Sydney, Blue Mountains, Lucek

Australia, piąty kontynent Bartka, trzeci Gosi. Dociera do nas jaki kawał świata zwiedzamy. Jeszcze się nie zmęczyliśmy, chociaż czasami musimy korzystać z zastrzyków energii, żeby się nakręcać. Takim szczęściem pierwszego dnia pobytu w Australii były dwie rzeczy. Pierwsza to klimat. To naprawdę niesamowicie przyjemne chodzić i się nie pocić. Rześkie, morskie, wiosenne powietrze, które przywitało nas w Sydney pozwoliło nam częściowo zapomnieć o nieprzespanej lotniczej nocy. Spacer po parku w Sydney był orzeźwiający jak coca-cola, albo kawa, co kto lubi po paru godzinach pracy. Mamy teraz w ciągu dnia po 20 stopni, trochę słońca, trochę deszczu, taka polska, późna wiosna.
Drugim dopalaczem był schabowy. Po kilku tygodniach ryżu, makaronów i wszelakich słodko-kwaśnych cudactw znaleźliśmy w Sydney polską restaurację Alchemy. Jedzenie było doskonałe, może mamy spatrzone gusta przez ostatnie tygodnie, ale to co dostaliśmy było smaczne w skali polskie restauracje w Polsce. Najpierw poszedł śledzik i pierogi ruskie, z mięsem i kapustą z grzybami. Do tego właściciel, Polak imigrant z Wałbrzycha podał polskie piwko i domową nalewkę miodową. No prawie mieliśmy łzy w oczach ze szczęścia. Na drugie schabowy, ziemniaki i kapusta plus w bonusie ogórki kiszone jak u babci, generalnie klasycznie i dobrze. Jak za kilka dni będziemy z powrotem w Sydney wrócimy do tego miejsca. Mieliśmy szczęście, bo podobno w drugiej, polskiej restauracji w kuchni rządzą Chińczyk i Nepalczyk. Może warto zrobić ekperyment i powalczyć ze schabowym z nepalskiej ręki. Fajnie, że to miejsce to polska restauracja, bez kompromisów, pokazująca miejscowym prawdziwą, polską kuchnię. Na rynku trzyma się 10 lat, co świadczy o jakości.

Spacer po Sydney przyjemny nie tylko dzięki aurze. Australijczycy się uśmiechają, przepuszczają na przejściach dla pieszych, zagadują nawet pzy kupnie wody w sklepie. Wydaje się to powierzchowne, takie amerykańskie, ale mimo wszystko przyjemne. Teraz jak jesteśmy na prowincji tych uśmiechów jest nawet więcej. Skończyło się też nagabywanie, które męczyło nas w Azji. Byliśmy przy klasycznych miejscach, koło opery, przy moście, nad zatoką. Przeszliśmy pzez miejscowe city, zdecydowanie mniejsze niż w Singapurze. Zresztą Sydney nie jest tak nowoczesne, ząb czasu już lekko ugryzł lokalne lotnisko, kolejkę podmiejską czy właśnie city. Co ciekawe już dwa przystanki metrem od centrum zaczynają się ciągnące się kilometrami przedmieścia z niską zabudową. No ale jeżeli ma się tyle miejsca co oni, to można spokojnie budować wszerz, a nie w górę.


Jak tylko Książe Harry i Meghan dowiedzieli się, że będziemy w Sydney również zdecydowali się przyjechać. Do tego żeby zwrócić na siebie uwagę postanowili ogłosić, że Meghan jest w ciąży. To niesamowite jakie to tutaj wydarzenie. Tak się złożyło, że byliśmy pod operą 2 godziny przed wizytą książecej pary. Już wtedy było tłoczno. Telewizje śniadaniowe, które widzieliśmy w czasie śniadania komentowały tylko tą wizytę, włącznie z relacją live, z tego gdzie para się aktualnie znajduje. Australia ma historycznie związek z Wielką Brytanią, można to zrozumieć, ale tego, że na lotnisku w Singapurze paski CNN pytały jak bardzo kraje cieszą się z poczęcia już zrozumieć trudno. ŚWIAT STOI NA GŁOWIE!
Po solidnej dawce snu wybraliśmy się po nasz camper. Ponieważ to dosyć droga zabawa, a polecono nam taką formę zwiedzania, zdecydowaliśmy się na rozwiązanie po taniości. Opcja nazywa się Hippie Camper i w swojej ofercie posiada nie pierwszej młodości pojazdy. Tak poznaliśmy Lucka, jak nazywamy nasz wehikuł czasu. Lucek jest klawy jak cholera i spokojnie możnaby mu poświęcić osobny wpis. Przede wszystkim Lucek ma swoje lata, gdy Portugalczycy dopłynęli do Australii w XVIw. na miejscu spotkali Aborygenów, koale, kangury i Lucka. Lucek już wtedy wydawał się niemłody. Lucek wiele przeszedł, w protokole odbiorczym samochodu było zaznaczonych tyle uszkodzeń zewnętrznych, że jakbyśmy się zderzyli ze stadem krów to wynajmujący mógłby się nie zorientować.
Na światłach odbywamy rywalizacje z ciężarówkami. Powolny start z jedynki, potem kierowca ciężarówki i my nerwowo walczymy o wrzucenie drugiego biegu, jak już się uda to powtarzamy sytuacje przy trójce, chyba, że akurat jedziemy pod górkę, wtedy trzeci bieg to za dużo. Lucek lubi się napić, bak wystarcza na 300km, jeszcze nie byliśmy na stacji, ale ciekawe ile wlejemy paliwa. No i nie możemy lać 98ki, bo Lucek powstał za wcześnie. Mamy nadzieję, że na stacji benzynowej będą dostępne konie – materiał pociągowy z czasów Lucka. Poza tym wszystkim Lucek jest bardzo dobrze rozplanowany. Mamy dużo miejsca do spania, półeczki na wszystkie nasze rzeczy. Infrastruktura na polach dla camperów jest zadowalająca. Mamy własną łazienkę, spokojnje zrobiliśmy pranie. Spokojny sen zawdzięczamy Gosi, która sama złożyła stolik w Lucku. Zeszło nam ponad godzinę. Dobrze mieć w rodzinie inżyniera. Przed nami jeszcze 1000km do przejechania. Szczęśliwie sprawnie przeszło Bartkowi przejście na ruch lewostronny. Zawsze o skali odwagi w aucie świadczy włączenie radia, my się jeszcze nie odważyliśmy, ale może w sobotę na autostradzie. Wakacje z Luckiem to prawdziwa przygoda.
Bardzośmy są konsekwentni na naszej wyprawie. Najpierw najlepsze linie lotnicze 2018 roku, a później najlepszy dyliżans lat 90tych.

Drugi dzień w Australii minął nam na zapoznaniu z Luckiem, wizycie w zoo, o czym za chwilę. Udało się też złożyć stolik i zapoznaliśmy się ze spokojnym życiem camperowców. Trafiliśmy na świetny nocleg, tylko tak byliśmy zaaferowani przybyciem, że się nie zorentowaliśmy, że tuż obok nas były cudowne widoki na Blue Mountains.
Co do zoo to się zawiedliśmy, zdjęcia w internecie to polana z kangurami i goścmi zoo oraz zdjęcia z koalami. Wyobrażaliśmy sobie podobne doświadczenie jak słonie w Chiang Mai albo chociaż zoo w Singapurze. Featherdale Wildlife Park to malutkie prywatne zoo. Na plus duża ilość koali i kangurów, oraz generalnie zwierząt specyficznych dla tego obszaru świata wombatów, emu, papug itd. Niestety małe klatki rodziła współczucie dla zwierząt, wybieg, gdzie można poprzebywać z kangurami był zamknięty, a te miłe zdjęcia z koalami kosztowały dodatkowe 25 dolarów. Zresztą koale śpią po 20 godzin dziennie, więc do zdjęcia by je budzono. W czasie naszej wizyty absolutnie wszystkie spały albo były w bezruchu. To jeden z niewielu prawdziwych zawodów na naszej trasie.

Poniżej wombat:


Trzeci dzień, dzisiejszy to już wizyta, w oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów od Sydney, Blue Mountains. Zgodnie z zasadą, że w Australii jest wszystko do góry nogami, okazało się, że my już jesteśmy na górze i wycieczki po górach odbywa się tu w dół, a potem trzeba wejść do góry. My wybraliśmy miejscowość Katoomba. Znaną z wodospadu i skał zwanych Trzema Siostrami. Poza tym znajduje się tu Scenic World, czyli zespół dwóch kolejek linowych i najbardziej stroma na świecie kolejka typu gubałówowego – 52% nachylenia w najostrzejszym momencie – w związku z tym zjazdy odbyliśmy w towarzystwie okrzyków przerażenia, chociaż trochę na wyrost, bo to strasznie nie było. Te kolejki pomogły nam zwiedzać i zmniejszyły ilość podejść. Wszystko zgodnie z regułą taty Bartka – „wjedź i zejdź” i że „od przełęczy podejście się liczy” (nie trzeba od podstawy). W sumie urządziliśmy sobie trzygodzinny treking, odwiedzając najważniejsze i najefektowniejsze miejsca w okolicy. Widoki imponujące, szlaki świetnie przygotowane, a odgłosy, czy może właściwiej hałasy lasu deszczoweho tylko potęgowały wrażenia. Do południa w dolinie zalegały chmury.


Szlaki przygotowane dobrze, aż do przesady poniżej ścieżka wyłożona materiałem żeby się nikt nie poślizgnął.



Trzy siostry:



Jutro jaskinie Jenolan. Jesteśmy podekscytowani bo wybraliśmy przygodową trasę z przeciskaniem się przez skały. Jaskinie te wykorzystywali Aborygeni od pradawnych lat, spodziewamy się zobaczyć na ścianach rysunki Lucka z tamtych czasów.

Musieliśmy trochę przeorganizować trasę z uwagi na tempo podróżowania Luckiem, mamy go odstawić do muzeum w Melbourne a to kawał drogi, ponad 1000km, więc nie uda nam się dotrzeć do Canberry. Będziemy mieli za to możliwość podziwiania austalijskiej prowincji, która przypomina amerykańską znaną z takich seriali jak „Gilmore Girls”, „Stranger Things”, albo starsze „Cudowne lata”.

Pierwsze wrażenia z Australii bardzo pozytywne. 11 dni to zdecydowanie za mało, a przyjęty model zwiedzania camperem się sprawdza. Stanowi sporą odmienność na naszej trasie. Jeszcze się uczymy takiego podróżowania. Robiny postępy, „pierdolnik” z pierwszego wieczora już udało nam się opanować.

Opanować na tyle, że dzisiaj zauważyliśmy co się wokół nas dzieje.

4 komentarze

  1. Myślę, że powinniście mieć więcej szacunku dla Lucjana. Zdołał przeżyć tak długi czas na kontynencie, gdzie wszystko chce cię zabić! Tego najwyraźniej nie osiąga się jeżdżąc z prędkością dźwięku.

  2. Będąc ścisłym, Lucek był przed kontynentem, nie wykluczone, że sam maczał palce w projektowaniu Australii. Mamy do Niego co najmniej tyle szacunku, co rząd Australii do Aborygenów. Ten chcąc uznać ich prawa wspaniałomyślnie wykreślił ich z listy lokalnej flory i fauny w latach 30tych XX. Wieku. Prawdziwa historia!

Dodaj komentarz