozdób), które dokładnie przedstawiają daną postać, zawsze są one przedstawione w sposób groteskowy i zawierają w sobie historię danej postaci. Związane to jest z tym, że Maorysi składają się z ponad 500 plemion i nie chcą, żeby ich dzieła były rozpoznawalne dla innych. Dobrym przykładem jest dziewczynka z wilkiem, czerwonym kapturkiem i koszyczkiem – nie ważne jaką ma buzię, wszyscy wiemy o co chodzi, bo znamy tę historię, podobnie sytuacja wygląda u Maorysów. Kolejna sprawa to nazwy miejscowości – nie mają oni nazw w naszym rozumieniu, nazwą jest krótki opis danego miejsca lub co charakterystycznego tam się działo, np. miejsce gdzie była jakaś bitwa. Istotne w tym wszystkim jest to, że Maorysi w toku historii nie stworzyli alfabetu, więc swoją historię przekazują obrazkowo.
Sama nazwa Maorysi powstała dopiero na potrzebę Europejczyków, którzy musieli wrzucić do jednego wora wszystkie polinezyjskie plemiona, podobnie jak Indianie. Słowa po maorysku dopiero w ostatnim czasie są spisywane w sposób fonetyczny. Ogólnie rzecz biorąc jest to kultura zupełnie inna od naszej (jeszcze bardziej od kultury azjatyckiej, może dlatego, że jest dla nas jeszcze bardziej nowa), co sprawia, że jest dla nas bardzo ciekawa.
Dzień zamknęliśmy w restauracji meksykańskiej, to był taki dzień na bogato, dwie restauracje. Ciekawa historia przydarzyła się nam w hostelu. Rano się wymeldowaliśmy, by kilka godzin później wrócić w to samo miejsce. W ciągu dnia zwolnił się pokój, a my jesteśmy w NZ takimi gangsterami, że do 17 nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy spali. Tak wolno poza sezonem, w sezonie podobno jest tutaj bardzo krucho z miejscami do spania i lepiej wszystko logistycznie zaplanować wcześniej.
Ostatni dzień w Rotorua rozpoczęliśmy od relaksu w Polinezyjskim SPA. Jest to kompleks termalnych basenów. Większość czasu spędziiśmy w najzimniejszym basenie, który miał 36 st (reszta miała między 38 a 42). Baseny to duże słowo były to większe jacuzzi, woda pachniała siarką, o ile można tym pachnieć. Wygrzaliśmy się solidnie, traktujemy to wyjście jako przetarcie przed Fidżi. Przy czym trzeba uważać w takich wodach łatwo przesadzić, dopóki człowiek siedzi w wodzie jest w porządku, dopiero po wyjściu organizm dziwnie reaguje na podane ciepło. Czuliśmy się zaraz po wyjściu zmęczeni i trochę bolała Bartka głowa. Siedzieliśmy długo, bo nie ma opcji godzinnego biletu, trzeba kupić na cały dzień. No to musieliśmy przesadzić, żeby się opłacało:)
Rozgrzani wyruszyliśmy w trasę do Blue Springs – błękitnej rzeki, która stanowi 60% zaopatrzenia NZ w butelkowaną, czystą wodę. Rzeczywiście, woda ma przepiękny kolor, który powstaje dzięki 100 letniej filtracji wody przez skały. Miejsca nie było na naszej oryginalnej trasie, sprzedali je nam Magda i Kamil, znajomi z Polski, których spotkaliśmy kilka dni temu. Jesteśmy wdzięczni, bo kolejny raz było to coś nowego. W rzece nie wolno się kąpać, jednak, kiedy okazało się, że małżonka jest spragniona Bartek niezwłocznie poszedł nabrać wody (na kogoś trzeba zwalić swoje mądre pomysły). Robiąc to poślizgnął się na skale i wpadł po uda do wody, istotnie brudząc jedyne, pozostałe krótkie spodenki.
Kolejnym i ostatnim punktem tego dnia była Hot Water Beach – plaża z gorącymi źródłami. Cała atrakcja polega na tym, że:
– najpierw trzeba sprawdzić kiedy jest odpływ, tylko wtedy ma sens kopanie (codziennie wcześnie rano i późnym popołudniem),
– następnie pożycza się łopatę i człowiek kopie sobie małą sadzawkę na plaży,
– na koniec warto zbudować jeszcze mur z piasku od strony morza, żeby jak najdłużej bronić swojego bajorka od ponownego przypływu.
Z boku wygląda to komicznie, grupki ludzi siedzą w błocie po kolana i co chwilę walczą z żywiołem, który niszczy ich bajorka. Praktyczne zastosowanie znajduje to zabawa w mury, latami uprawiana przez Bartka nad morzem. Chodzi o to żeby wybudować mur, chroniący przed falami tak by się nie zamoczyć. Zabawa przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. Zdecydowanie kilka rad przydałoby się budowniczym na lokalnej plaży.
Tam w tle na zdjęciu poniżej ludzie siedzą, w rzeczonych bajorkach, tak z partyzanta ich capnęliśmy, wszystkich pytając później o zgodę na wykorzystanie wizerunku. RODO!
Wieczór upłynął nam na ewidencjonowaniu i wkładaniu do segregatora zebranych oświadczeń.
Myśmy łopaty nie pożyczyli, bo nadal byliśmy rozgrzani po porannym kąpielach, jednak w niektórych miejscach wystarczyło „zakopać” stopę w piasek na głębokość 2 cm i już parzyło. Interesująca atrakcja wynikająca z tego, że na plaży są dwa gorące źródła. Pomysłowa nazwa miejscowości Hot Water Beach, idąc tym tropem Kraków mógłby się nazywać „Zakole rzeki z zamkiem na górze i smokiem na dole”, Warszawa byłaby „miastem stołecznym z szeregiem budynków istotnych z punktu widzenia państwowości”, a Sosnowiec byłby „Wstydliwymi okolicami Śląska”.
Po plaży siedzieliśmy sobie w naszej chatce i półokrągłym dachem, niczym Frodo Baggins w Hobbitonie i przygotowywaliśmy się mentalnie do wizyty w prawdziwym miasteczku Hobbitów, co ma nastąpić kolejnego dnia po południu.
Nasz domek skłaniał do refleksji nad piramidą Maslowa, jest nowy i ładny, czyli estetycznie jest ok. Jest telewizor i wifi (niestety tylko teoretycznie), czyli rozrywka zapewniona. Co ciekawe nie ma toalety, ani nawet bieżącej wody (chociaż jest czajnik). Obserwując to można dojść do wniosku, że potrzeby fizjologiczne są wyższego rzędu i powinniśmy dobrze funkcjonować tak długo jak możemy oglądać tv. Teraz tylko nasze pęcherze muszą to zrozumieć.
Podróże po północnej wyspie utwierdzają nas w przekonaniu, że tutaj ta wyspa nie jest nieskończonym parkiem krajobrazowym, tutaj w piękne miejsca trzeba dojechać często „zwyczajną” drogą, strasznie nas to Południe rozpieściło.
W środę po pożegnaniu się z oceanem (nie na długo, ale zawsze) i zjedzeniu obiadu na śniadanie (musimy wykorzystywać zakupione przez nas produkty, bo już nie zostało dużo czasu) wyruszyliśmy na punkt widokowy do Cathedral Cove. Jakie było nasze zdziwienie, gdy po około pół godzinnej wspinaczce wzdłuż drogi (wszędzie były znaki, że dalej niż my zaparkowaliśmy nie można parkować) okazało się, że dotarliśmy do początku trasy. Zdecydowaliśmy, że jak już tyle się namęczyliśmy to kolejne 45 minut damy radę (nie byliśmy mentalnie przygotowani na taką trasę, więc jakoś szybciej się zmęczyliśmy, a do tego nie mieliśmy nawet wody ze sobą). Trasa nie miała dla nas litości – góra, dół, schody, a nawet krótki deszcz, ale daliśmy radę. Widoczki były bardzo ładne, formacje skalne na oceanie, plaża i oczywiście sama woda – super. Szybkie fotki, chwila odpoczynku i znowu góra, dół, góra, dół.
Po tym niemalże heroicznym wysiłku wystartowaliśmy w kierunku miejscowości o wdzięcznej nazwie Matamata, nieopodal której znajduje się Hobbiton – sławna z serii filmów o Władcy Pierścieni oraz Hobbit wioska Hobbitów. Oczywiście na miejscu powitał nas piękny sklepik z pamiątkami oraz kawiarnia i pełno ludzi różnych nardowości. Wycieczki do Hobbitonu wyruszają co 10 minut, a czasem nawet częściej, prawdziwa fabryka. Najpierw wsiedliśmy do autobusu z wielkim złotym logo, który zawiózł nas pod samo wejście. Jazda trwa około 5 minut, podczas której puszczany jest film, gdzie Peter Jeckson (reżyser wszystkich wspomnianych wcześniej filmów) oraz właściciel farmy, na której powstała wioska, dziękują wszystkim, że postanowili wybrać się w to miejsce. Po podwózce autobusem ruszamy do świata małych domków z okrągłymi drzwiczkami. Z ciekawostek zapamiętaliśmy następujące rzeczy:
1. W całym Hobbitonie jest tylko jedno sztuczne drzewo (na domu Bilbo). Pierwotnie było to drzewo przywiezione gdzieś z okolicy, ale jako, że było ścięte to zaczęło coraz bardziej usychać, więc trzeba było wymyślić inne rozwiązanie. Z pomocą przyszli Tajwańczycy. Przygotowali odpowiednie drzewo z jakiegoś sztucznego materiału, ale jako że drzewo było zbyt duże przywozili je w kawałkach. Dodatkowo reżyser nie mógł się zdecydować jaki odcień zieleni powinny mieć liście, więc ekipa kilka razy je przemalowywała. Wszystko po to, żeby drzewo to mogło być pokazane w filmie przez 20 sekund. Ciekawe jest również to, że każdy listek drzewa był osobno mocowany, a później przemalowany. Drzewo ma 200.000 listków. Czepialski ten Peter Jackson.
2. Chatki są różnej wielkości. Wynika to z faktu, że różne sceny były kręcone w różnych domkach w zależności od wzrostu aktora. I tak, słynna scena, na której Gandalf (ten duży czarodziej) rozmawia z Bilbo (hobbit) była kręcona w dwóch różnych domkach, co oznacza, że nigdy nie została przeprowadzona rozmowa taka jak w filmie, były po prostu dwa monologi, które połączyli na potrzeby sceny.
3. 40% gości Hobbitonu nie ma pojęcia co to jest, nie czytali książek, nie widzieli filmów. Przyjeżdżają żeby komuś towarzyszyć, albo żeby zagrać na nosie znajomym, którzy mówią im o tym miejscu, że w NZ koniecznie trzeba je zobaczyć. Takie jest zdanie przewodniczki.
Po Hobbitonie dojazd do noclegu, tym razem na prowincji i znowu bez zasięgu i bez wifi.
Czwartek, 69ty dzień naszej wyprawy, do powrotu do pracy zostało 48 dni, w tym dwukrotnie 5 grudnia, który zbliża się do nas. Dzień upłynął nam na podróży z Waitomo do Auckland.
Waitomo znaczy dziura w Ziemi. My w tym Waitomo trochę poprzebywaliśmy w dziurze bo zdecydowaliśmy się na Black Water Rafting. To takie przejście przez jaskinie, którą płynie rzeka. W miejscach, gdzie była wystarczająca głębokość wsiadało się na oponkę dostarczoną przez organizatorów i spływało. Skala trudności żadna, natomiast element adrenaliny zapewnia całkowita ciemność. Jaskinie są delikatnie oświetlone niebieskim kolorem przez fluoroscencyjne (to słowo ma literówkę) larwy robaczków, w związku z tym efekt jest ciekawy i niepowtarzalny, oczywiście każdy dostał też małe światełko na kasku. Frajdy było sporo, były też skoki do wody i przepływanie po komorze jaskini z sufitem nad samą głową. Trochę stanowiło to połączenie kanioningu, raftingu i przygodowego przechodzenia przez jaskinie. Czyli wszystko, co już robiliśmy w wersji light. Gosia póbowała wersji hard, bo latareczka jej się zepsuła jeszcze przed wejściem do jaskini. Pomimo wyjątkowej niechęci do ciemmości dzielnie pokonała jaskinię. Woda miała 11 stopni i była orzeźwiająca, słowa zimna nie ma w lokalnym słowniku.
Zdjęcia świecących robaczków z naszych jaskiń, ale nie dzisiejsze.
Druga część dnia to dojazd do i spacer po Auckland. Powrót do rzeczywistości. Auckland na pierwszy rzut oka to duże miasto z prawdziwego zdarzenia, korki, wieżowce, więcej ludzi. Trochę się odzwyczailiśmy. Miasto jest czyste i kolorowe, widać już sezon świąteczny, specyficzny bo w sklepach są „już” letnie kolekcje. W związku z tym, że Auckland ma krótką historię brakuje budynków, w Europie w mieście idzie się zazwyczaj do rynku, tutaj nie wiedząc, gdzie iść na rozpoznanie wybraliśmy się nad morze, właściwiej do portu. Śpimy znowu w hostelu YHA, zrobiliśmy tylko trzy wyjątki na trasie, to solidna sieć i polecamy ją. I uwaga to nie jest produkt placement, nie podpisaliśmy z nimi milionowego kontraktu, chociaż gdyby wiedzieli, że nasze przygody czytają obie nasze mamy i jeszcze kilkadziesiąt osób na pewno weszliby w promocję przez naszą stronkę.
No i polski akcent..
Jeszcze filmiki z atrakcji geotermalnych:
Dobrze, że można było przeczytać wieści od Was. Zatęskniłam ?. I znowu cudnie! Po powrocie do Polski wydajecie książkę z podróży? Pozdrawiam
Jesli zdjecie Gosi jest ze SPA, to taka wariacja na temat jacuzzi mi sie podoba :).
Bartek, przeciez woda nie brudzi, w szczegolnosci ta czysta ;).
Fajnie, ze na wyprawie udaje sie Wam poznac historie odwiedzanych miejsc :).
Jaskinia swiecacych robaczow, niesamowita :).
Możemy wydać, jak tylko będą chętni 😉
Tak, to jest SPA/ jacuzzi 🙂
Bartek jest tak lubi się myć, że nawet jedna z najczystszych wód na świecie jest dla niego brudna 😉