Kiritimati druga część

Druga część tygodnia na wyspie przebiega bardzo leniwie. Trzeciego dnia naszym wypożyczonym bez stosownych papierów autem wybraliśmy się na wycieczkę do koreańskiego wraku. Czyli 80 km na południe od naszego hotelu. Na miejsce nie dotarliśmy, bo droga prowadząca w tym kierunku jest rzadko uczęszczana i z czasem stawała się coraz węższa. Do tego stopnia, że w pewnym momencie samochód nie mieścił się między krzakami rosnącymi na poboczu. Najprawdopodobniej i tak nie dotarlibysmy do celu, po powrocie powiedziano nam, że koreański wrak to nazwa plaży i wrak, który kiedyś rzeczywiście tam był pochłonęło morze. Te przydrożne krzaki kosztowały nas sporo stresu, omijając dziurę Bartek wjechał w owe krzaki zarysowując bok auta. Szczerze mówiąc nie wiemy ile sami wyrzadzilismy szkody, a ile już jej było, ale spodziewaliśmy się najgorszego. Właściciel auta i hotelu, gdzie śpimy zareagował totalnie na luzie i powiedział, że to tylko lakier i nic się nie stało. Patrząc na stan drugiego auta na hotelowym stanie to te nasze zarysowania to małe piwo. Mając auto na wyspie kontakt z krzakami jest nieunikniony i szczęśliwie dla nas nikt się nie przejmuje taką szkodą. Resztę dnia oglądaliśmy seriale i czytaliśmy książki.



Nasza niedziela była strasznie leniwa. Poza hotelowym nieróbstwem byliśmy w kościele na mszy, o tyle ciekawej, że w lokalnym języku i w obrządku mormonskim. Miała się zacząć o 11, ale jak zwykle tutaj była opóźniona, niektórzy przychodzili nawet 40 minut po rozpoczęciu, także luz. Msza polegała na tym, że było kilka pieśni, komunia w dwóch postaciach (co ciekawe małe dzieci też brały w tym udział i prowadzący mszę podchodzili do wszystkich po kolei) oraz krótkie przemównia (wyznania wiary, wdzięczności oraz inne przemyślienia) każdego kto miał na to ochotę. Drugim wydarzeniem była wyprawa po chipsy do filmu. Godzinka tam i z powrotem do „centrum” naszej miejscowości.
Ten brak zajęć to nie nasze wypalenie to pewien zarzut do wyspy, brakuje tu atrakcji. A te które są kosztują sporo pieniędzy. Na przykład wynajęcie łódki i wyprawa do dwóch wysp-rezerwatów przyrody to znaczny koszt. Zdecydowaliśmy się na to w poniedziałek i było bardzo fajnie, obydwa rezerwaty to istne zatrzęsienie ptaków, latały nam zaraz nad głowami,  pozwalały się fotografować z bliskiej odległości.








Spacer po wyspach odbywa się w towarzystwie przewodnika z rezerwatu, więc mogliśmy zadać wszystkie pytania. Jako że na ornitologii znamy się jak tutejsi na Polsce to biedny chłop musiał odpowiedzieć na pytanie o ilość ptasich kup na wyspie (wydawało nam się ich mało), nas też tu pytają czy w Polsce jest rząd i czy mamy co jeść skoro tak piździ przez pół roku. Po spacerze na wyspach zostawiliśmy przewodnika w porcie i popłynęliśmy na plażę w Polandzie, z oceanu prezentuje się gorzej niż z lądu, ale dalej efektownie.

Ostatni przystanek to kąpiel w środku laguny. Nasza pierwsza porządna kąpiel w oceanie. Niestety laguna przy hotelu jest strasznie płytka i trzebaby chyba dymać kilometr w wodzie, żeby dotrzeć do wody po pas. Bliżej jest po kolana, mało przyjemne środowisko. Mamy około 500 metrów do oceanu, tam próbowaliśmy wejść, ale fale przynosiły części rafy koralowej, które mogły nas zranić. Szkoda, że plaże, gdzie faktycznie można skorzystać są odległe.


Jedzenie, które dostajemy oparte jest na owocach oceanu, w poniedziałek trzeci raz był homar. Posiłki mimo wszystko są zróżnicowane i smaczne. Trochę się obawialismy, ze uzależnienie od hotelowego jedzenia jest ryzykowne, ale po pierwsze mielibyśmy straszny kłopot coś zorganizować samodzielnie, po drugie jedzenie jest dobre, więc kończy się happy endem.

Jeszcze tylko szybki zakup pamiątek (co wcale nie było takie łatwe, odwiedziliśmy z 5 sklepów i w końcu udało nam się znaleźć koszulkę z wszytą flagą Kiribati), ostatnia kolacja i tak minął nam cały tydzień. Z samego rana pojechaliśmy na lotnisko.


W hali odpraw większość osób się pomieściła, po raz pierwszy dostaliśmy bilety lotnicze wypisane długopisem i po około 2 godzinach byliśmy w prawie pustym samolocie w Honolulu.
Uwaga!! Do poprzedniego wpisu, pierwszej części o Kiribati dodaliśmy zdjęcia, co wcześniej było niemożliwe z uwagi na ilość internetu na końcu świata.

4 komentarze

  1. Cudnie tam u Was! Miło znowu mieć informacje jak tam wokół Was jest. ?

  2. Homary jako tani obiad, brzmi niesamowicie ;).
    Kurcze, duzo tych ptakow, nie baliscie sie przykrych niespodzianek 😉 ?
    Nie wiem czy to juz pisalam/mowilam, ale Gosia podobaja mi sie Twoje sandalki :).

  3. Teraz już powinna być na bieżąco relacja 🙂 niedługo nawet w tej samej strefie czasowej 😉

  4. Nasz przewodnik był na tyle spokojny, że jakoś szczególnie o tym myśleliśmy 😉 wyszliśmy bez szwanku, więc spoko 🙂
    Dziękuję, są miękkie i dały radę!

Dodaj komentarz