Mały Bartuś błądząc po mapie, ucząc się flag i stolic (jeszcze przed obowiązkiem na geografiii) utknął na Kiribati. Wtedy zrodził się plan, żeby tu kiedyś przyjechać i grać w lokalnej reprezentacji w fussball. Po ponad 4 godzinach lotu i 80 dniach w podróży zrealizowało się to pierwsze. Po raz pierwszy od dawna mniejszym samolotem, dotarliśmy do Kiritimati, czyli wyspy położonej 100km od równika. Części kraju o nazwie Kiribati. Jest to jedno z najbardziej odosobnionych miejsc na świecie. Co ciekawe większość ludzi wyszła z nami z samolotu (po godzinnej przerwie leci dalej do Honolulu).
Już od samego początku jest interesujaco:
– kolejka do kontroli paszportowej nie mieści się w budynku (nie dlatego, że jest aż tak dużo ludzi, tylko dlatego, że jest bardzo mały). To właściwie większy garaż mogący pomieścić dwa, może trzy samochody.
– urzędnicy w okienkach nie mają ani jednego komputera. Trudno ocenić na jakiej podstawie mogą kogoś wpuścić, albo nie wpuścić. Przybijają za to dużą, efektowną pieczątkę.
– nie ma osobnej sali z taśmą bagażową. Odbiór bagaży polega na tym, że leżą przed wejściem, w tak zwanej kupie, żeby je sobie wziąć,
– już z samolotu widać pełno ludzi za płotem lotniska czekujących na pasażerów lub sam samolot (co jest samo w sobie atrakcją, gdyż międzynarodowy lot jest tylko raz w tygodniu, za to dwa razy w ciągu dnia).
Udało nam się przebrnąć, mimo „wielkich oczu” urzędniczki, która nie mogła się nadziwić co my tu robimy skoro nie mamy wędki (większość turystów na Kiritimati to rybacy) i patrząc po twarzach za nami, z Nadi turystów można policzyć na palcach dwóch rąk (albo nawet jednej). Po wyjściu z budynku lotniska, zdezorientowani zaczęliśmy się kierować jedyną dostępną drogą w stronę parkingu. Na szczęście z tłumu wyłapała nas młoda dziewczyna, jak się później okazało córka właścicieli. Droga do hotelu zajęła nam jakieś 20 minut, asfaltowa, przyzwoita droga była tylko z prawej strony, więc mimo obowiązującego tu ruchu lewostronnego jechaliśmy po prawej – podobno można, ale i tak nie minęliśmy zbyt wielu aut, więc nie ma to większego znaczenia.
Nie ma się co oszukiwać – jest to najbiedniejszy kraj na naszej trasie i jeden z najbiedniejszych na świecie. Domy, w których mieszkają ludzie zbite są blachy falistej, dykty i częściowo są pokryte liściami palmowymi. Szczerze mówiąc tradycyjne domy w całości z palmy wyglądają na bardziej solidne i wygodniejsze, stąd ciekawe czemu blacha, która się stasznie grzeje zastąpiła tradycyjny styl budownictwa. Palm tu nie brakuje powinno być taniej.
Mimo nieprzespanej nocy (samolot startował chwilę przed 1 w nocy) byliśmy wstrząśnieci tym co widzieliśmy za oknem samochodu. Dużo bosych, a często nawet nagich dzieci, domy bardziej przypominające szopy bez okien i drzwi, brak infrastruktury, sklepy choć liczne słabo zaopatrzone i wszędzie w te same produkty. Większość produktów jest amerykańskich.
Tę biedę łatwo zrozumieć, poza rządowymi stanowiskami nie ma tutaj dużego pracodawcy. Można zająć się turystyką, ale barierę wejścia stanowi zakup statku, na który można zabrać wędkarzy. Można założyć mini hotel, ale to jeszcze większe potrzebne nakłady. Łowienie ryb zdominowały kutry z Korei i Japonii, których kilka stoi niedaleko brzegu. Pracują pewnie na licencji rządowej, szkoda że nie zatrudniają lokalnych pracowników.
W efekcie jedyną możliwością zarobku jest zbieranie kokosów i pozyskiwanie kopry (wiórki kokosowe), które sprzedaje się po 2 dolary za ususzony kilogram. Swoją drogą wiórki to, jak się dowiedzieliśmy i tutaj i na Fidżi, to jest odpad, który dają świnią lub wiozą do Eurpy/ Ameryki. Wyspa pełna jest plantacji kokosowych, drzewa posiane są w regularne układy. Rośnie tu również owoc chlebowy i tyle. Ziemia pochodzenia koralowego pomieszana z solą praktycznie nie pozwala zieleni rosnąć. Nie ma trawy, nie ma nawet chwastów. Zieleń zapewniają zielone krzaki, niestety nie znamy nazwy, krzaki nie nadające się do przetworzenia, czy spożycia.
Podobno trwają raczej nieudane próby upraw pomidorów, kapusty. Na wyspie są
3 prywatne drzewa mango, dwa podobno owocują, to daje nadzieję na przyszłość.
Aprowizacja musi być w związku z tym zewnętrzna, raz na 3 miesiące mają miejsce transporty statkiem z Fidżi i Hawajów z jedzeniem, chemią, samochodami, wszystkim.
Większość produktów jest przywieziona, tutaj poza opisanymi roślinami hoduje się świnie i kurczaki. Szeroko dostępne są owoce morza. Na kolacje już dwukrotnie jedliśmy homara, zawsze jest tuńczyk.
Na każdym kroku spotykamy lądowe kraby, podobno nie tak smaczne jak morskie. Te rarytasy są tutaj najtańszym jedzeniem, więc chętnie korzystamy.
Wewnątrz wyspy są słone jeziora z rybami, zdarza się jak dłużej nie pada, że stają się one za słone i giną wszystkie ryby.
Jedną z przyczyn przyjazdu na Kiritimati jest znajdująca się tu wioska Poland. Nazwa związana jest z polskim naukowcem, który działał tu przed kilkudziesięciu laty. Wioska jest oddalona o 90 minut jazdy samochodem od kolejnej miejscowości. Tylko 2 razy w tygodniu autobus z Poland dociera do pozostałej zamieszkanej części wyspy. Jest to odbiór i dowóz dzieci do szkoly. W Poland jest tylko szkoła podstawowa. Dla dzieci nie ma internatów, muszą spać u rodziny lub goszczą ich nauczyciele.
Szkolnictwo jest tutaj płatne, rok kosztuje około 300pln, niby nie dużo, natomiast kwota stanowi barierę dla wielu ludzi i niestety nie każde dziecko ma możliwość pójścia do szkoły.
Była tu kiedyś baza wojskowa, stojąca za lokalną infrastrlukturą drogową. Bazy nie ma, drogi zostały. Stolica Kiribati – Tarawa – leży ponad 2.000 mil stąd, nie ma do niej bezpośrednich lotów, ani promów. Trzeba lecieć przez Nadi (Fidżi) lub Honolulu (Hawaje). W ostatnim czasie dzięki pomocy miedzynarodowej poprawia się poziom życia. Australia zafundowała wyspie studnie z wodą, która po przegotowaniu nadaje się do picia. Większość wyspy, poza Polandem jest podłączona do sieci elektrycznej. Tak sprawnej, że mamy w pokoju klimatyzację. Co prawda w czasie naszego pobytu, na dobę, nie było prądu, ale to podobno wyjątkowa sytuacja. Szczęśliwie energia wróciła, bo nasz budynek strasznie się nagrzewa i nie sposób w nim spać w nocy. Australia realizuje również budowę nowego terminala na lotnisku, także jak ktoś chce być odprawiony w baraku warto się pospieszyć.
Jesteśmy w naszym hotelu dwoma spośród sześciu gości, poza nami jest tu para turystów z Anglii, którzy trafili tu chyba przypadkowo oraz małżeństwo misjonarzy mormońskich.
Na wyspie najładniejsze i liczne są kościoły. W miejscowości Tabwakea, gdzie śpimy są trzy, mieszkańców jest lekko ponad 1000. Cała Oceania to miejsce aktywnej działalności misjonarzy, nas trochę kłuje kontrast między jakością budynków kościelnych, a mieszkalnych.
Wspomniane małżeństwo to rozsądny, normalny gość i nawiedzona małżonka, która z dużą pogardą wypowiada się o miejscowych i ich zwyczajach. Jemy z nimi wszystkie kolacje, na ostatnią wieczerzę zostawimy sobie trudne pytania, czy przyjechali tu nawracać czy pomagać, mamy nadzieję, że wszystkiego po trochu.
Turyści przyjeżdżają na wyspę głównie korzystać z bogatych łowisk, dominują turyści z USA i Australii. Sporo jest misjonarzy, kiedyś więcej było naukowców, dzisiaj wyspa została najprawdopodobniej uznana za zbadaną. Jest też trochę turystów „zaliczę wszystkie kraje świata”. Pytanie, w której my jesteśmy grupie?
Kilka słów o klimacie, jest gorąco, ale nie tragicznie gorąco. Teoretycznie od 2 miesięcy mamy porę deszczową, ale do tej pory był jeden za to potężny deszcz. Taki, że zalał lokalne drogi i zrobił jeziora w suchych miejscach. Nie jest wilgotno, więc da sie żyć. Godzinny spacer w ciagu dnia wyciąga olbrzymie pokłady energii, w związku z tym jesteśmy tu często dosyć senni. Pierwsza noc po włączeniu klimatyzacji to po 11 godzin snu w naszym wykonaniu. Pora sucha, która zacznie się w kwietniu jest całkowicie sucha.
Na wyspie ludzie są przyjaźni, wszyscy nam machają, odważniejsi mówią „hello”. Tutaj jest kultura wspólnotowa, ludzie lubią spędzać ze sobą czas. Każda wioska ma sporych rozmiarów wiatę, w której spędza się całe dnie. Niektórzy ludzie dosłownie tam nocują, czując się lepiej niż w domu. W „wiatach” się rozmawia, gra w bingo, słucha radia itd. Odbywają się w nich też wszystkie wioskowe wydarzenia kulturalne, np. koniec roku szkolnego, w którym mieliśmy przyjemność uczestniczyć w Polandzie, o czym niedługo.
Kultura wspólnotowa przejawia się również w imprezowaniu. Tutaj ludzie długo bawią się w szerokim gronie. Wesele trwa trzy dni u Pana młodego, trzy dni u Pani młodej, podobnie zaręczyny. Święto niepodległości, obchodzone 12 lipca to też trzydniowa impreza. Swoją drogą w tym roku obchodzono 41 urodziny Kiribati. Nie jest niespodzianką, że w tak niewielkiej społeczności, tak często wspólnie przebywającej wszyscy doskonale się znają.
Ta społeczność jest silna także poza granicami. Na Hawajach mieszka koło 100 osób tutejszego pochodzenia. Grupa ta jest dobrze zorganizowana i często się ze sobą spotyka.
Większość obowiązków domowych w Kiribati spoczywa na kobiecie, gotowanie, sprzątanie, prowadzenie gospodarstwa, zajmowanie się dziećmi. Tradycyjnje mężczyźni i dzieci jedzą pierwsi, kobiety później. Ciekawostką jest, że na Samoa jest odwrotnie, tam mężczyźni mają zdecydowanie więcej obowiązków.
Ku naszemu zaskoczeniu język angielski jest tu bardzo kulawy, jest lepiej niż w Korei, ale jak na byłe tereny angielskojezyczne jest słabo. Mamy to szczęście, że bliską opieką objęła nas córka właścicieli, która urodziła się i studiuje w USA na Hawajach. To od niej pochodzi większość naszej wiedzy. I ją katujemy pytaniami.
Co my tu właściwie robimy? Pierwszy dzień głównie przespaliśmy, zrobiliśmy krótki spacer do sklepu i do oceanu.
Drugi dzień to wycieczka z naszą przewodniczką. Pojechaliśmy do Poland, gdzie zaproszono nas na zakończenie roku szkolnego i to zanim daliśmy im w prezencie kredki od Magdy i Kamila oraz kolorowanki, które kupiliśmy na Fidżi. Kolejnym punkten była znajdująca się za Polandem fenomenalna plaża.
Co prawda kupiliśmy kartę SIM, ale praktycznie nie mamy intenetu. Na internet jeździmy do Banany i Londonu, czyli innych miejscowości na wyspie. A nawet tam jest słabo, zatem zdjęcia niebiańskiej plaży dopiero za kilka dni, jak będziemy na Hawajach. A plaża widokowo jest najlepsza ze wszystkich, biały piasek, turkusowa woda, palemki, i 2-metrowe fale przy samym brzegu. Niestety to ostatnie powoduje niezdatność do pływania. Ostatnim punktem wycieczki był Mount Kiritimati, czyli łacha piachu, 7mnpm stanowiąca najwyższy punkt wyspy. Weszliśmy szybciej niż Bargiel na swoje szczyty, jednocześnie realizując wyzwanie rzucone sobie przed wyprawą.
Dużo się mówi o tym, że Kiribati jako pierwszy kraj w historii zniknie pod oceanem z powodu globalnego ocieplenia. Na Kiritimati nie ma paniki, wielkość wyspy powinna ją mimo wszystko uchronić. To co może zakończyć żywot Kiritimati to tsunami, tu się po prostu nie ma gdzie schować i uciec. Szczęśliwie nie jest to rejon zagrożony trzęsieniem Ziemi, stąd i ryzyko tsunami niewielkie.
Trzeci dzień na wyspie to wycieczka, pożyczonym samochodem do Polandu. Podejscie do komunikacji jest tu dosyć lekkie, jak do wszystkiego w sumie. Auto pożyczyliśmy bez okazywania prawa jazdy i co już zdecydowanie mniej komfortowe dla nas dostaliśmy je bez umowy. W związku z tym jesteśmy super ostrożni. Nasza przewodniczka, żeby dostać prawo jazdy musiała odpowiedzieć na jedno pytanie „Umiesz jeździć?”. Odpowiedziała poprawnie.
Poza wycieczkami śpimy, czytamy, oglądamy filmy ściągnięte wcześniej na Fidżi. Nawet gdybyśmy chcieli być bardziej aktywni, klimat ustawicznie mówi nam żebyśmy się uspokoili.
Druga wizyta w Poland to kulminacja wyjazdu i największe zaskoczenie – ceremonia zakończenia roku szkolnego. Umówiliśmy się na 10. Mimo naszych usilnych chęci spóźniliśmy się kilka minut, bo nie przewidzieliśmy, że jak będziemy sami jechać to nam zejdzie dłużej niż dzień wcześniej z tutejszym kierowcą. W związku z tym przybiegliśmy ze skruszona miną. Na szczęście jeszcze nie zaczęli. Na początku myśleliśmy, że to może z naszej winy, jednak gdy tak sobie siedzieliśmy i nie było wiekszego postępu okazało się, że to nie to. Po jakimś czasie podeszła do nas dyrektorka szkoły i powiedziała, że spokojnie zaczniemy tak o 11. Można się było spodziewać – „islands time”. Gdy w końcu dotarli wszyscy oficjele i rodzice udało się! Ceremonia się zaczyna! Z ponad godzinnym opóźnieniem, ale po co się spieszczyć, do wieczora dużo czasu. Swoją drogą ciekawe czemu oni się tak spóźniali skoro mają nie dalej niż 5 minut z domu. Wracając do ceremonii- powitała nas wielka biało czerwona flaga, która stanowiła tło sceny, dodatkowo jeszcze jedna mniejsza polska flaga i dzieci w biało czerwonych mundurkach. Jakby tego było mało puścili nam jeszcze jakąś oazową piosenkę po Polsku. Nasze zaskoczenie i zachwycenie sięgnęło zenitu.
Ciekawe jest też to, że siedzieliśmy wśród ważnych osobistości, każdy z nich się z nami przywitał i podobno gość prowadzący imprezę przywitał nas do mikrofonu. Pierwszym punktem uroczystości było uroczyste wejście absolwentów podstawówki oraz przedszkola na scenę. Następnie hymn szkoły, tutejsze tańce i wręczanie dyplomów.
Dzieci pochodziły w parach składajacych się z dwóch uczniów, kończącego i zaczynającego szkołę, po kolei podchodzili do szefa wioski i żony ministra w celu orzymania dyplomów. Ta część ceremoni była najbardziej wzruszająca, ponieważ każdy z uczniów wygłaszał krótką przemowę po angielsku, następnie dostawał dyplom od szefa, a w końcu łańcuch cukierków i uścisk od mamy, dużo radości i wzruszenia. Niektórzy po odebraniu dypomu nawet tańczyli. Podobnie sytuacja wyglądała z innymi klasami, ale oni już szli razem w szeregu, nie wygłaszali mowy i nie dostawali prezentów. Po odśpiewaniu dwóch piosenek, tutejszego i międzynarodowego hitu, przez jedną z najmłodszych uczennic zaczęła się uczta. Każdy z absolwentów szkoły dostał wielki kosz jedzenia. My zostaliśmy ugoszczeni razem z władzami, głupio było nie zjeść jak jest się gościem, głupio też jeść w jednym z najbiedniejszych krajów na świecie, więc zjedliśmy troszkę ryżu. Fajne doświadczenie i poza schabowym w Sydney i polskim spotkaniu w Wellington był to najbardziej polski moment wycieczki.
Okoliczne Wyspy są znane z prób atomowych, które były w tych okolicach licznie praktykowane, oczywiście nikt nie pytał o zgodę lokalsów.
Na koniec wyjaśnienie zagadki jak Bartek nie został lokalnym Olisadebe. Kto wiedział jego występy w krakowskich C klasach ten wie, że umiejętności nie brakuje:) niestety Kiribati nie jest członkiem FIFA i tylko raz na kilka lat gra mniej oficjalne mecze albo bierze udział w turniejach drużyn Oceanii, dostając regularny oklep.