4 grudnia na dwa podejścia

Mieliście kiedyś szansę przeżyć dwa razy ten sam dzień? My tak, dzisiaj o 7:30 w środę wylecieliśmy z lotniska Cassidiego na Kiritimati, a o 10:45 we wtorek wylądowaliśmy na Hawajach. W obu miejscach mamy tą samą strefę czasową, tylko inny dzień. Powód jest prosty Honolulu chce pracować w te same dni, co Nowy York, a Kiritimati po pierwsze chce mieć ten sam dzień, co stolica położona spory kawałek na wschód, a stolica układa się po dni robocze Australii największego partnera bizesowego. Kończąc temat stref czasowych, byliśmy 13 godzin przed Krakowem, jesteśmy 11 godzin po nim.
Podwójny wtorek dał nam szansę na psoty, planowaliśmy zdjęcie w Honolulu z dzisiejszą datą i „jutrzejszą” gazetą, szyki pokrzyżowało nam Kiribati. Na naszej wyspie nie było żadnego dziennika, szczerze mówiąc w sklepach nie widzieliśmy żadnej gazety. Był też pomysł żeby przyjechać ze zwycięskimi numerami z loterii – niestety lipa – na Kiribati nie ma kolektur. Mogliśmy chociaż obstawić puchar Polski, no ale wspólnie postanowiliśmy zawiesić zakłady bukmacherskie namiętnie uprawiane przez Bartka na czas wakacji.
Podróż w czasie nie jest niczym przyjemnym, nasz lot był pełen turbulencji i chociaż już trochę okrzepnęliśmy z lataniem i lekko poskromiliśmy nasz strach, to nie przebieramy nogami ze szczęścia przed kolejnym lotem, który jutro w południe przeprawi nas z Oahu na Kauai. Na szczęście to tylko 35 minut.
Ostatni dzień na wyspie przeszedł na skrajnym lenistwie, niestety na wyspie brakuje zajęć, chyba, że ktoś lubi się smażyć na słońcu i od czasu do czasu ochłodzić się w lagunie, w wodzie po kolana. Jeszcze jedno spostrzeżenie, na równiku nie na żartów ze słońcem, usmarowaliśmy się wszędzie, grubo kremem z UV 50+, a i tak, pomimo pewnej zaprawy wróciliśmy z trzygodzinnej wyprawy łódką zaczerwienieni. Razem z nami na wyspę przylecieli Amerykanie, ich cztery dni na łowieniu skończyły się dla nich iście południową karnacją. Swoją drogą oni z naszej wyspy udali się na inną, jeszcze mniejszą. Polecieli kilkunastoosobowym samolotem, na miejscu mieszka nieco ponad 1.000 osób, tam gdzie dolecieli nie było prądu, każdy posiłek to kurczak z cebulą, ludzie mieszkają w domach bez ścian, dzieci biegają nago całymi dniami, a moskitiery są bardzo dziurawe, co stanowiło problem, bo owadów podobno było więcej niż na Kiritimati, jeden typ miał całe ręce pogryzione przez mrówki. Na Kititimati owady nie są uciążliwe.
Nasza podróż w czasie nie trwała jeden dzień wstecz, przesunęliśmy się jakieś 50-70 lat do przodu. Kiribati jest skrajnie prymitywne (nie w negatywnym ujęciu), Honolulu jest wielkie, zurbanizowane, zakorkowane, pełne sklepów z olbrzymim asortymentem. Na początku czuliśmy się delikatnie wyobcowani, bo od czasu Sydney nie byliśmy w poważnym mieście, Auckland, czy Wellington nie robią wrażenia wielkich miast. Wyobcowanie minęło w galerii handlowej poleconej przez dobrze znających Hawaje właścicieli naszego hotelu na Kiritimati.
Przejście w czasie to też mniejsze poczucie bezpieczeństwa. Nasz drugi wtorek podróżowaliśmy komunikacją miejską, a jak wiadomo w USA takową jeżdżą mniejszości. Nie wiadomo skąd to się wzięło, ale w Stanach młodzież chodzi po gangstersku i patrzy spode łba. Nie czuliśmy się zagrożeni, ale jednak wszechobecne uśmiechy ludzi z trzeciego świata były przyjemniejsze.
Drugi wtorek różni się od pierwszego równieź aspektem finansowym. Na Kiribati byliśmy tymi z bogatego świata. Na Hawajach Pani w recepcji na pytanie o to jak dostać się do centrum (śpimy przy lotnisku) zaproponowała autobus, a nie taxi. Na Kiribati było nas stać na każdą konserwę, czipsy, czy napój prostego dostępnego asortymentu. Na Hawajach przypomnieliśmy sobie o markach torebek, ubrań albo samochodach poza zasięgiem.
Hawaje robią dobre pierwsze wrażenie, tu nie będziemy się nudzić. Honolulu nie powala, ale jest dużo restauracji i punktów z ŕóżnoraką rozrywką. Plaża do której doszliśmy nie umywa się do tej z Polandu, ale tu na pewno się wykąpiemy, na Kiribati się nie udało. Jesteśmy naładowani energią, więc planujemy wrócić do intensywności z wcześniejszych etapów naszej wyprawy.


Kuchnia może nas tu zniszczyć. Duża cola do posiłku miała chyba litr. Bułeczki cynamonowe z Cinabun mają po 900 kalorii każda, kupiliśmy cztery. Makaron z owocami morza zjedzony na obiad nusiał być treściwy (tłusty?), bo trzyma do wieczora. Amerykanie jak jedzą, to nie biorą jeńców tylko idą na całego. Porcje są nieznanej nam wielkości.

Mamy polskie akcenty – widzieliśmy znowu Belvedera, nie robimy reklamy, ale widzimy butelki prawie w każdym kraju. Dzisiaj na ruchomych schodach usłyszeliśmy „przepraszam”, pierwsze od 2 tygodni.

W Honolulu 27 stopni, ale święta na całego.

I jeszcze bonus, występ dzieci z zakończenia roku w Polandzie, ładna piosenka. Miała być jeszcze jedna. Okazuje się, że na Kiribati jest prężny rynek muzyczny, taka jedna skoczna, lokalna piosenka wpadła nam w ucho. I tu pytanie, jak ją znaleźć? Pogrzebaliśmy dzisiaj na youtubie, tylko utwierdzając się w sile kiribaskiej muzyki rozrywkowej, niestety naszego hitu nie trafiliśmy. Obawiamy się, że może nie być z Kiribati, a np, z Fidżi, albo Samoa… piosenka w wykonaniu młodzieży szkolnej to też hit:
20181130_112636_001_001
Niestety piosenka nie jest cała, musieliśmy zmniejszyć plik poniżej 100MB.

2 komentarze

  1. Jestescie podroznikami w czasie :D. Polecacie doswiadczenie 😉 ?
    Czekam na hawajskie stroje ;).

  2. Każdy dodatkowy, czy podwójny dzień na wakacjach bardzo polecamy! 😉 strojów jeszcze nie mamy, ale pracujemy nad tym 🙂

Dodaj komentarz