Wszystko poszło zgodnie z planem. Rano wykąpaliśmy się w oceanie na naszej plaży, niestety też nie spełniła standardów idealnej plaży, tym razem woda była zimna. Za to wrażenia z zabawy falą rewelacyjne, piaseczek jak w Bałtyku, nie spotkaliśmy meduz, plaża szeroka, no po prostu blisko perfekcji, tylko ta temperatura – woda miała 19 stopni, jak Bałtyk w lecie. Poza nami nikt się nie kąpał inaczej niż w piance. Byliśmy wydarzeniem do tego stopnia, że japońscy turyści dokumentowali tak jak potrafią najlepiej tj. fotograficznie to co wyprawialiśmy.

Drugim etapem na dzisiejszej trasie był free tour po Sydney. Każdy free tour zaczyna się mniej lub bardziej zawikłaną opowieścią dlaczego tour jest darmowy i przy tym samym jak ważne są dobrowolne napiwki na koniec. Uczciwie mówiąc na koniec jeszcze nigdy nikt nie był natarczywy w kwestii napiwku, natomiast właściwie wszyscy coś zostawiają i wygląda na to, że darmowe wycieczki są całkiem dochodowym biznesem. Ogólnie wszędzie, gdzie byliśmy na takich tourach było warto. Czasem jest bardziej merytorycznie jak dzisiaj i w Hong Kongu, czasem bardziej o tym, gdzie się bawić jak w przypadku Melbourne. Dzisiejsza wycieczka pokazała nam sporo ciekawej architektury, takiej z ostatnich 150 lat. Chociaż mówi się, że w Stanach nie ma zabytków, to dopiero w Australii naprawdę ich nie ma. Najstarsza katedra w Australii obchodzi właśnie 150 urodziny, w podobnym wieku są Katowice. Niemniej kilka budynków było wartych uwagi, plus przewodniczka dzieliła się wieloma zabawnymi faktami, więc wszystko było łatwo podane.





Ciekawa sprawa, bo sami chodziliśmy ponad tydzień temu po tych samych okolicach, a wiele miejsc wskazanych dzisiaj przez przewodniczkę widzieliśmy pierwszy raz. Ocztwiście na naszej indywidualnej trasie i tej dzisiejszej powtórzył się most nad zatoką i opera, przy czym dzisiejsze ujęcia są chyba trochę lepsze.


Poza nauką o Australii i Sydney mamy już przekonanie, że od touru zaczynamy wizytę w mieście, a nie zostawiamy tego na koniec. Dzisiaj przewodniczka poleciła kilka miejsc wartych uwagi, do których już nie damy rady dotrzeć.
Z ciekawostek:
– Anglicy wysłali w XIX wieku do Australii 150tys skazańców, efektem jest całkiem dobrze prosperująca gospodarka, taka przymusowa resocjalizacja dobrze się tu sprawdziła.
– Kiedy powstawała federacja australijska pod skrzydłami Wielkiej Brytanii spór o to czy stolica powinna być w Sydney, czy Melbourne był tak duży, że trzeba było zbudować od podstaw nowe miasto Canberrę, która do dzisiaj jest stolicą Australii.
– Bardzo agresywne są lokalne gołębie, które do tego stopnia przyzwyczaiły się do dokarmiania, że nie mają problemu z wyjadaniem jedzenia na chwilę zostawionego bez opieki. A takich czynów nie dokobują tylko gołębie, ale również liczne tutaj ptaki z poniższego obrazka. Dla nas egzotyczny, ciekawy zwierz, tutaj wróg publiczny numer 1, w szczególności z powodu dzioba, który pozwala grzebać w ciemnych zakamarkach.

– Biała opera, symbol numer 1 Australii w 2003 roku padł ofiarą protestu przeciwko wojnie w Iraku. Dwóch gości wdrapało się na szczyt i zrobiło wielki czerwony wpis „no war”. Jego usuwanie kosztowało 150tys dolarów. Sprawcy zebrali tę kwotę przedając pamiątkowe figurki opery z takim samym napisem, więc happening im się udał.
– Ukończenie opery pochłonęło 14krotnie więcej pieniędzy niż planowano, a budowa zajęła 20 lat, kilka lat więcej niż plan. Winnym wysokich kosztów, pewnie trochę zasadnie uznano architekta, któremu nie pozwolono dokończyć swojego dzieła. Architekt nigdy nie widział na żywo skończonej opery.

Nasze planowane wyjśie do opery ucięła cena, wyjście na graną w operzs Evitę kosztuje ponad 800pln, trochę ponad nasz budżet. Podobnie jak popularne przejście koroną wielkiego mostu nad zatoką. Widoki podobno niepowtarzalne, ale cena jak za Evitę. Najdroższy punkt widokowy świata.

Ostatnim punktem dzisiejszego dnia była golonka, pierogi, polskie piwo, nalewka i schabowy. Druga wizyta w polskiej restauracji, znowu jedzenia pod korek i znowu smacznie. Zadowoleni, mniej stęsknieni za polską kuchnią możemy ruszać dalej.

Podsumowując Australię w kilku punktach:
1. Na pewno warto przyjechać, 11 dni to zdecydowanie za mało. Warto zaplanować co najmniej trzy tygodnie, bo trzeba pamiętać, że lot trwa dwa dni, a na początku jet lag jest pewny. Różnica czasu to 9 godzin. Już zaplanowaliśmy kolejną wizytę w Australii, jeszcze nie wiemy kiedy.
2. Klimat właśnie teraz jest idealny, temperatura około 20 stopni, rześkie powietrze, nic tylko korzystać. W grudniu, chociaż tutaj jest szczyt sezonu zrobi się pewnie zbyt gorąco. Może wato przyjechać w kwietniu, powietrze już nie będzie gorące, a woda w oceanie po miejscowym lecie będzie cieplejsza niż dzisiaj.
3. Australia jest ogromna, samoloty tutaj są tanie no i co oczywiste zdecydowanie szybsze niż inne środki transportu.
4. Angielski jest zrozumiały, straszono nas tutejszym akcentem, ale jest w porządku, dużo lepiej niż w Szkocji.
5. Trzeba się pospieszyć, Australia co roku o 2cm zbliża się do Azji, więc jak ktoś chce do Australii to trzeba już już. Jak będziecie w ciągu najbliższego miliona lat Lucek będzie czekał.
6. Jak już gdzieś dolecicie wynajmijcie campera, baza noclegowa jest solidna i gęsta. Na dłuższe wycieczki międzymiastowe to uciążliwy środek trnsportu.
7. Melbourne i Sydney są bardzo europejskie, do tego poza centrum jest dużo niskiej zabudowy, więc otoczenie jest bardzo przyjazne. Czuliśmy się wszędzie bardzo bezpiecznie. Dzisiaj widzieliśmy grupkę „chuliganów”, przynajmniej ich twarze i ubiór na to wskazywały, do tego nieśli otwarty alkohol. Natomiast jak traktować ich poważnie skoro nieśli kolejno Sommersby, Coronę i Hoegardeena.
8. Pewnym zawodem jest lokalna komunikacja publiczna, w Sydney i Melbourne wszystko jest ok, tylko żeby korzystać potrzebne są specjalne karty, bez nich nie wolno wsiadać do autobusu. Przed przyjazdem dobrze poczytać, żeby się przygotować.
9. Lokalna kuchnia jest ciężka, wszyscy jedzą burgery, bekon do śniadania, bekon do burgera, bekon do gofrów – wszystko pyszne, jak to z niezdrowym jedzeniem, ale czasem warto poszukać jakiejś sałatki.
10. Koniecznie trzeba na adventure cave experience, czyli przeciskanie się przez skały w jaskiniach Jenolan.
11. Nie możemy się zgodzić w ramach naszego, szczęśliwego małżeństwa co do tego gdzie lepiej zamieszkać, Gosia stawia na Sydney, Bartek na Melbourne. Kompromisem byłoby zamieszkać w Lucku i się przemieszczać. Swoją drogą sporo ludzi podnosiło problem możliwego konfliktu w grupie w czasie takiego wyjazdu, nam się jeszcze nie zdarzyło.
12. Australia jest dosyć droga, nominalnie ceny jak w Polsce, tylko dolar kosztuje 2.7pln. Na naszym turystycznym szlaku rzadko trafialiśmy na normalne sklepy, a w marketach dla turystów ceny często są dalekie od hurtowych.
13. W Australii podobno wszystko chce cię zabić. Nie widzieliśmy węży, pająków, robaków, niczego niepokojącego.. mieliśmy szczęście, wiadomo w Australii wszystko chce cię zabić.
14. Ludzie są otwarci, serdeczni, uśmiechnięci i zagadujący.
Australia jest w porządku, odwiedzajcie Australię.
15. W Australii jest wszystko cacy tylko bardzo szkoda Aborygenów. Z przekazu, który tu usłyszeliśmy długo traktowano ich niesprawiedliwie – obiecujemy sobie lekturę w tym temacie po powrocie do Polski

Nasza australijska przygoda szybko dobiega końca.

We wtorek rano zebraliśmy się z campingu nad oceanem (do którego niestety nie udało nam się wejść, bo było za zimno). Wyjeżdżając spotkaliśmy 3 „dzikie” kangury na campingu, powiedziano nam wcześniej, że gdzieś powinny się tu krzątać po okolicy i rzutem na taśmę sie udało.

Dojechaliśmy do obrzeży Melbourne, gdzie nadszedł czas na pożegnanie z Luckiem – ostatecznie całkiem nieźle się sprawdził, zero usterek, po prostu doskonała współpraca człowieka i maszyny.
Następnie zostawiliśmy bagaż w hotelu i poszliśmy zwiedzać miasto – pierwsze kroki skierowaliśmy nad kanał/rzekę i nad zatokę.


W związku z tym, że trochę nam to zeszło postanowiliśmy wrócić komunikacją miejską. Okazało się, że bilet, którego potrzebujemy jest ważny 2 godziny od skasowania, więc postanowiliśmy wybrać bardzo okrężną trasę, żeby przy okazji zobaczyć przedmieścia. Melbourne okazało się bardzo przyjemnym miastem, w większości miejscach z niską zabudową. Co ciekawe w samym centrum jest strefa bezpłatnego tramwaju, więc mogliśmy się powozić dłużej i oszczędzać nasze nogi.
Następnego dnia postanowiliśmy się wybrać na free tour, czyli zorganizowaną wycieczkę pieszą z przewodnikiem amatorem, który jest długoletnim mieszkańcem Melbourne. Wycieczka składała się z dwóch części – historycznej i rozrywkowej. Podczas części historycznej nie było tyle historii ile oczekiwaliśmy – przeszliśmy koło najważniejszych zabytków, dowiedzieliśmy się o tym, że Melbourne kilka razy wygrało plebiscyt na najlepsze miasto do mieszkania na świecie (w tym roku wyprzedził ich Wiedeń). Było też trochę o gorączce złota, która miała tu miejsce w XIX wieku i skalą przewyższała wszystkie inne. Do tego stopnia, że marynarze przypływający na statkach po przybiciu do Melbourne porzucali okręt i od razu ruszali szukać złota, a w porcie stało pełno statków z nierozpakowanym towarem. Przewodnik wspomniał również o problemie związanym z Aborygenami. Gdy Anglicy zaczęli ściągać ludzi do Australii, rdzennym mieszkancom bezprawnie zabierano ziemie, która była im niezbędna do przetrwania. Europejczycy przywieźli również choroby, na które miejscowi nie byli uodpornieni, no i używki. Konsekwencją tego typu zachowań jest to, że obecnie bardzo dużo Aborygenów jest bezdomnych, ma problemy z alkoholem czy narkotykami (rzeczywiście mieliśmy okazję na własne oczy zobaczyć kilka takich przypadków). O skali problemu świadczą więzienia, w których 22% stanowią Aborygeni, podczas gdy stanowią oni tylko 2% populacji Australii. Dopiero w 2008 roku po raz pierwszy premier Australii oficjalnie przeprosił za to bezprawie. Według naszego przewodnika przewidywana długość życia przeciętnego Australijczyka wynosi około 85 lat, Aborygena 65.
W drugiej części wycieczki przewodnik pokazywał nam miejsca gdzie powinniśmy zjeść, gdzie wypić drinka lub gdzie iść na kawę. A propos kawy, w Australii jest super kawa i to praktycznie każdym miejscu. Co do jedzenia to polecano nam kuchnię włoską, grecką, chińską, indyjską, tajską. My zdecydowaliśmy się  na burgery i pizzę. Zanim zjedliśmy postanowilismy wybrać się do ogrodu botanicznego, który jest na prawdę duży i piękny. Z resztą nie ma co pisać to trzeba zobaczyć.






Wieczorem wpakowaliśmy się do nocnego pociągu do Sydney. Jechaliśmy ponad 11 godzin, na siedząco, ale nie było tak źle, nawet trochę pospaliśmy, na tyle że udało się przetrwać cały następny dzień bez drzemki. Towarzystwo w drugiej klasie kolejowej to niestety nie jest śmietanka towarzyska. Już wcześniej widywaliśmy pewne podobieństwa do USA. W pociągu spotkaliśmy modelowych rednecków (wieśniaków). Głośno gadali, zaciągali, trudno ich było zrozumieć, pachnieli alkoholem, zostawili po sobie istny chlew no i głośno bekali niczym najwytrawniejsi Koreańczycy.
Na zdjęciu poniżej Gosia czeka na pociąg. W Melbourne jest zmienna pogoda, jednego dnia cztery pory roku. Wieczorem potrafi być bardzo zimno. Parę razy dobrze wymarzliśmy w Lucku, kiedy temperatura spadała do 5 stopni, a nie mamy ze sobą śpiworów.

Generalnie Melbeurne nie ma długiej historii, zabytki to czasem za duże słowo. Natomiast starsza architektura jest umiejętnie skomponowana z tą nowszą, a sporo budynków z końca XIX jest po prostu ładna.





Tym razem naszą bazą w Sydney jest Bondi Beach, chyba najbardziej znana plaża w Sydney. Przez cały dzień jest tu pełno surferów, plażowiczów i imprez – czujemy się jakby to było inne miasto, kurort wakacyjny. Samo za siebie mówi, że w środku tygodnia poza sezonen jest tu tyle ludzi, aż strach pomyśleć, co tu się musi dziać w sezonie. Poleżeliśmy na plaży, pooglądaliśmy wyczyny surferów, wypiliśmy piwko i postanowliśmy wybrać się na dłuższy spacer do drugiej znanej plaży w Sydney – Coogee Beach. Na początku naszej trasy była wystawa sztuki współczesnej, która przyciągała tłumy.


Kawałek dalej ścieżka się rozluźniła i podziwialiśmy piękne widoki na ocean i pomniejsze plaże, gdzie teoretycznie nie można się kąpać. Udało nam się zobaczyć wieloryba w oddali (mały, biały punkcik na oceanie).

Drogę powrotną chcieliśmy pokonać autobusem, ale okazało się, że bilet trzeba kupić przed wejściem na pokład. Niestety w naszej okolicy nigdzie nie było miejsca, gdzie można go było kupić (jak na razie wygląda na to, że kupuje się je tylko tam gdzie jest pociąg/ metro), więc poszliśmy pieszo. Wybraliśmy krótszą trasę, mniej widokową, dalej od oceanu, ale dość stromą. Na szczęście mamy już wyrobioną kondycję i udało nam się pokonać tę trasę tylko z kilkoma zadyszkami. No i znowu mamy 30 tysięcy kroków.






W biznesie nie ma romantyzmu. Obie tanie, gwiazdkowe restauracje, w których byliśmy w Hong Kongu i Singapurze są sieciówkami i dotarły do Melbourne. Chyba naszą wiarę, że nam na pewno podawali właściciele trzeba schować między bajki.


Jutro ostatni dzień w Australii planujemy rewizytę w polskiej restauracji i free tour po Sydney.

Na samym wstępie podziękowanie dla Przemka, dzięki Niemu mapa na naszej stronie jest zaktualizowana i zawiera naszą trasę nawet kilka dni wprzód. Przemek również aktywnie komentuje, używając młodzieżowego slangu, bardzo nam miło. Gratulujemy nadążania za małolatami:)
Żeby było po kolei najpierw zdjęcia do poprzedniego wpisu.
My przeciskający się przez jaskinie Jenolan.


Jeziorko w okolicy jaskiń.

Lucek i woźnica.

Polska i Europa jest pełna poprawności alkoholowej. Mówi się o zakazie sprzedaży po 22, już nie wolno reklamować wieczorami. W szczególności uczula się przed piciem kierowców. Co na to Australia – alkoholowy drive-in tutaj musi być na opak.

Nie może zabraknąć zdjęcia klasyku. Jest ich sporo, tylko zwierząt nie widać, chyba już wszystkie przejechano albo przebrały się za krowy.

Kilka zdjęć z szosy.




Dzisiejszy dzień, bardzo słoneczny i ciepły (26 stopni) spędziliśmy na great ocean road. To 200km drogi w sporej części bezpośrednio przy oceanie. Poza widokami oceanu jest wzdłuż niej wiele ciekawych form skalnych, które najlepiej obronią się same. My nie potrafimy opisywać natury jak Orzeszkowa albo Sienkiewicz.




jpg”>










Słowo o kuchni. Porcje są olbrzymie i do wszystkiego ładują nam bekon. Może sami jesteśmy sobie winni bo jemy głównie burgery, a na śniadania jajka z bekonem. Nam po takiej diecie jest ciężko, ale nie wszystkim miejscowym to przeszkadza, widzieliśmy już sporo ludzi z kategorii XXL, szczerze trochę to zaskakuje bo spodziewaliśmy się takich widoków dopiero w USA.

Dzisiaj Bartek podpadł. Zupełnie przypadkowo znalazł na plaży napis poniższej treści. Gosia była niepocieszona, że nie znalazł napisu „Gosia” albo chociaż „Małżonka”.

Lucek kolejny dzień spisywał się bez zarzutu. Chętnie regularnie zjeżdżał na częste tutaj zakola „ustąp szybszemu”, nic to, że Bartek sądzi, że w istocie są to zakola wstydu. W opinii Lucka Bartek nie ma się czym przejmować bo zakola ma od dawna.

50 milionów kangurów jest w Australii, my w dzikości widzieliśmy dwa, ale że na samym początku to pojechaliśmy dalej, później już żadnego nie spotkaliśmy, takie nasze szczęście. Sporo za to widujemy Australijczyków, których jest dwa razy mniej niż kangurów, a już najwięcej to krów. Krów tu jest tyle, że grzechem byłoby nie zjeść steka, o dziwo w restauracjach ich nie widujemy. Co najwyżej kanapki z polędwicą, sprawdziliśmy i te sandwiche są ok, ale to nie to co kawał mięsa. Jutro sprobujemy sami kupić mięso i je ugrilować. W Australii na każdym kroku widujemy darmowe elektryczne grille, to chyb taka forma walki z tymi klasycznymi, które mogą w naturze powodować pożary. Często przy drogach widzimy informatory z obecnym stanem zagrożenia pożarowego, a dzisiaj na punkcie widokowym była informacja, że ten punkt był w sercu pożaru 12 lat temu, a pożar strawił setki km2, skala problemu u nas nie spotykana. Wracając jeszcze na chwilę do zwierząt to rzucają się w oczy pawdziwe cmentarze przy drodze. W Polsce służby publiczne są zobligowane do zbierania szczątków zwierzęcych tu najwyraźniej nie. Zdroworozsądkowo takie podejście ma sens, raz, że zabite przy drodze zwierzę wysyła sygnał silniejszy niż znak drogowy, a dwa śmierć nie idzie na marne bo korzystają zwierzęta gustujące w padlinie. Nie raz widzieliśmy już tylko kości kangura pozostawione przy drodze. Z naszej oberwacji wynika, że najczęściej giną kangury i wombaty (takie spore miejscowe szczuromisie).

Wróćmy może na naszą trasę. Znowu nie udało nam się utrzymać dwudniowej regularności wpisu, powód jest prozaiczny, w Australii bywa, że nie ma internetu albo jest słaby. Stąd dzisiaj wpis bez zdjęć. Zdjęcia wrzucimy jutro, jak akurat gdzieś na trasie zaświeci nam internetowe słońce. Po wizycie w Blue Mountains kolejnym punktem na trasie były jaskinie Jenolan. Wchodzą one właściwie w skład tego samego pasma, a wszystko to jest elementem Wielkich Gór Wododziałowych. Nie takich wielkich bo ponad 2.000mnpm nie wychodzą. Jaskinie Jenolan to najstarsze na świecie tej wielkości jaskinie. Już dojazd był przeżyciem, bo odbywał się po wąskich, krętych, górskich drogach. Lucek był przeszczęśliwy, mógł sobie poszaleć na dwójce na podjazdach i gilgotało go jak Bartek wciskał hamulec do dechy na zjazdach. Jaskinie ciekawe, ale my najbardziej jesteśmy dumni ze stylu, w którym je pokonaliśmy. Znaleźliśmy w sieci adventure caving, to jest przechodzenie przez jaskinie w stylu lekko ekstremalnym. Chodzi o to, że w jaskiniach poprowadzono szlak, gdzie trzeba się przeciskać przez wąskie przejścia. Wszystko jest sprawdzone i raczej bezpieczne, ale przygoda była przednia. Niektóre „przejścia” mają swoje nazwy, największe wrażenie zrobił S bend. Czyli przejście korytarzem wielkości trumny jeszcze ułożonym w tytułową literkę, przeczołganie się przez to miejsce wyzwoliło olbrzymią adrenalinę. Jak do tej pory top 3 atrakcja na całej naszej trasie, wyszliśmy z tego bez szwanku za to nogi mieliśmy jak z galarety. Gosia na początku miała przerażenie w oczach, na szczęście dwójka przewodników prowadząca nas potrafiła rozluźnić atmosferę. W pierwszej poważnej próbie przewodnik pokazując jak pokonać dane miejsce zaczął wierzgać nogami, krzyczeć i udawać, że się zaklinował – takie metody rozluźniania stosowali, wbrew pozorom skuteczne.

Po jaskiniach zaczęła się nasza dwudniowa podróż nad ocean. W tym miejscu trzeba się przyznać do błędu z naszej strony. Jak sobie człowiek patrzy na mapę Australii to odległości się lekceważy, a tu jest wszędzie cholernie daleko. Z Sydney do Melbourne 850km na przykład, to jeszcze nie jest koniec świata, ale pomnożyć przez Lucka i robi się dalej. Pomnożyć przez fakt, że pola dla camperów są otwarte (rejestracja) od 8 do 18 to okno podróżowania jeszcze się skraca. W efekcie od okolic Sydney do Great Ocean Road, czyli naszej kolejnej pozycji trasa musiała być rozłożona na dwa dni. Zaletą jest poznawanie Australii od strony prowincji, a ta jest dzika. Wracając do istoty błędu może powinniśmy zostać dłużej w okolicy Sydney. Z drugiej strony nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Widzieliśmy zróżnicowane lokalne krajobrazy, doświadczamy wielkości tego 25krotnie większego niż Polska kraju. Wiemy też dzieki temu, że ważne są tu wyścigi konne, patrząc po gazetach i telewizorach w barach to jest tu ważne.

Po jaskiniach podjechaliśmy na stację benzynową w małym miasteczku, zatankowaliśmy i w drogę. Po drodze minęliśmy kilka ranch, ale następna miejscowość była 100km dalej. Abstrachując od drogi, Lucek jednak tyle nie pije, on ma mały brzuszek. Na baku przejeżdżamy po 300km, bo bak ma chyba 40 litrów, ktoś to sobie świetnie kiedyś (pewnie przed Chrystusem) wymyślił. Doskonałe auto na australijskie drogi, gdzie jest daleko, a zabudowania i stacje rzadkie.. przy czym camper na miejscowe drogi to świetne rozwiązanie, kpmunikacja publiczna absolutnie odpada, a jak ktoś lubi nocować „na dziko” to jest sporo taniej. Camper jest powolny potrzeba po prostu więcej czasu, na trasie ominęliśmy pełno atrakcji „spiesząc” do Peterborough. Dygresja w Polsce przewidywany czas podróży na google maps da się złamać, tutaj camperem mnożymy estymacje google razy „stałą” Lucka, która wynosi 1,2.

Te nasze ostatnie dwa dni przeszły bez wiekszych historii. Pierwszego dnia na camping nie zdążyliśmy, wiec spalismy w przydrożnym motelu. W poszukiwaniach tego typu przybytkow nie ma co polegac na booking.com, trzeba jechać i się rozglądać. Drugi nocleg w Bonnie Doon, wiosce nad jeziorem. Spodziewaliśmy się na miejscu czegokolwiek, ale byłs to modelowa „dziura”. Spacer po tym zamieszalym przez 500 osób miejscu zajął nam 15 minut. Na szczęście była tam przydrożna knajpka, więc uczciliśmy to szczęście piwkami. Ciekawe ile osób spędzających w Australii 10 dni wybiera noclegi w motelu w Goulburn i campingu w Bonnie Doon. Te drugie trochę przypomina Twin Peaks.

W końcu szczęśliwie dotarlismy na zachodni kraniec great ocean road, czyli 200 kilometrowego traktu wzdłuż oceanu, jednej z głównych atrakcji tego kraju. Już sam punkt startowy i miejsce naszego noclegu wygląda obiecująco. Jutro będą widoczki jak z obrazka, a dzisiaj mieliśmy przyjemne preludium, podczas spaceru na plażę

Lucek spisuje się bez zarzutu. Trzeciego dnia naszej wspólnej przygody wyprzedzilismy inny pojazd, nie badacy traktorem. Lucek mial łzy w oczach, bo nie wierzył, że jeszcze kiedyś mu sie to przydarzy, Gosia miala łzy w oczach ze strachu przed manewrem, a Bartek mial łzy w oczach po reakcji Gosi po udanym manewrze (Gosia nie składała gratulacji). Na koniec rozgrzeszenie wszystkich tirowców, którzy urzadzaja sobie wyscigi żółwi na autodtradach w Polsce. My juz to rozumiemy, po pierwsze inaczej się nie da wyprzedzić, to musi tyle zająć, po drugie jak możesz jechać 92km/h to nie chce Ci sie jechac 89km/h za jakimś ślamazarą.

Australia, piąty kontynent Bartka, trzeci Gosi. Dociera do nas jaki kawał świata zwiedzamy. Jeszcze się nie zmęczyliśmy, chociaż czasami musimy korzystać z zastrzyków energii, żeby się nakręcać. Takim szczęściem pierwszego dnia pobytu w Australii były dwie rzeczy. Pierwsza to klimat. To naprawdę niesamowicie przyjemne chodzić i się nie pocić. Rześkie, morskie, wiosenne powietrze, które przywitało nas w Sydney pozwoliło nam częściowo zapomnieć o nieprzespanej lotniczej nocy. Spacer po parku w Sydney był orzeźwiający jak coca-cola, albo kawa, co kto lubi po paru godzinach pracy. Mamy teraz w ciągu dnia po 20 stopni, trochę słońca, trochę deszczu, taka polska, późna wiosna.
Drugim dopalaczem był schabowy. Po kilku tygodniach ryżu, makaronów i wszelakich słodko-kwaśnych cudactw znaleźliśmy w Sydney polską restaurację Alchemy. Jedzenie było doskonałe, może mamy spatrzone gusta przez ostatnie tygodnie, ale to co dostaliśmy było smaczne w skali polskie restauracje w Polsce. Najpierw poszedł śledzik i pierogi ruskie, z mięsem i kapustą z grzybami. Do tego właściciel, Polak imigrant z Wałbrzycha podał polskie piwko i domową nalewkę miodową. No prawie mieliśmy łzy w oczach ze szczęścia. Na drugie schabowy, ziemniaki i kapusta plus w bonusie ogórki kiszone jak u babci, generalnie klasycznie i dobrze. Jak za kilka dni będziemy z powrotem w Sydney wrócimy do tego miejsca. Mieliśmy szczęście, bo podobno w drugiej, polskiej restauracji w kuchni rządzą Chińczyk i Nepalczyk. Może warto zrobić ekperyment i powalczyć ze schabowym z nepalskiej ręki. Fajnie, że to miejsce to polska restauracja, bez kompromisów, pokazująca miejscowym prawdziwą, polską kuchnię. Na rynku trzyma się 10 lat, co świadczy o jakości.

Spacer po Sydney przyjemny nie tylko dzięki aurze. Australijczycy się uśmiechają, przepuszczają na przejściach dla pieszych, zagadują nawet pzy kupnie wody w sklepie. Wydaje się to powierzchowne, takie amerykańskie, ale mimo wszystko przyjemne. Teraz jak jesteśmy na prowincji tych uśmiechów jest nawet więcej. Skończyło się też nagabywanie, które męczyło nas w Azji. Byliśmy przy klasycznych miejscach, koło opery, przy moście, nad zatoką. Przeszliśmy pzez miejscowe city, zdecydowanie mniejsze niż w Singapurze. Zresztą Sydney nie jest tak nowoczesne, ząb czasu już lekko ugryzł lokalne lotnisko, kolejkę podmiejską czy właśnie city. Co ciekawe już dwa przystanki metrem od centrum zaczynają się ciągnące się kilometrami przedmieścia z niską zabudową. No ale jeżeli ma się tyle miejsca co oni, to można spokojnie budować wszerz, a nie w górę.


Jak tylko Książe Harry i Meghan dowiedzieli się, że będziemy w Sydney również zdecydowali się przyjechać. Do tego żeby zwrócić na siebie uwagę postanowili ogłosić, że Meghan jest w ciąży. To niesamowite jakie to tutaj wydarzenie. Tak się złożyło, że byliśmy pod operą 2 godziny przed wizytą książecej pary. Już wtedy było tłoczno. Telewizje śniadaniowe, które widzieliśmy w czasie śniadania komentowały tylko tą wizytę, włącznie z relacją live, z tego gdzie para się aktualnie znajduje. Australia ma historycznie związek z Wielką Brytanią, można to zrozumieć, ale tego, że na lotnisku w Singapurze paski CNN pytały jak bardzo kraje cieszą się z poczęcia już zrozumieć trudno. ŚWIAT STOI NA GŁOWIE!
Po solidnej dawce snu wybraliśmy się po nasz camper. Ponieważ to dosyć droga zabawa, a polecono nam taką formę zwiedzania, zdecydowaliśmy się na rozwiązanie po taniości. Opcja nazywa się Hippie Camper i w swojej ofercie posiada nie pierwszej młodości pojazdy. Tak poznaliśmy Lucka, jak nazywamy nasz wehikuł czasu. Lucek jest klawy jak cholera i spokojnie możnaby mu poświęcić osobny wpis. Przede wszystkim Lucek ma swoje lata, gdy Portugalczycy dopłynęli do Australii w XVIw. na miejscu spotkali Aborygenów, koale, kangury i Lucka. Lucek już wtedy wydawał się niemłody. Lucek wiele przeszedł, w protokole odbiorczym samochodu było zaznaczonych tyle uszkodzeń zewnętrznych, że jakbyśmy się zderzyli ze stadem krów to wynajmujący mógłby się nie zorientować.
Na światłach odbywamy rywalizacje z ciężarówkami. Powolny start z jedynki, potem kierowca ciężarówki i my nerwowo walczymy o wrzucenie drugiego biegu, jak już się uda to powtarzamy sytuacje przy trójce, chyba, że akurat jedziemy pod górkę, wtedy trzeci bieg to za dużo. Lucek lubi się napić, bak wystarcza na 300km, jeszcze nie byliśmy na stacji, ale ciekawe ile wlejemy paliwa. No i nie możemy lać 98ki, bo Lucek powstał za wcześnie. Mamy nadzieję, że na stacji benzynowej będą dostępne konie – materiał pociągowy z czasów Lucka. Poza tym wszystkim Lucek jest bardzo dobrze rozplanowany. Mamy dużo miejsca do spania, półeczki na wszystkie nasze rzeczy. Infrastruktura na polach dla camperów jest zadowalająca. Mamy własną łazienkę, spokojnje zrobiliśmy pranie. Spokojny sen zawdzięczamy Gosi, która sama złożyła stolik w Lucku. Zeszło nam ponad godzinę. Dobrze mieć w rodzinie inżyniera. Przed nami jeszcze 1000km do przejechania. Szczęśliwie sprawnie przeszło Bartkowi przejście na ruch lewostronny. Zawsze o skali odwagi w aucie świadczy włączenie radia, my się jeszcze nie odważyliśmy, ale może w sobotę na autostradzie. Wakacje z Luckiem to prawdziwa przygoda.
Bardzośmy są konsekwentni na naszej wyprawie. Najpierw najlepsze linie lotnicze 2018 roku, a później najlepszy dyliżans lat 90tych.

Drugi dzień w Australii minął nam na zapoznaniu z Luckiem, wizycie w zoo, o czym za chwilę. Udało się też złożyć stolik i zapoznaliśmy się ze spokojnym życiem camperowców. Trafiliśmy na świetny nocleg, tylko tak byliśmy zaaferowani przybyciem, że się nie zorentowaliśmy, że tuż obok nas były cudowne widoki na Blue Mountains.
Co do zoo to się zawiedliśmy, zdjęcia w internecie to polana z kangurami i goścmi zoo oraz zdjęcia z koalami. Wyobrażaliśmy sobie podobne doświadczenie jak słonie w Chiang Mai albo chociaż zoo w Singapurze. Featherdale Wildlife Park to malutkie prywatne zoo. Na plus duża ilość koali i kangurów, oraz generalnie zwierząt specyficznych dla tego obszaru świata wombatów, emu, papug itd. Niestety małe klatki rodziła współczucie dla zwierząt, wybieg, gdzie można poprzebywać z kangurami był zamknięty, a te miłe zdjęcia z koalami kosztowały dodatkowe 25 dolarów. Zresztą koale śpią po 20 godzin dziennie, więc do zdjęcia by je budzono. W czasie naszej wizyty absolutnie wszystkie spały albo były w bezruchu. To jeden z niewielu prawdziwych zawodów na naszej trasie.

Poniżej wombat:


Trzeci dzień, dzisiejszy to już wizyta, w oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów od Sydney, Blue Mountains. Zgodnie z zasadą, że w Australii jest wszystko do góry nogami, okazało się, że my już jesteśmy na górze i wycieczki po górach odbywa się tu w dół, a potem trzeba wejść do góry. My wybraliśmy miejscowość Katoomba. Znaną z wodospadu i skał zwanych Trzema Siostrami. Poza tym znajduje się tu Scenic World, czyli zespół dwóch kolejek linowych i najbardziej stroma na świecie kolejka typu gubałówowego – 52% nachylenia w najostrzejszym momencie – w związku z tym zjazdy odbyliśmy w towarzystwie okrzyków przerażenia, chociaż trochę na wyrost, bo to strasznie nie było. Te kolejki pomogły nam zwiedzać i zmniejszyły ilość podejść. Wszystko zgodnie z regułą taty Bartka – „wjedź i zejdź” i że „od przełęczy podejście się liczy” (nie trzeba od podstawy). W sumie urządziliśmy sobie trzygodzinny treking, odwiedzając najważniejsze i najefektowniejsze miejsca w okolicy. Widoki imponujące, szlaki świetnie przygotowane, a odgłosy, czy może właściwiej hałasy lasu deszczoweho tylko potęgowały wrażenia. Do południa w dolinie zalegały chmury.


Szlaki przygotowane dobrze, aż do przesady poniżej ścieżka wyłożona materiałem żeby się nikt nie poślizgnął.



Trzy siostry:



Jutro jaskinie Jenolan. Jesteśmy podekscytowani bo wybraliśmy przygodową trasę z przeciskaniem się przez skały. Jaskinie te wykorzystywali Aborygeni od pradawnych lat, spodziewamy się zobaczyć na ścianach rysunki Lucka z tamtych czasów.

Musieliśmy trochę przeorganizować trasę z uwagi na tempo podróżowania Luckiem, mamy go odstawić do muzeum w Melbourne a to kawał drogi, ponad 1000km, więc nie uda nam się dotrzeć do Canberry. Będziemy mieli za to możliwość podziwiania austalijskiej prowincji, która przypomina amerykańską znaną z takich seriali jak „Gilmore Girls”, „Stranger Things”, albo starsze „Cudowne lata”.

Pierwsze wrażenia z Australii bardzo pozytywne. 11 dni to zdecydowanie za mało, a przyjęty model zwiedzania camperem się sprawdza. Stanowi sporą odmienność na naszej trasie. Jeszcze się uczymy takiego podróżowania. Robiny postępy, „pierdolnik” z pierwszego wieczora już udało nam się opanować.

Opanować na tyle, że dzisiaj zauważyliśmy co się wokół nas dzieje.