Oahu – miejskie Hawaje

Lot na główną wyspę Hawajów – O’ahu – zajął nam tym razem chyba nawet krócej niż poprzednio. Trochę obawialiśmy się, że deszcz i chmury nie będą nam pomagać, ale okazało się, że nie mieliśmy racji, na szczęście. Przywitało nas znowu „piękne” betonowe lotnisko w Honolulu. Tu zaczęły się schody. Postanowiliśmy dojechać do centrum autobusem (nie ma ani tramwajów, ani metra, ani pociągu). Znalezienie przystanku zajęło nam z pół godziny, potem czekanie na autobus drugie tyle. Ciekawe jest to, że na przystanku nie było rozkładu jazdy, tylko numery autobusów i kierunki. „Prawdziwi” Amerykanie nie będą przecież jeździć komunikacją publiczną, tylko taksówkami, ewentualnie specjalnie wykupionyn autokarem, więc co ich to obchodzi. Jechaliśmy dobrze ponad godzinę, stojąc koło naszych bagażów, których teoretycznie nie można przewozić w autobusie. Podczas kupowania biletów, kierowca nie zwrócił nam uwagi, więc pewnie mieliśmy trochę szczęścia. Zaskakujące było to, że nie zatrzymaliśmy się na każdym przystanku, na którym powinniśmy, bo w pewnym momencie kierowca stwierdził, że już nie ma miejsca i przepraszająco machał do ludzi moknących na przystankach. Przy czym na nasze oko spokojnie jeszcze kilkanaście osób by się zmieściło. W końcu udało nam się dotrzeć do naszego hostelu.

Tym razem nie jest to szczególnie luksusowe miejsce, delikatnie mówiąc. Wszystko przez to, że w Honolulu są meeega drogie noclegi. Nocujemy w bardzo pierwotnym wystroju do tego w designie sprzed mocnych kilkunastu lat. Dziwne, bo hostel jest wygodny i niewielka inwestycja pozwoliłaby go odświeżyć. Jako kontrapunkt do nie najlepszego noclegu w nagrodę poszliśmy na podwójne burgery, co nam poprawiło humory. Pospacerowaliśmy trochę po plaży i stwierdziliśmy, że wystarczy wrażeń.
Następnego dnia rano mieliśmy do wykonania dwie misje – zrobić szybkie pranie i znaleźć knajpę z meczem ligi mistrzów. Udało nam się dotrzeć dopiero na drugą połowę, ale dobre i to. Przy okazji zjedliśmy drugie śniadanie – polecane, typowo hawajskie Moco Loco. Jest to mięso mielone, jak do hamburgera, jajko sadzone i ryż, polane sosem. Bardziej jak obiad, ale czemu nie jeść na wakacjach obiadu na śniadanie. Całkiem smaczne i długo trzymało.

Kolejnym punktem dnia była obowiązkowa kąpiel w oceanie. Mieszkamy przy najbardziej turystycznej plaży na Hawajach – Waikiki Beach. Jest to długa, piaszczysta plaża z dużą ilością hoteli, sklepów i restauracji. Plaża ładna, ale woda trochę nudna – małe fale, kamieniste dno i długo płytko, ale jak jest ocean i to jeszcze ciepły to trzeba się wykąpać! Następnie poszliśmy do zoo. Znajduje się ono 100 metrów od plaży. Jest trochę starę, dużo klatek jest w remoncie i nie ma zwierząt, ale są m.in. słonie, lew, żyrafy, zebry, flamingi, różne ptaki, małpy, a nawet wielkie żółwie (ulubiona atrakcja Bartka).


Po wycieczce do zoo zaczął padać deszcz, więc poszliśmy do galerii handlowej, gdzie naszym oczom ukazał się kolejny „Tim Ho Wan”, czyli super restauracja z Hong Kongu z gwiazdką Michelin. A my byliśmy tacy oryginalni, że tam poszliśmy. Wieczorem postanowiliśmy intensywnie zaplanować pozostałe dni na Oahu, nie będziemy ukrywać tyle czasu w podróży już trochę nas wypaliło i często zaczęliśmy wybierać wygodne opcje, jak wieczór w hotelu z serialem, albo po prostu zamulanie w pokoju z internetem. Jak za coś zapłacimy to po pierwsze powinna być jakość, po drugie lepiej poznamy wyspę, po trzecie na pewno się wybierzemy.
Nasz plan choć kosztowny zrealizowaliśmy, w efekcie drugi cały dzień na Oahu spędziliśmy w Polynesian Cultural Center i był to strzał w dziesiątkę. Miejsce zbiera kilka oceanicznych kultur i tworzy z nich park rozrywki. Każdy z sześciu krajów/wysp ma swój wydzielony teren, na którym co około godzinę odbywają się 20-minutowe pokazy kulturalne składające się z lokalnych tańców, piosenek plus podstawowe informacje o danym miejscu. Bardzo fajny pomysł. Jakkolwiek opowieści o tym, że zwiedzanie parku zastępuje wizytę na żywo można włożyć między bajki, to jest to świetny sposób na wstępne poznanie Fidżi, Hawajów, Tonga, Tahiti, Nowej Zelandii i Samoa. Poza prezentacjami na scenie można było spróbować prostych wypieków, sprawdzić się w pleceniu koszyków, popływać canoe, zrobić tatuaże z henny itp. Przez teren parku przepływa płytka rzeka, w środku dnia odbywa się na niej parada na bambusowych tratwach, pełna muzyki i tańców. Całość zwieńczona jest 75-minutowym show z udziałem olbrzymiej ilości tancerzy. Jakby tego wszystkiego było mało w pakiecie jest również bufet „jesz ile chcezz” przed show. Generalnie dobrze się bawiliśmy, uzupełniliśmy wiedzę o Polinezji i o tym jak zróżnicowane są poszczególne wyspy, strasznie pojedliśmy i szczerze wypruci z energii wróciliśmy do naszej noclegowni przed 23 po całym dniu wrażeń.







Całe centrum/park jest bardzo ciekawą instytucją, uwaga, kościelną! Park jest w posiadaniu kościoła Mormonów, który znamy już z Kiribati. Obok parku znajduje się uniwersytet, ściśle współpracujące ze sobą. Koncepcja jest taka, że walczymy o zachowanie kultur polinezyjskich oraz ich propagowanie poprzez park. Na uniwersytecie kształcimy ludzi z całego świata, w głównej mierze właśnie z Polinezji. Studenci po pierwsze mają szansę na edukację w Stanach, w zamian muszą pracować w parku rozrywki. Po drugie mają możliwość wyrwania się z biednego kraju, z którego pochodzą. Umowa studenta obliguje go również do powrotu do swojego kraju na conajmniej 4 lata po ukończeniu uczelni, tak by macierz mogła skorzystać z jego wykształcenia. Wszyscy wygrywają, park ma tanią i zaangażowaną siłę roboczą, studenci mogą zapracować na swoje wykształcenie, kościół mormoński może prowadzić działalność misyjną. Nie wiemy jaka jest jakość studiów, czy studenci są mocno indoktrynowani, z naszego punktu widzenia ciekawe rozwiązanie, korzyści widzimy z każdej strony. A po studentach widać, że dobrze czują się w swoim towarzystwie i praca nie jest dla nich pręgierzem. Całość jest podobno organizacją non profit, ale z całego kompkeksu najefektowniej prezentowała się świątynia mormońska.

Mormoni to przedsiębiorczy ludzie, tak głosi legenda. Sama historia powstania kościoła, jego radykalne odłamy i kontrowersje wokół to interesująca, wieczorna lektura. Kościół ten mocno się rozwija, jest już 15 milionów wyznawców na świecie i wydaje nam się, że w Polsce też ich widać (to ci z czarnymi plakietkami na koszulach z tytułami brat, siostra..).
Pisanie tego bloga powoduje pewne problemy, otóż brakuje nam narzędzi językowych. Jak opisywać kolejność wydarzeń w ciągu dnia, nie powtarzając słów „kolejny, następny, później itp.” Już się zreflektowaliśmy, że sporo wpisów zaczynaliśmy od formułki „kolejny dzień…”. Przepraszamy, nie potrafimy tego uniknąć. Mama Bartka musiała iść na spotkanie z polonistą w liceum, który miał obawy o maturę syna, a Mama Gosi musiała usprawiedliwiać nieobecności córki na wypracowaniach. Bardziej strategicznie było nie przyjść, niż przyjść. Strasznie odbiegamy od tematu, ale co będzie jeśli kiedyś nasze dzieci będą chciały poczytać o naszej poślubnej podróży. Przecież to niewychowawcze. Wychowawcze i absolutnie prawdziwy jest brak upojenia alkoholowego na całym wyjeździe. Bartek ma obawy, że wróci nie w formie.

Skoro jesteśmy usprawiedliwieni to „kolejnego dnia” byliśmy na pływaniu z delfinami. W teorii przednia atrakcja, ale organizacyjnie było sporo dziwnych sytuacji. Miało być tak, że będziemy w oceanie pływać w wodzie, a wokół nas hasać będą delfiny. W wodzie byliśmy ponad godzinę, dwukrotnie koło nas, szybkim tempem przepłynęło po kilka sztuk delfinów, raz w odległości może 5 metrów. Wrażenie było. Podobno delfiny są niechętne chlapaniu, nie rozumiemy więc czemu nasza grupa (jakieś 20 osób) musiała być w ciągłym ruchu. To i tak my byliśmy zdamni na łaskę delfinów, w wodzie nie mogliśmy ich dogonić. Nie zrozumiałe było też wspólne śpiewanie piosenki jeszcze na statku w czasie, gdy było widać spore stadko delfinów 50 metrów od nas. Zresztą obsługa wycieczki usilnie realizowała interaktywny program rozrywkowy, „teraz wszyscy mówią aloha”, „teraz tańczymy”.. towarzystwo było raczej z bardziej zamkniętych kultur, nie zdawało to egzaminu z nachalną, amerykańską otwartością. Może wybrzydzamy, ale na innych wycieczkach przewodnicy lepiej dostosowywali się do grupy. Po kąpieli z delfinami był czas na snorkling, skoki do wody i korzystanie z efektownej zjeżdżalni z łódki. Było intensywnie, delfiny się pokazują z rana, więc pobudkę mieliśmy o 4:50, a już przed 12 byliśmy z powrotem w pokoju.
Niestety nie mamy wielu zdjęć z tego wydarzenia. Nagraliśmy parę filmików, ale zebrany film z naszej „sportowej” kamery potrzebuje czasu i pewnie powstanue w okresie świąteczno-noworocznym.

Trochę odpoczynku, a po południu byliśmy na zakupach. Jak łatwo zauważyć dzisiejszy wpis jest trochę dłuższy, to dzięki temu, że byliśmy na zakupach. Zjedliśmy też świetny obiad w sieciówce Bubba Gump, knajpa powstała na bazie filmu Forest Gump, który swoją drogą jest zapętlony i można go śledzuć w czasie konsumpcji. Jedzenie bazuje na owocach morza i chwali się ich świeżością, wierzymy, było pysznie.


Po takich dwóch napakowanych atrakcjami dniach trzeba powiedzieć, że Oahu jest w porządku. To zupełnie inny wypoczynek, niż ten na naszych poprzednich wyspach. Stanie w korku na czteropasmowej autostradzie, tłumy na chodnikach, miejski hałas, a z drugiej strony olbrzymi wybór miejsc z jedzeniem, pełno atrakcji, plaża i palemki. Jedno, co rzuca się w oczy to trochę przestarzała infrastruktura. Kiedyś był taki serial Gliniarz i Prokurator, te Hawaje z serialu chyba z lat 80tych wyglądają tak do dzisiaj. Dużo jest wiekowych hoteli, które czynią Honolulu blokowiskiem bez architektonicznego rozmachu. Bartek, wielbiciel prowincji czuł się lepiej na Kauai, Gosia lepiej odnajduje się w miejskim Oahu. Tu i tu ocean jest świetny.

Atrakcji było tyle, że dopiero przeglądając zdjęcia okazało się, że dobre 90 minut spędziliśmy też w salonie gier. W pacmana, na motorach i nartach lepiej radzi sobie Gosia, Bartek lepiej strzelał do dinozaurów i zombiaków i szybciej jeździł autem. Na czas apokalipsy i na rajdy mamy jasny podział obowiązków.

Na koniec, często piszemy, że coś jest na koniec. Tym razem na koniec bonus, ekscytujący film z żółwiem z zoo. Fascynujący bo z Galapagos, czyli wielki, no i jeszcze większa niespodzianka, że w ruchu.
20181211_160033
Za 8 dni jesteśmy w Polsce;) Z 27 stopni przenosimy się do poniższycg realiów, zdjęcie dzięki uprzejmości wspomnianej już dzisiaj mamy Bartka.

7 komentarzy

  1. Czy nadal dzieli nas 12 godzin, czy może mniej? Cieszę się, że już niedługo się zobaczymy.

  2. Haha, zawsze możecie dla Swoich potomnych stworzyć wersję z cenzurą i bardziej w formie wypracowania 😉 . W sumie z Waszych wpisów można byłoby stworzyć bardzie wiele opowiadań pot tytułem „Moje wakacje” – nie wiem jak Wy, ale ja regularnie musiałam pisać takie rzeczy na polskim. Było to pierwsze zadanie po powrocie do szkoły :P.
    Hmmm, ja zazdroszczę delfinom i innym wodnych stworom stylu i szybkości pływania 🙂 .

    Filmik, uwaga, uwaga, Bartek style, klasa ;). Podobały mi się komentarze komentatorów :).

    Wszystkie pięknie, tylko ja nadal czekam na Was w hawajskich strojach, jak z filmów ;).

    Mogę Was pocieszyć, albo i nie, sama nie jestem pewna, czy do dobra wiadomość czy zła ;). W Krakowie śnieg pada i się topi. W sumie teraz trochę więcej się go pojawiło.

    Aaaaa, i w Krakowie jest jedna szopka ze Smokiem Wawelskim 😀 😀 😀 !

  3. Jeszcze w temacie polskiego, dla mnie interpunkcja chyba zawsze pozostanie niezrozumiała ;). No i też w komentarzach nie świecę przykładem ;). Sorki, ale mogę z matmą pomóc 😉 .

  4. Teraz dzieli nas 11 godzin. Tylko, że teraz jesteśmy 11 godzin wcześniej. My też się bardzo cieszymy 🙂

  5. Rzeczywiście, były takie wypracowania. Na szczęście już nas nikt do tego nie zmusza i nie sprawdza poprawności szyku zdań 😉
    Zdjęcie w hawajskich koszulkach będzie dopiero w Polsce, bo już zostały głęboko zapakowane, ale możemy zrobić zdjęcie hawajskim koszulom w sklepie 🙂
    Śnieg na Święta byłby całkiem fajny, ale raczej nie spodziewam się cudów.
    Szopkę ze smokiem, i nie tylko, biegniemy (no chyba, że jednak będzie ten śnieg to idziemy) zaraz w niedzielę po powrocie! 🙂

Dodaj komentarz