Szczęśliwie i bezproblemowo dotarliśmy do Korei. Przed odlotem jeszcze szybka wizyta w Centrum Nauki Kopernik, które zdecydowanie polecamy – w 3 godziny zrobiliśmy może 30% atrakcji. Część doświadczeń ryje beret, np. gdyby wszyscy eksploatowali Ziemię jak Bartek to ludzkość potrzbowałaby 3,05 Ziemi, żeby się pomieścić (w tym miejscu dziękujemy tym pasażerom środków komunikacji publicznej, którzy nie zawsze pachną różami – od dzisiaj rozumiemy ich bohaterstwo!).
Lot przebiegł sympatycznie. Lecieliśmy Dreamlinerem przez 9 godzin. Pomagał bogaty wybór filmów i seriali (w tym premiery – Bartek obejrzał Hana Solo, Gosia część drugiego sezonu Belfra). Miejsca na nogi jest więcej niż w Ryan\ Wizz. Jedzenie nie najgorsze. 90% naszych współpasażerów pochodziło z Azji. Udało nam się przespać 4 godziny w pozycji siedzącej. Przejście graniczne poszło sprawnie, chociaż nie wszystkim bo chodząca po sali celniczka, z nienawistnym wzrokiem, zabierała niektóre osoby do osobnej sali.
W Seulu szybki transfer pociągiem do dworca głównego i dalej do Mokpo. W międzyczasie pierwszy koreański posiłek – chrupki kukurydziane.
Mokpo, czyli pierwszy przystanek na naszej podróży, to niewielkie miasto portowe, które będzie bazą przeprawy promowej na wyspę Jeju. Pierwszy resort, w którym się zatrzymaliśmy to tak zwany Hanok – kiedyś tradycyjne koreańskie mieszkanie (z naszych krótkich obserwacji wynika, że teraz prawie wszyscy Koreańczycy mieszkają w 30-piętrowych blokach). Mokpo na pewno nie powala, natomiast wygląda na prawdziwą Koreę – przez cały dzień widzieliśmy może jednego turystę poza nami. Ludzie na miejscu praktycznie w ogóle nie mówią po angielsku, co troszkę utrudniło nam wizytę w restauracji – spróbowaliśmy lokalnego kurczaka w słodkim sosie (całkiem dobry, chociaż zapomnieli nam powiedzieć, że jest też ostry) – prawie jak wizyta w „rodzimym” KFC. Później w restauracji bez menu po angielsku kelner ustalił, że zjemy Bibimbapa (jedyna nazwa potrawy, jaką znaliśmy). Bibimbap to taka mieszanka sałaty, kiełków, suszonych wodorostów i mięsa wołowego. Do tego na małych talerzykach dodatki – połówka surowej cebuli, ostra papryka, kimchee (fermentowane i kiszone warzywa) oraz inne, nierozpoznane przez nas smakołyki.
Kelnerzy byli bardzo zaangażowani w nasz posiłek, pani pomieszała Gosi wszystko co miała na talerzu, bo bezczelnie próbowała jeść osobno, natomiast pan kelner miał niezły ubaw z Bartka, jak widział jego miny po spróbowaniu kimchee. Swoją drogą Koreańczycy są bardzo uśmiechnięci i mimo bariery językowej starają się nam pomóc na każdym kroku, kilka razy skorzystaliśmy.
Wieczorem weszliśmy na najwyższy szczyt w okolicy, odwiedzając po drodze kilka świątyń, na górze był bardzo ładny widok na całe miasto i zatokę. W całym mieście odbywał się akurat festyn, w kilku miejscach grała muzyka na żywo, były foodtrucki, stoiska z lokalnymi drobiazgami, pełno lampionów i mnóstwo Koreańczyków.
Na koniec dnia poszliśmy na pyszne lody i w nagrodę dostaliśmy darmowe piwo. Gdy wróciliśmy do naszego hanoku, wróciła również mieszkająca z nami koreańska rodzina, która zaczęła nas częstować wszystkim co jedli – figami (które rosną jedynie w tej części Korei – przynajmniej tak zrozumieliśmy) oraz wspomnianymi wcześniej kurczakami w słodkim sosie. Po kolacji poszliśmy spać do naszych tradycjnych łóżek.
Teraz płyniemy promem na wyspę Jeju, gdzie spędzimy kolejne 3 doby i mamy nadzieję, że urególujemy swój dzienny rytm.
Na koniec krótka refleksja o jet lagu. Chcieliśmy go uniknąć, więc na 3 dni przed wyjazdem zaczęliśmy wstawać wcześniej, kolejno 6, 4:30, 3:30. Niestety chytry dwa razy traci, więc chodziliśmy senni 3 dni przed wyjazdem i dalej jesteśmy trochę senni.
Podobizny ja niestety nie widzę, zbyt duża abstrakcja ;). A jedzenie wygląda przepysznie 🙂 .
Jak się przyjrzeć to widać, jest szansa, że dowieziemy portrety do Krakowa to zobaczysz ☺️