W zamyśle będzie to krótszy wpis bo dotyczy jednego dnia. Poranek to wycieczka do strefy zdemilitaryzowanej, druga część dnia to dzielnica Gangnam i kolacja w Haegi.
Wycieczka na granicē z Koreą Północną to na pewno ciekawy, obowiązkowy punkt wizyty w Seulu, z drugiej strony skłania do myślenia nad robieniem biznesu z obrazu wojny. Biznesu bo znowu poruszaliśmy się w kolumnie autobusów, przewodniczka starała się zbudować napięcie, jednak generalnie nie czuć zagrożenia. Atmosferę dodatkowo rozładowują wszechobecne sklepy z pamiątkami i inni turyści robiący sobie selfiaki z północną Koreą, dodatkowo robiący przy tym głupie miny. Przewodniczka dużo czasu poświęcała na rady o tym gdzie sobie zrobić zdjęcie, mniej na rys historyczny.
To co ważne, to żeby wiedzieć, że strefa zdemilitaryzowana (DMZ) to tylko pośrednio efekt wojny koreańskiej. Wojna tylko ustaliła przebieg granicy tak naprawdę niewielką korektę wobec oryginalnego podziału. Wcześniej podziału wzdłuż 38 równoleżnika dokonano po 2 wojnie światowej. Podziału według ideologii – komunizm vs. kapitalizm. Podobnej jak między RFN i NRD. Koreańczycy to wg. przewodniczki jedyny naród podzielony granicą. Przez wcześniejsze 4 tysiące lat cały półwysep to jedna Korea.
Dzisiaj różnice pomiędzy Koreami są olbrzymie, natomiast obie mają interes w pojednaniu, stąd szczyt, który się właśnie odbywa. Południe liczy na tanią siłę roboczą, oraz przede wszystkim na możliwość tranzytu kolejowego i samochodowego do Chin. Otwarcie szlaku przez Koreę Północną to otwarcie drogi kolejowej aż do Lizbony. Północ liczy na zniesienie sankcji gospodarczych i normalizację stosunków z diabłem z Ameryki. A przede wszystkim zastrzyk dewiz. Obie strony liczą na poprawę bezpieczeństwa w regionie.
Zgodnie z postanowieniami szczytu jest szansa na powrót do warunków z 2002 roku, kiedy Koree uzgodniły powstanie wspólnej strefy ekonomicznej (fabryki z południa, pracownicy z północy to już działało), otwarcie gór diamentowych na północy dla turystów z południa, plan otwarcia szlaku handlowego przez północ. W tamtym czasie okazało się to mało wiążące, gdyż kilka lat później ustalenia te zostały cofnięte, w związku z atakami ze strony północnej, więc przyjęcie tego szczytu w Seulu jest raczej chłodne. Co ciekawe podobno młodzi są raczej niechętni zjednoczeniu, starsze pokolenie jest bardziej za. To co nowe to deklaracja o wspólnych letnich igrzyskach w 2032 roku.
Sama wycieczka to wejście do tunelu, który północ kopała żeby zajść wrogów z południa od tyłu. Oczywiście jak sprawa wyszła na jaw wyparli się, podając, że to pewnie stary, zapomniany szyb kopalniany. Sprytnie wcześniej malowali ściany tunelu na czarno, o dziwo wydało się, że w tej okolicy nie ma i nigdy nie było węgla. Międzynarodowi kontrolerzy badający sprawę nie dali się nabrać na czarną farbę.
Druga atrakcja to punkt widokowy, z którego widać Północ. Między innymi spore miasto Gaesong. Z lornetki wygląda w porządku, przy czym sąsiedzi z północy nie są w ciemie bici. W ramach ustaleń z 1953 roku, strony zgodziły się na jedną wioskę po każdej ze stron jeszcze w ramach DMZ. Chociaż przewodniczka z południa utrzymuje, że ta ich to po prostu dobrze prosperuje bez pomocy z zewnątrz to zapewne jest tam trochę pomocy państwa. Za to na północy ingerencja jest większa albo jest to kraina mlekiem i miodem płynąca. Otóż na północy w wiosce, w której mieszka 200 osób jest szpital, szkoła i apartamentowiec w stylu europejskim. Południe wystawiło jakiś czas temu maszt z flagą na prawie 100 metrów. Północ odpowiedziała masztem na 160 metrów i większą flagą. Czysta propaganda.
Trzeci punkt to dworzec kolejowy wybudowany po ociepleniu stosunków w 2002 roku, mający otwierać drogę na północ.








Na zdjęciach powyżej Północ, granica DMZ, kilka atrakcji i drogowskaz na naszą dalszą drogę.

Druga połowa dnia to wizyta w dzielnicy dla bufonów w Gangnam – obśmiana w pierwszym teledysku z miliardem wyświetleń na youtube. Niewiele różni się od reszty Seulu, knajpy tylko bardziej europejskie, np. Czeska z Pilsnerem za 40pln za pintę.

W czasie wycieczki po DMZ zrobiliśmy sobie zdjęcie z prezenterem telewizji SBS, poważna telewizja w Korei. Co ciekawe nie my wpraszaliśmy się na plan, ale zostaliśmy zaproszeni. Kto wie może prezenter z obrazka to lokalna Anita Werner. Później w mieście jeszcze wielkie zbiegowisko wokół gwiazdek K-popu. Chyba nie spontaniczne bo fotografowie przyszli z własnymi drabinkami.

Ogólnie nie ma niespodzianki. 12 dni na Koreę to za mało, opuściliśmy sporo interioru, kilka miast, parki narodowe. Wrócimy na igrzyska za 14 lat.
Resorty trafiły nam się eleganckie. Najsłabszy hotel na Jeju. Hostele w Seulu i Busan chociaż skromne, właściwie łóżko plus łazienka się spisały. A najlepsza była lokalizacja przy metrze i stacji kolejowej, która oszczędzała nam sporo czasu.
Jedzenie, poza bulionami bez smaku, dobre i zupełnie inaczej niż u nas podane.
Zdecydowanie polecamy z uwagi na inność kulturową, nowoczesność, bezpośrednie loty z Warszawy i ceny podobne do polskich. Zapamiętamy ludzi wpatrzonych w smartfony w metrze, sympatię i chęć pomocy pomimo zaskakującej bariery językowej.
Następny wpis z Hong Kongu.

Bartek ma takiego naprawdę niskiego kolegę. Kuba, tutaj byłbyś średniego wzrostu!

Jak to jest z tym alkoholem w Korei – zapytacie. Otóż piwo w knajpie kosztuje prawie zawsze 4 tysiące wonów. Na nasze to będzie jakieś 13pln, czyli dosyć drogo porównując do cen jedzenia. Piwa są najczęściej dwa Cass i Hite, obydwa przyzwoite. Takie typowe Leszki, albo Tyskie. Po kilometrach, które tu codziennie przechodzimy jest super orzeźwiające. Wczoraj pobiliśmy rekord wszechczasów i przeszliśmy 40 tysięcy kroków – prawie maraton. Jak na początek wyprawy jest dobrze (wbrew oczekiwaniom raczej wrócimy chudsi, niż grubsi). Czyli piwko ok. Próbowaliśmy też Soju. To taki ich 20% napój pochodzenia ryżowego, o smaku wódki. Taka wódka dla dzieci. Smak wódki jest nieznośny, ciężko się to pije. Zamówiliśmy takie cudo jeszcze na Jeju, spodziewając się kieliszeczka, kosztowało również 4 tysiące. Dostaliśmy butelkę 375ml i tak jest w każdej knajpie – piwo i soju w tej samej cenie. W efekcie Koreańczyk z knajpy wychodzi dziabnięty. Nie ważne czy piątek, czy środa. Zresztą podobno Koreańczycy lubią się mocno napić, w ten sposób odreagowując ciężķą pracę. Tu się strasznie haruje.
Bartek: „może spróbowałbym się upić tym soju, w ramach lokalnego zwyczaju, sprawdzimy czy będzie kac, czy da się tego dużo wypić?”
Gosia: „Nie”
Wspólnie zdecydowaliśmy, że informacje poza ceną i smakiem o soju nie są potrzebne, więc ich nie będzie.

Sporo poniższych informacji to dane od osoby stąd. Koleżanka Gosi z gimnazjum Asia zdecydowała się tu chwilę postudiować. Opowiada nam trochę o życiu tutaj o stolicy, zaprowadziła nas na najlepszy posiłek do tej pory. Żeberka wołowe z grilla, samemu się smaży – rewelacja (tylko trochę słabsze od pizzy, którą jedliśmy w Busan).
W Seulu mieszka 10mln ludzi, na powierzchni Warszawy. Nowozelandczycy, których odwiedzimy później stanowiliby 45% ludności Seulu, gdyby sìę wszyscy zamienili z lokalsami. W aglomeracji seulskiej mieszka 25mln ludzi. Jest tu wszędzie tłoczno, ale ludzie jakoś sobie dają z tym radę.

W związku z tym, że Seul został zrównany z ziemią w czasie wojny koreańskiej wszystkie tutejsze zabytki to rekonstrukcje, dosłownie pojedyncze cegły, kamienie są elementami oryginalnej konstrukcji. My w ostatnich dniach pochodziliśmy po tych zabytkach. Jest tego naprawdę sporo, mamy nadzieję, że niczego nie pomieszamy.
Deoksung palace.




Gyeongbokgung palace



Changdeokgung palace był niestety zamknięty, ale udało nam się dostać do Changgyeonggung palace:


To ostatnie to grobowce, królów koreańskich. Z całym szacunkiem, wyszła trochę stajnia. Na początek budynki miały racjonalny układ, ale że lata leciały, a każdy król potrzebował własnych drzwi grobowce się rozbudowały wszerz osiągając dzisiejszy efekt.
Wczoraj wspięliśmy się również na punkt widokowy, potwierdzenie naszej dobrej formy.




Te ostatnie zdjęcie pokazuje, że na kładce Bernatka w Krakowie zmieści się jeszcze dużo kłódek.
Urządziliśmy sobie też spacer w okolicach murów miejskich, przez artystyczną dzielnicę.




Wcześniej byliśmy na bardzo fajnym kampusie lokalnej szkoły wyższej dla dziewcząt, jeszcze niedawno cała edukacja odbywała się osobno.


Za nami do Korei wybrała się Agnieszka Radwańska. Odbywa się tutaj Korea Open. Byliśmy dzisiaj na meczu pierwszej rundy. Radwańska wygrała 2-0, co ostatnio nie zdarza jej się często. Jest w tej chwili 60ta w rankingu, ale i tak jest największą gwiazdą turnieju. Jej zdjęia na plakatach reklamują to wydarzenie. Gdyby nie plakaty pewnie nie trafilibyśmy na turniej, bez nas Agnieszka by nie wygrała. Dobrze, że są plakaty. Po meczu Agnieszka nie wzięła naszych autografów, nawet nie chciała sobie z nami zrobić zdjęcia. Nie wiadomo, kiedy jej siē znowu trafi taka okazja. Swoją drogą Agnieszka zawsze dobrze punktowała w azjatyckich turniejach, oby turniej w Seulu pozwolił jej wrócić na właściwe tory. Już tu kiedyś wygrała.
Turniej odbywa się w parku olimpijskim. Olimpiada z 1988 miała pokazać potęgę Korei Południowej, a po brutalnym stłumieniu protestów studenckich nie było pewności, czy nie zostanie przeniesiona. Dużo obiektów było we wspomnianym parku, trzymają się przyzwoicie i dalej robią wrażenie.




Na koniec dnia jeszcze pobłądziliśmy po okolicach dworca kolejowego (skończył nam się 10dniowy pakiet Internetu na telefonie). Zwiedzanie w dzisiejszych czasach z google maps to kaszka z mleczkiem. Bez tych map jest zdecydowanie trudniej. Dzisiaj odnaleźliśmy drogę dopiero jak Gosia zlokalizowała Seullio – czyli dawną estakadę drogową przekształconą w kładkę i ogród.

Jutro wycieczka do strefy zdemilitaryzowanej. Atrakcja turystyczna Korei numer 1. Odbędziemy ją akurat w czasie spotkanie prezydentów obu Korei. Tu na miejscu, chociaż oczywiście widzimy to w mediach, nie ma wokół tego wielkiego szumu. Widzimy pojedyncze osoby z planszami „zjednoczenie!”, „zjednoczenie, ale najpierw denuklearyzacja”, „żadnych rozmów z Kim Dzong Unem”. Trzy opcje dzielące społeczeństwo.

Kolejny dzień upłynął nam na zwiedzaniu Busan. Na szczęście przystało padać, a temperatura jest w okolicach 25 stopni. Jest po prostu przyjemnie, wakacyjnie. Nasza trzecia doba w Busan to przede wszystkim długie spacery po mieście i dwa punkty, do których doszlismy – cmentarz ONZ i Gamcheon culture village. Przede wszystkim podjęliśmy decyzję o całkowitym wyspaniu, wstaliśmy tuż przed 10, „na miasto” wyszliśmy około 12.
Gamcheon culture village, to taka wioska w mieście. Zlokalizowana na zboczu pagórków, pełna wąskich uliczek, takich znanych z historycznych centrum miast włoskich. Przy czym ta wioska po pierwsze nie jest tak stara, po drugie jest bardzo kolorowa. Co daje w efekcie wrażenie slumsów z Rio (nie byliśmy tam nigdy, ale wyobrażamy sobie, że tak by to mogło wyglądać). Miejsce rzeczywiście zdecydowanie różni się od pozostałych, nowoczesnych części miasta. Fajna sprawa bo dużo ludzi przebiera się w lokalne stroje w czasie wizyty w tej dzielnicy. Przy jej początku jest nawet wypożyczalnia. Ta inność przyciąga rzesze turystów. Ciekawy jest widok ludzi ustawiajacych się w kolejce, żeby zrobić sobie zdjęcie z lokalna atrakcją. Zresztą Koreańczycy są zawsze tacy ułożeni – w metrze do wejścia też obowiązuje kolejka. Ciężko zrozumieć, jak historycznie tacy kulturalni, uśmiechnięci, pomocni ludzie wykształcili w sobie taką lekkość publicznego bekania, plucia itp. Pisząc ten tekst małżonek non stop się uśmiecha, a małżonka brzydzi – jedzie z nami w pociągu do Seulu jegomość, który co chwilę charczy na cały wagon. Międzykulturowy miks!
Wracając do wioski, my też zrobiliśmy kilka zdjęć, przeszliśmy dzielnicę i ruszylismy dalej. Jestesmy już chyba w formie, bo na pagórki trzeba się było wdrapać. Na oko ze 200 metrów do góry. Weszliśmy bez odpoczynku. Jest również wilgotno, bo mimo dobrej temperatury pot nie przestał płynąć nawet podczas herbatce na szczycie.






Drugi cel to cmentarz ONZ, na którym pochowano żołnierzy ONZ, walczących po stronie południa w wojnie koreańskiej. W Internecie można znaleźć dużo ciekawego materiału o tej tragicznej historii. Wydaje się, że mniej znanej niż Wietnam. Busan, był w ramach 5% Korei Południowej niezdobytej w czasie pierwszej ofensywy Północy. Jest tam olbrzymi port, którego znaczenie strategiczne pozwoliło na wsparcie z zewnątrz. Cmentarz robi duże wrażenie, jest bardzo zadbany.

Wieczorem jeszcze spacer, posiłek, o którym za chwilę, metro i do spania.

Na każdym wyjeździe w okolicy drugigo dnia w żartach albo bardziej poważnie pojawia się tęsknota za schabowym. Nam brakuje pieczywa. Po śniadaniu, składajacym się z zupy, ryżu, małej ilości wieprzowiny i dodatków zdecydowalismy się zainwestować i na kolacje kupiliśmy bagietkę. Za 12pln. Pieczywo jest tutaj rzadkie i okrutnie drogie. Jednak zmierzając już do domu, zauważyliśmy pizzerie. Szybka jak na nas decyzja doprowadziła do tego, że zjedliśmy pizzę i makaron. Było pięknie. Jutro wracamy do zup i bibimbapa, obiecujemy. Bagietkę zjedliśmy na śniadanie, było pięknie.

Na koniec porcja spostrzeżeń z Korei:
– wszędzie są bezpłatne, czyste toalety, klasa!
– rzadko trafia się kosz na śmieci, ale właściwie nie ma śmieci na ulicach. My Europejczycy, przyzwyczajeni do generowania śmieci tak sobie je nosimy w rękach całymi kilometrami.

– absolutnie nie ma tu chamstwa. Jak do metra wchodzi młodzież szkolna to można oczekiwać pełnej kultury. Oczywiście trochę sobie mogą pocharczeć, ale komu to przeszkadza. Czujemy się tutaj super bezpiecznie.
– bez względu na zamówienie w restauracji zawsze dostaje się mały bulion, często bez smaku. Dzisiaj przyszło do głowy Bartkowi, że  może zjadamy wodę do przepłukania rąk. Więcej, my ją przyprawiamy dodatkami, żeby miała smak.
– tutaj są niezliczone ilości targowisk. Gdzie poza zakupami spożywczymi można też zjeść. Na targu często specyficznie pachnie, bo ryby leżą na lodzie nie przykyte ladą. A czasem po prostu leżą bez lodu.
– wczoraj zamknęliśmy pierwszy etap wycieczki, było pierwsze pranie. Z obliczeń wynika, że etapów zostało jeszcze 14.
– w Korei działa nasz netflix. Raczymy się, co wieczór jednym odcinkiem serialu.
– Korea za oknami pociągu jest bardzo zielona i pagórkowata
– w Korei można kupić krem do rąk specjalnie dedykowany na dany miesiąc. Wrześniowy już mamy, planujemy kupić kolejne i część wysłać do domu (jak się nie uda to mąż będzie je musiał nosić na plecach)

Zagadka – do czego służy teren ograniczony siatką

Kolejny wpis będzie z Seulu. Jeszcze 2h drogi przed nami. Zaoszczędziliśmy, wiēc zamiast 2,5, jedziemy 5,5h. Stajemy na każdej stacji!

Okazało sie, że mamy problem. Do tej pory jakoś sobie radzilismy. Dzisiaj przekroczylismy granicę. Reguły były proste, jak jesteśmy głodni szukamy jedzenia, jak na szybko się nie uda, to wolno paczkę chipsów albo coś słodkiego. W końcu jesteśmy na wakacjach. Na wakacjach wolno też dużo coca-coli, bo małżonka się naczytała o niebezpieczeństwach bieżącej wody. Natomiast nie robimy tak specjalnie, żeby nie zjeść normalnie.
Mamy proste kryteria ma być schludnie, czysto, z jakimś klientem w środku, za rozsądną cenę, no i najtrudniejsze – ma się podobać obu małżonkom. No i tak sobie dzisiaj przeszliśmy całe targowisko (w Korei jest to siedlisko restauracji), ale będąc przy końcu, w strachu, że już nic nie zjemy kupilismy lokalne pączki. Ze dwie godziny później, przeszliśmy dzielnicę handlową i znowu nic. Na scenę weszły chrupki. A że zrobiło się ciemno, a byliśmy 80km od hostelu to kupiliśmy jeszcze drugie. Mamy problem, bo za bardzo wybrzydzamy przy wyborze miejsca na posiłek, za to jesteśmy modelowo zgodni i błyskawicznie podejmujemy decyzję, kiedy przychodzi do chipsowego ratunku. Mieliśmy też taki pomysł, że w poszczególnych krajach bedziemy jedli lokalne rzeczy. To również nam wychodzi – dzisiaj były wietnamskie nudle na dworcu kolejowym. Podobno Michelin przyznaje gwiazdkę każdej restauracji, jeśli tylko znajduje się na dworcu – wyciągniemy wnioski. Jutro już na pewno wybierzemy szybko. Chociaż nasze wybrzydzanie ma zaletę, bo naprawdę dużo chodzimy.
Dzisiaj byliśmy w Gyeongju – czyli małym, uroczym miasteczku. Z dużą ilością starych budynków i bogatą historią. Taki nasz Kazimierz nad Wisłą, z zachowaniem proporcji. W Gyeongju mieszka 300.000 ludzi. Małżonka nawet stwierdziła, że czuje się jak na wsi. Wspólnym elementem polskim i koreańskim jest historia zabudowań. Coś powstało przyszli Niemcy i trzeba było odbudować, później przyszli znowu Niemcy i trzeba było po 1945 roku rekonstruowac. Wystarczy podmienić Niemca na Japończyka i jesteśmy w Korei. Przy czym tutaj budowle były pierwszy raz wznoszone między I wiekiem p.n.e. a VII n.e.
Zwiedziliśmy dzisiaj dwie świątynie – Bulguksa z VII wieku, a później Donggung Palace. Ta pierwsza to ku czci Buddy, druga to niższy pałac, służący bankietom i przyjmowaniu gości. Niestety główny zamek został doszczętnie zniszczony. Poniżej kilka zdjęć.
jpg”>




Powyżej Bulguksa, poniżej Donggung.



Ten Donggung to właściwie park i staw pośrodku (zostały też trzy niewielkie pagody).
Rzeczywiście Gyeongju robi zdecydowanie inne wrażenie niż Busan, albo Jeju. Przede wszystkim jest bardzo zielono. Nie ma tylu bloków. Wydaje się, że wszystko jest spokojniejsze. Pewnie nastraja ku temu właśnie dostojna historia. Gyeongju było siedzibą państwa Silla. Nie będziemy za bardzo wchodzić w szczegóły, w końcu można znaleźć informacje w Internecie i tak chyba będzie pewniej, bo nam łatwo się pomylić przepisując.
Wcześniej wspominaliśmy o 80km. Niesamowite, ale tą drogę pokonaliśmy w 29 minut. Tutaj szybkie pociągi są naprawdę szybkie. Wszystko jest nowoczesne, a pociągi i metro podjeżdżają we wcześniej określone miejsce. Do tego stopnia, że przystanek metra jest ograniczony szklaną ścianą z drzwiami. Człowiek czuje się bezpiecznie, mając na uwadze historię Zoe z serialowej wersji „House of Cards”.

Pojawiły się też dwa polskie akcenty. Wczoraj – podczas wizyty w centrum kinowym (niestety nie było nic w znanym nam, chociaż trochę, języku, a koreańskie filmy nie mają polskich napisów, ani nawet angielskich) wisiał plakat „Twojego Vincenta”. Kino, które odwiedziliśmy, to miejsce, w którym odbywa się międzynarodowy festiwal filmowy w Busan. Zresztą Busan to podobno azjatyckie Cannes. Budynek jest potężny. Podobnie jak sąsiadujące z nim cetrum handlowe. Największy department store w Azji. Drugi polski akcent to ceramika z Bolesławca, pewnie byśmy nie zwrócili uwagi, ale miseczki były pod polską flagą.

Odwiedziliśmy również oceanarium w Busan (Pusan). Świetna atrakcja – interaktywna, z ciekawymi opisami fauny i flory morskiej. Zwiedzaliśmy w tłumie młodych Azjatów głównie 5-letnich, ale frajda była podobna. A historia syrenki odegrana w dużym basenie przez dwóch nurków to już mistrzostwo świata w zaciekawianiu dzieci. My obejrzeliśmy tylko przy okazji, w całości.




Ponadto środa upłynęła nam na wizycie na dwóch plażach. Jedna z nich, najpopularniejsza posiada jakieś 200 metrów w głąb morza olbrzymi most. Wygląda jakby się rozbudowali do tego stopnia, że już nie było którędy poprowadzić drogi.



Jeszcze kilka zdjęć z Gyeongju. Takich pagórków jak poniżej jest tam kilkadziesiąt, są to grobowce lokalnych odpowiedników króla.


Historyczny most w Gyeongju:


Najstarsze stojące oberwatorium nieba w Azji (VII wiek):

Jak widać na zdjęciach pogoda nam nie dopisuje. Jest ciepło, ale mokro. Jakoś z tym żyjemy i codziennie zbliżamy się do 30tys. kroków. Również dzięki temu chipsy nie powinny szkodzić.

Na sam koniec test/informacja ze znajomości bloga.

W jednym z pierwszych wpisów stało, że Bartek upiera się przy jednej rzeczy XX żeby zaoszczędzić miejsca, a Gosia woli jednak więcej, bo się może przydać. No to dzisiaj kupiliśmy drugi parasol:)

Za nami kolejne dwa dni wyprawy. Wczoraj spędziliśmy dzień na zorganizowanej wycieczce. zaczęła się od jazdy konnej. Atrakcja podobna do wielbłądów w Afryce to znaczy wsadzili nas na konie i przewieźli po 300 metrowej trasie. Jedna osoba przyjechała druga wsiadała na konia itd. itd. – jak w fabryce na taśmie. Konie pewnie miały małą przyjemność, my przyjechaliśmy z bananami na twarzach. Małżonka całą drogę przepraszała konia, że tyle waży i prosiła go o bezpieczny powrót do bazy -skutecznie. Małżonek teraz trochę żałuję, że nie korzystał z możliwości jazdy z dziadkiem w latach dziewięćdziesiątych.
Drugi etap to odwiedziny w lokalnym skansenie. Oprowadzał nas miejscowy patriota. Oprócz historii wyspy opowiedział nam o specyficznym podziale obowiązków w gospodarstwie domowym na wyspie Jeju. Przenoszenie wody do domu – kobieta, praca na roli – kobieta, wychowanie dzieci – kobieta, praca ze zwierzętami – kobieta. Na pytanie, czym zajmuje się mężczyzna, przewodnik odpowiedział że na Jeju mężczyzna jest królem. Małżonka nie zgodziła się na podobny podział obowiązków w naszym gospodarstwie domowym. Małżonek będzie jeszcze negocjował.


Posągi jak powyżej znajdują się na całej wyspie.
Później dostaliśmy jeść – dzięki temu, przy stole, poznaliśmy dwie sympatyczne Malajki – mamy już listę potraw na Południowo Wschodnią Azję.
Po południu – naturalne atrakcje Jeju. Najpierw Seongsan Ilchulbong czyli powulkaniczna góra wznoszące się na 200 m nad poziom morza przy samej plaży. Najlepiej widać na zdjęciach. Oprócz spektakularnego widoku, imponujący był wiatr, na oko w porywach do miliona kilometrów na godzinę. Trudno było ustać.



A poniżej zdjęcie u gòry.


Następnie zawieziono nas do najdłuższej jaskini pochodzenia wulkanicznego (Manjanggul). W sumie ma ona 9 km długości dla zwiedzających udostępniono 10%. Jaskinia bardzo różni się od tych w Polsce, ściany są jakby z zastygniętej smoły. Ale ciemno i piździ jak w naszych jaskiniach.
Fajne w takim zwiedzaniu jest wygoda, ilość atrakcji, informacje od przewodników. Z drugiej strony wszystko jest na szybko szybko, trzeba się dostosować do grupy + takie zwiedzanie to trochę taśma w fabryce, jak z końmi. Cały czas poruszaliśmy się w kordonie autobusów.

Dzisiaj rano samolotem dostaliśmy się do Busan. To drugie co do wielkości miasto w Korei Południowej. Pierwsze wrażenia to znowu bloki i wielkość miasta. Podróż metrem na plażę zajęła nam 40 min. Warszawę przyjechali byśmy tam i z powrotem. Atrakcje Busan zostawiliśmy na czwartek i sobotę. Dzisiaj pochodziliśmy po targowisku i po plaży.




Na razie pogoda nam dopisuje jest około 25°, a jak pada deszcz to krótko i nie uciążliwie. Wygląda na to że najbliższy tydzień będzie podobny, Czyli generalnie pogoda jak w Polsce w tym roku.
Ceny podobne jak u nas, obiad od 20 do 50 zł od osoby, zależy czy mięso, czy sam ryż. Koreańczycy unikają warzyw, więc nawet za 200 zł pewnie je będzie ich mało. Ma to sens Koreańczyków jest więcej niż Polaków, a mieszkają na trzy razy mniejszym skrawku ziemi. Koleje, taksówki, metro, hotele w podobnych cenach jak u nas.
Zanim przyjechaliśmy mieliśmy obawy o internet. Natomiast już na lotnisku kupiliśmy kartę SIM z super szybkim internetem. Telefon poznał opcje LTE +. Nie jesteśmy ekspertami, ale w Polsce chyba się taka nie pojawia. Dodatkowo zasięg jest w metrze i był na morzu jak płynęliśmy promem na Jeju.
Transport jest bardzo wygodny, prawie wszędzie można dojechać komunikacją publiczną. Samoloty z Jeju do Busan latają co 20 min. A pociągi z Busan do Seulu w podobnej częstotliwości. Po mieście jeździ dużo taksówek i autobusów. Natomiast chyba lepiej unikać dróg, bo są straszne korki. Jeszcze jak wyjeżdżaliśmy z Seulu widzieliśmy zakorkowana pięciopasmową droga a była sobota.
A propos transportu zaległe zdjęcie białych samochodów.

Patrząc z perspektywy pierwszych kilku dni przygotowaliśmy się do wycieczki naprawdę dobrze. A moglibyśmy się przygotować jak Legia do Pucharów albo Polska do Mundialu. Cały czas uczymy się miejscowej kultury. Wiemy już, że jak na obrazku sos jest czerwony to znaczy, że ostre, tak ostre, że damy radę zjeść dwie łyżki. Niestety na obrazku nie widać, czy danie jest na ciepło. W efekcie Bartek zjadł zimnego Bibimbapa, który był smaczny, chociaż zimny. Staramy się używać smartfona w metrze, tak jak wszyscy miejscowi. Jest to powszechne nawet wśród ludzi w bardzo podeszłym wieku. Niestety w restauracji najczęściej jemy sami, Koreańczycy, jak Włosi jadają po osiemnastej. Przynajmniej tutaj restauracje przed osiemnastą są otwarte. Inna lekcja, owoc nie musi wyglądać jak milion dolarów żeby smakować. Poniżej najlepsze mandarynki w historii.

Na koniec o wielkim triumfie kulturowym. Młodzi Koreańczycy nie zawsze jedzą pałeczkami, a dzisiaj przyłapaliśmy jednego z widelcem. Europa jeden Azja zero.
Zobaczcie jaką nasi koledzy ze wschodu mają paranoje jeżeli chodzi o „4”

Jeju po naszemu Czedżu to wyspa na południe od półwyspu Koreańskiego. Uznana jako jeden z siedmiu nowych, naturalnych cudów świata (konkurowała zdaje się z Mazurami). Wyspa pochodzenia wulkanicznego, starsza niż Hawaje. Cechująca się typowo pocztówkową urodą – palemki, błękitne niebo, niebiańska plaża. No właśnie jedna plaża, ale o tym pòźniej.

Na wyspę dotarliśmy promem, prom jak prom nic szczególnego, szczególni byliśmy my, biali turyści. O ile w Mokpo można się było spodziewać, że będziemy unikatowi, o tyle na Jeju spodziewaliśmy się większej ilości białych twarzy. Okazuje się, że turyści są, ale z Chin. Skalą tego jaką stanowimy atrakcję był fakt, że pewien Koreańczyk robił sobie z nami zdjęcia.
Jeju City to „stolica” wyspy. Pierwszy spacer poświęciliśmy na poszukiwania plaży – niestety bezowocne. To spowodowało, że poszukaliśmy plaży w Internecie – najbliższa znajdowała się 15 km od naszego hotelu, więc dzisiejszy dzień spędziliśmy na dojeździe, pobycie na plaży, zwiedzaniu oklicznego ogrodu botanicznego i powrocie. Podróż chociaż uciążliwa, została wynagrodzona prze jej cel.

Na plaży było dosyć wietrznie i mało ludzi się kąpało, chociaż woda była całkiem ciepła i turkusowa. Jak się później okazało, mała ilość ludzi była spowodowana odpływem – jak wróciliśmy po około 3 godzinach linia brzegowa była jakieś 100 metrów dalej (co widać na powyższym zdjęciu). Wspomniane 3 godziny pomiędzy spędziliśmy w Hallim Parku, gdzie głownymi atrakcjami były palmy, jaskinie, drzewka bonsai i wodospad.



Teraz kilka słów o naszym ulubionym temacie – jedzeniu. Od czasu ostatniego wpisu zdążyliśmy wyrobić sobie wstępne zdanie na temat koreańskiej kuchni. Jest bardzo specificzna, ostra, dania są podawane w zupełnie inny sposób niż w Europie i brak tu rozróżnienia na śniadanie, obiad i kolację – wszystko można jeść zawsze. Jako zobrazowanie powyższego na poniższych obrazkach pierożki, które zjedliśmy na śniadanie (połowa o smaku kimchee, połowa o smaku niezidentyfikowanym) oraz nasza kolacja, czyli żeberka, które sami smażyliśmy (co jest bardzo efektowne i inne od znanych nam standardów). To co jest ciekawe w kuchni koreańskiej to fakt, że do każdego posiłku dostaje się kilka miseczek z dodatkami. Nam najczęściej udaje się rozpoznać paprykę i surowy czosnek, reszta jest całkowitą zagadką.



Na koniec jeszcze kilka ciekawostek, których nie ubierzemy już w całe akapity:
– Koreańczycy lubią mięso, w ich potrawach jest mało warzyw. Poniżej nasza kolacja, rożki, które składały się z samego mięsa i jednej malusiej różyczki brokuła

– obraz Polaka cebulaka, który tłumaczy obcokrajowcowi powoli i głośno, tak żeby zrozumiał po polsku odpowiada Koreańczykom, kórzy robią dokładnie to samo (my już powoli przytakujemy).
– Koreańczyk w przestrzeni publicznej beka, pluje, ciumcia i kicha tak, żeby usłyszeli wszyscy dookoła
– moda na białe samochody pojawiła się na Jeju wcześniej niż u nas. Prawie cała miejscowa flota jest w tym kolorze
– w każdym sklepie jest kilka półek z „zupkami chińskimi”. W owych sklepach znajdują się mikrofalówki i źródła wody pozwalające niezwłocznie je przygotować

– absolutnie fenomenalne są toalety, z licznymi opcjami podmywania i ogrzewania sedesu
– w Korei 4 jest cyfrą pechową, więc budynki nie posiadają czwartego piętra.
Jak we wcześniejszym wpisie nadal podtrzymujemy, że mimo bariery językowej Koreańczycy są uśmiechnięci i zawsze skorzy do pomocy. No i właściwie nie wiem, co jemy, ale jest smacznie.

Jutro jedziemy na całodzienną wycieczkę. Mamy nadzieję, że jakość zdjęć wzrosła.

Szczęśliwie i bezproblemowo dotarliśmy do Korei. Przed odlotem jeszcze szybka wizyta w Centrum Nauki Kopernik, które zdecydowanie polecamy – w 3 godziny zrobiliśmy może 30% atrakcji. Część doświadczeń ryje beret, np. gdyby wszyscy eksploatowali Ziemię jak Bartek to ludzkość potrzbowałaby 3,05 Ziemi, żeby się pomieścić (w tym miejscu dziękujemy tym pasażerom środków komunikacji publicznej, którzy nie zawsze pachną różami – od dzisiaj rozumiemy ich bohaterstwo!).

Portret Bartka narysowane przez robota w CNK i Bartek

Lot przebiegł sympatycznie. Lecieliśmy Dreamlinerem przez 9 godzin. Pomagał bogaty wybór filmów i seriali (w tym premiery – Bartek obejrzał Hana Solo, Gosia część drugiego sezonu Belfra). Miejsca na nogi jest więcej niż w Ryan\ Wizz. Jedzenie nie najgorsze. 90% naszych współpasażerów pochodziło z Azji. Udało nam się przespać 4 godziny w pozycji siedzącej. Przejście graniczne poszło sprawnie, chociaż nie wszystkim bo chodząca po sali celniczka, z nienawistnym wzrokiem, zabierała niektóre osoby do osobnej sali.

W Seulu szybki transfer pociągiem do dworca głównego i dalej do Mokpo. W międzyczasie pierwszy koreański posiłek – chrupki kukurydziane.

Mokpo, czyli pierwszy przystanek na naszej podróży, to niewielkie miasto portowe, które będzie bazą przeprawy promowej na wyspę Jeju. Pierwszy resort, w którym się zatrzymaliśmy to tak zwany Hanok –  kiedyś tradycyjne koreańskie mieszkanie (z naszych krótkich obserwacji wynika, że teraz prawie wszyscy Koreańczycy mieszkają w 30-piętrowych blokach). Mokpo na pewno nie powala, natomiast wygląda na prawdziwą Koreę – przez cały dzień widzieliśmy może jednego turystę poza nami. Ludzie na miejscu praktycznie w ogóle nie mówią po angielsku, co troszkę utrudniło nam wizytę w restauracji – spróbowaliśmy lokalnego kurczaka w słodkim sosie (całkiem dobry, chociaż zapomnieli nam powiedzieć, że jest też ostry) – prawie jak wizyta w „rodzimym” KFC. Później w restauracji bez menu po angielsku kelner ustalił, że zjemy Bibimbapa (jedyna nazwa potrawy, jaką znaliśmy). Bibimbap to taka mieszanka sałaty, kiełków, suszonych wodorostów i mięsa wołowego. Do tego na małych talerzykach dodatki – połówka surowej cebuli, ostra papryka, kimchee (fermentowane i kiszone warzywa) oraz inne, nierozpoznane przez nas smakołyki.
Kelnerzy byli bardzo zaangażowani w nasz posiłek, pani pomieszała Gosi wszystko co miała na talerzu, bo bezczelnie próbowała jeść osobno, natomiast pan kelner miał niezły ubaw z Bartka, jak widział jego miny po spróbowaniu kimchee. Swoją drogą Koreańczycy są bardzo uśmiechnięci i mimo bariery językowej starają się nam pomóc na każdym kroku, kilka razy skorzystaliśmy.

Wieczorem weszliśmy na najwyższy szczyt w okolicy, odwiedzając po drodze kilka świątyń, na górze był bardzo ładny widok na całe miasto i zatokę. W całym mieście odbywał się akurat festyn, w kilku miejscach grała muzyka na żywo, były foodtrucki, stoiska z lokalnymi drobiazgami, pełno lampionów i mnóstwo Koreańczyków.

Na koniec dnia poszliśmy na pyszne lody i w nagrodę dostaliśmy darmowe piwo. Gdy wróciliśmy do naszego hanoku, wróciła również mieszkająca z nami koreańska rodzina, która zaczęła nas częstować wszystkim co jedli – figami (które rosną jedynie w tej części Korei – przynajmniej tak zrozumieliśmy) oraz wspomnianymi wcześniej kurczakami w słodkim sosie. Po kolacji poszliśmy spać do naszych tradycjnych łóżek.

Teraz płyniemy promem na wyspę Jeju, gdzie spędzimy kolejne 3 doby i mamy nadzieję, że urególujemy swój dzienny rytm.

Na koniec krótka refleksja o jet lagu. Chcieliśmy go uniknąć, więc na 3 dni przed wyjazdem zaczęliśmy wstawać wcześniej, kolejno 6, 4:30, 3:30. Niestety chytry dwa razy traci, więc chodziliśmy senni 3 dni przed wyjazdem i dalej jesteśmy trochę senni.