Życie po wyprawie szybko sprowadziło nas do pionu. Rzeczywistość organizacji przeglądu samochodu, wymiany opon i trochę ruchu doprowadziły Bartka do przeziębienia. Gosia wpadła w szał spotkań i organizacji życia po powrocie do normalności. Wszystkie miejsca, które odwiedziliśmy w nieodległym czasie są już tak daleko jak rzeczywista odległość. Przyszła, więc pora na wspominki. Zanim jednak zaczniemy szeregować i porządkować nasze przeżycia nasuwa się refleksja, że pisanie na klawiaturze laptopa jest 100-krotnie łatwiejsze i sprawniejsze niż na tablecie albo komórce. Nasze korporacje mogą być spokojne, nie zapomnieliśmy jak się korzysta z klawiatury.
Dzisiaj przypominamy sobie wszystkie skrajne odczucia, których doświadczyliśmy w czasie wyjazdu. Przede wszystkim różnicę stanowi portfel, grubszy przed wyjazdem i zdecydowanie pustszy po powrocie. Wydatki mieliśmy rozpisane w excelu, a jakże, plan był na każdy dzień, podzielony na nocleg, wyżywienie, atrakcje, transport oraz jednorazowe specyficzne wydatki (wynajem auta, prom, samolot itp.). Taki szczegółowy plan przestrzeliliśmy o 20%, w głównej mierze spowodowało to jedzenie, które kosztowało nas więcej niż planowaliśmy. Przy czym raczej nie unikaliśmy restauracji, a pewnie gdybyśmy częściej korzystali ze sklepów wyszłoby sporo taniej. Nie pomógł nam też drogi dolar. Jeżeli koszty mają być głównym kryterium wyboru zdecydowanie polecamy Tajlandię, Kambodża też jest tania, chociaż dobrej jakości nocleg kosztuje trochę więcej niż w Tajlandii, podobne do naszych były ceny w Korei Południowej. Aspekt finansowy szczególnie negatywnie wpływa na ocenę Stanów Zjednoczonych (w szczególności Hawaje). Tak sobie wybraliśmy trasę, że właściwie poza Tajlandią i Kambodżą wszędzie było drożej niż u nas.
Chociaż wyprawa zdecydowanie obfitowała w miejsca bardzo gorące, to mamy trzy ekstremalne wspomnienia. Wspinaczka na punkt widokowy na Koh Phi Phi (Tajlandia), wizyta w Pałacu Królewskim w Bangkoku oraz nasz spacer po wyspie Cooka na Kiritimati. To były miejsca, w których było nam naprawdę gorąco, za gorąco. Wszystkie miejsca na pełnym słońcu, a jeszcze w pałacu kazali nam ubrać długie spodnie. Z drugiej strony bywało też zimno, w Bonnie Doon, naszym australijskim Twin Peaks nad ranem było około 0 stopni. Spaliśmy w Lucku, naszym vanie, nie mając śpiworków i ciepłych ubrań. Nawet kilka warstw ubrań i cienka kołderka nie chroniły przed zmarznięciem. „Orzeźwiający” był też wiatr w Nowym Jorku, który sprowadzał odczuwalną temperaturę do kilku kresek poniżej zera. Uwierzcie nam w polarku i cienkiej kurtce puchowej jest zimno. Jak ktoś lubi upał przy dużej wilgotności polecamy Tajlandię, która dla nas okazała się zbyt ciepła. Optymalny wakacyjny klimat mieliśmy na Hawajach i Fidżi, temperatura około 30 stopni, szkoda, że to tak strasznie daleko.
Wielkim szczęściem naszej wyprawy było jedzenie. Gosia najlepiej wspomina Pad Thaia w Bangkoku i Green Curry na Phukecie, hitem była też Kokonda na Fidżi. Bartek zachwycony był stekiem wołowym w Queenstown, świetnym krabem na targu na Phukecie, czy bułeczkami cynamonowymi na Hawajach (z sieciówki). Poza wszelką kategorią i największą radością na trasie był schabowy w restauracji w Sydney. Nie sposób zapomnieć o homarach naszych powszednich, które trzykrotnie podano nam na Kiribati, jak akurat nie było olbrzymich porcji świeżego tuńczyka. Brakowało trochę jakości w przyrządzeniu tych rarytasów, ale pod względem składników posiłków nigdzie nie było takiego bogactwa jak w kraju z przedostatnim PKB na świecie (Kiribati). Zgodziliśmy się, że najlepsze jedzenie jest w Tajlandii, przy czym na całej trasie było w porządku. Nawet kraje pozbawione własnej kuchni jak Nowa Zelandia i Australia uraczyły nas całkiem przyzwoicie. Osobną kategorię stanowi resort na Fidżi, to nie do końca była lokalna kuchnia, ale wszystkie potrawy były wspaniałe. Nie mogliśmy się doczekać kolejnego posiłku. Trafiły nam się też mniej szczęśliwe wybory – trudno było nam się przyzwyczaić do zup na śniadanie, stanowiących normę w Azji. Kurczaka a’la KFC w Tajlandii Bartek zapamięta na długo, bo rzadko zdarza się sprint do toalety jeszcze w trakcie posiłku. No i zamawianie posiłku w Tajlandii zaczynamy od „not hot”.
W czasie naszej wycieczki nieraz zastanawialiśmy się, gdzie moglibyśmy popracować przez na przykład dwa lata. Mamy to szczęście, że nie jest to marzenie ściętej głowy, bo nasze korporacje umożliwiają mobilność. Przy czym w naszym rankingu pierwsze miejsce zajmuje Kraków. Gdyby jednak trafiła się fajna okazja jeszcze dwa miasta wyglądały na fajne do życia. Melbourne i Singapur. Na pewno nie dalibyśmy się namówić na pracę w Hong Kongu. Melbourne i Singapur wydawały się przyjazne, bezpieczne, czyste, obydwa miasta mają dobrze zorganizowaną komunikację publiczną i są świetną bazą wypadową na weekendowe wyprawy. Mieliśmy też wrażenie, że nie są strasznie zatłoczone, ale to chyba taka turystyczna percepcja, bo w Singapurze podobno wszystkie auta nie pomieściłyby się naraz na lokalnych drogach.
Natura. Gdyby sprowadzić wyjazd do prostego pytanie, gdzie przede wszystkim chcielibyście wrócić. Bartek od razu odpowiada Nowa Zelandia, Gosia odpowiada jak wytrawny ekonomista „to zależy”, ale mocniej przyciśnięta skłania się ku Korei Południowej. Bartek stawia na naturę, Gosia na kulturę. Co do natury oboje mamy zgodność, że nigdzie nie było tylu „widoczków”, takiego zróżnicowania krajobrazu jak w Nowej Zelandii. Południowa wyspa to po prostu nieskończona pocztówka z każdego miejsca, jeżeli akurat nie pada widać jakiś las, wodę i górkę. To wszystko poparte jest doskonale zorganizowaną infrastrukturą turystyczną. Jest to również kraj dla ludzi poszukujących przygody. My sporo skorzystaliśmy uprawiając kanioning, rafting, jeżdżąc na sankach itd. Możliwości sportów ekstremalnych i po prostu zwyczajnej aktywności są olbrzymie. Spokojnie przez miesiąc można by robić coś innego, nowego. Dlatego jeżeli ktoś kieruje się przede wszystkim przyrodą i przygodą w przyrodzie wtedy zdecydowanie polecamy Nową Zelandię. Nie mamy w tej kategorii bohatera negatywnego, nawet zatłoczony Hong Kong ma swoje urocze zielone płuca i w każdym miejscu było trochę czystej przyrody.
Kultura. Większość naszej trasy składała się z krajów względnie młodych, przynajmniej z punktu widzenia „zachodniej cywilizacji”. Dla nas najciekawsza okazała się kultura koreańska, z kilku powodów. Jest zupełnie inna od europejskiej, ale nadal całkiem zrozumiała (chyba, że przypomnimy sobie „charających” panów). Jest stara, co oznacza, że jest dużo zabytków i można znaleźć bardzo dużo informacji na jej temat w internecie. Sam kraj jest bardzo wysoko rozwinięty, dzięki czemu jest łatwiej dostępny. Jeszcze kilka słów odnośnie innych kultur podczas naszej podróży. Tajlandia i Kambodża (mamy nadzieję, że to nie faux pas , że zostały wrzucone do jednego worka) – świątynie, budowle i koloryt wszystko pięknie. Może to, że jednak są trochę bardziej znane w Europie (plus to, że nas tam przegrzało) sprawiło, że bardziej wiedzieliśmy czego się spodziewać. Oceania (Nowa Zelandia, Fidżi, Kiribati, Hawaje) to znowu inność i bogata kultura polinezyjska, niezbyt bogata w budynki, ale za to kolorowa, uduchowiona, radosna. Mieliśmy to szczęście, że w kilku miejscach uczestniczyliśmy w kulturalnych „eventach”, które dodatkowo przybliżyły nam sztukę, zwyczaje, tańce i piosenki oceanicznych kultur.
Od samego początku prowadziliśmy też wewnętrzny ranking plaż. Nie mamy jednego zdecydowanego zwycięzcy, ale w kilku kategoriach trafiły nam się prawdziwe rarytasy. Plaża na Fidżi miała zaraz przy brzegu rafę koralową, jeżeli ktoś szuka snorklowania to polecamy, są też podobno świetne warunki do nurkowania. Pocztówkowych plaż trafiło nam się kilka, na nas największe wrażenie zrobiła ta w Polandzie na Kiribati. Piękny biały piasek, turkusowe, wielkie fale przy samym brzegu. Modelowe palemki znajdujące się na skraju części piaszczystej. A to wszystko nie skomercjalizowane, widzieliśmy tą plażę dwukrotnie i dwa razy byliśmy sami. W kategorii rozrywka wygrała plaża na Kauai, już sam fakt, że spędzialiśmy w wodzie po godzinnie dziennie dobrze obrazuje jej atrakcyjność. Zabawa w falach się nie starzeje, i czy ma się 10 lat czy 18:), dalej „fun” zapewniony. Troszkę zawiedliśmy na plażach Tajlandii, które są rajskie, pocztówkowe z idealną wodą, niestety w czasie naszego pobytu wypełnione były meduzami, co zdecydowanie zmniejsza komfort kąpieli. Naszym faworytem pozostaje plaża w Monopoli we Włoszech (spoza tego wyjazdu), jak będzie Wam się chciało i zapytacie o nią wujka google to będziecie zaskoczeni naszym wyborem, ale to jest nasz wybór i na pewno cel wakacyjny 2019 – jedziemy tam trzeci raz.
Będąc w trakcie wyprawy byliśmy przekonani, że do pewnych krajów już nie wrócimy. Teraz z perspektywy czasu chyba wszędzie chcielibyśmy kiedyś znowu zajrzeć. Jak już wspominaliśmy we wcześniejszych wpisach zobowiązujemy się za kilka lat zrobić podobną wyprawę. Tym którzy po tym wpisie spodziewali się uszeregowania krajów, przepraszamy za zawód, ale pewnie tak jak my nie wybieracie miejsca na wakacje kierując się tylko jedzeniem, albo tylko ładnymi plażami. Natomiast jak akurat czas i budżet pozwala jedźcie do Nowej Zelandii:)
Tym wpisem zamykamy wyprawę 2018 roku, jeszcze raz dziękujemy za czas, który nam poświęciliście. Miłym słowem kluczem na zamknięcie jest „inspiracja”. Wiemy, że kilka osób już zdecydowało się na wyjazdy, chociaż w części bazując na tym, co tu napisaliśmy. To świetne uczucie inspirować innych, daje nam to jeszcze większą satysfakcję z tego, co przeżyliśmy i z faktu, że zdecydowaliśmy się to opisać. Mamy nadzieję, że jeszcze kilka osób zdecyduje się powtórzyć nasze kierunki, bo zdecydowanie warto.