Australia w drodze

50 milionów kangurów jest w Australii, my w dzikości widzieliśmy dwa, ale że na samym początku to pojechaliśmy dalej, później już żadnego nie spotkaliśmy, takie nasze szczęście. Sporo za to widujemy Australijczyków, których jest dwa razy mniej niż kangurów, a już najwięcej to krów. Krów tu jest tyle, że grzechem byłoby nie zjeść steka, o dziwo w restauracjach ich nie widujemy. Co najwyżej kanapki z polędwicą, sprawdziliśmy i te sandwiche są ok, ale to nie to co kawał mięsa. Jutro sprobujemy sami kupić mięso i je ugrilować. W Australii na każdym kroku widujemy darmowe elektryczne grille, to chyb taka forma walki z tymi klasycznymi, które mogą w naturze powodować pożary. Często przy drogach widzimy informatory z obecnym stanem zagrożenia pożarowego, a dzisiaj na punkcie widokowym była informacja, że ten punkt był w sercu pożaru 12 lat temu, a pożar strawił setki km2, skala problemu u nas nie spotykana. Wracając jeszcze na chwilę do zwierząt to rzucają się w oczy pawdziwe cmentarze przy drodze. W Polsce służby publiczne są zobligowane do zbierania szczątków zwierzęcych tu najwyraźniej nie. Zdroworozsądkowo takie podejście ma sens, raz, że zabite przy drodze zwierzę wysyła sygnał silniejszy niż znak drogowy, a dwa śmierć nie idzie na marne bo korzystają zwierzęta gustujące w padlinie. Nie raz widzieliśmy już tylko kości kangura pozostawione przy drodze. Z naszej oberwacji wynika, że najczęściej giną kangury i wombaty (takie spore miejscowe szczuromisie).

Wróćmy może na naszą trasę. Znowu nie udało nam się utrzymać dwudniowej regularności wpisu, powód jest prozaiczny, w Australii bywa, że nie ma internetu albo jest słaby. Stąd dzisiaj wpis bez zdjęć. Zdjęcia wrzucimy jutro, jak akurat gdzieś na trasie zaświeci nam internetowe słońce. Po wizycie w Blue Mountains kolejnym punktem na trasie były jaskinie Jenolan. Wchodzą one właściwie w skład tego samego pasma, a wszystko to jest elementem Wielkich Gór Wododziałowych. Nie takich wielkich bo ponad 2.000mnpm nie wychodzą. Jaskinie Jenolan to najstarsze na świecie tej wielkości jaskinie. Już dojazd był przeżyciem, bo odbywał się po wąskich, krętych, górskich drogach. Lucek był przeszczęśliwy, mógł sobie poszaleć na dwójce na podjazdach i gilgotało go jak Bartek wciskał hamulec do dechy na zjazdach. Jaskinie ciekawe, ale my najbardziej jesteśmy dumni ze stylu, w którym je pokonaliśmy. Znaleźliśmy w sieci adventure caving, to jest przechodzenie przez jaskinie w stylu lekko ekstremalnym. Chodzi o to, że w jaskiniach poprowadzono szlak, gdzie trzeba się przeciskać przez wąskie przejścia. Wszystko jest sprawdzone i raczej bezpieczne, ale przygoda była przednia. Niektóre „przejścia” mają swoje nazwy, największe wrażenie zrobił S bend. Czyli przejście korytarzem wielkości trumny jeszcze ułożonym w tytułową literkę, przeczołganie się przez to miejsce wyzwoliło olbrzymią adrenalinę. Jak do tej pory top 3 atrakcja na całej naszej trasie, wyszliśmy z tego bez szwanku za to nogi mieliśmy jak z galarety. Gosia na początku miała przerażenie w oczach, na szczęście dwójka przewodników prowadząca nas potrafiła rozluźnić atmosferę. W pierwszej poważnej próbie przewodnik pokazując jak pokonać dane miejsce zaczął wierzgać nogami, krzyczeć i udawać, że się zaklinował – takie metody rozluźniania stosowali, wbrew pozorom skuteczne.

Po jaskiniach zaczęła się nasza dwudniowa podróż nad ocean. W tym miejscu trzeba się przyznać do błędu z naszej strony. Jak sobie człowiek patrzy na mapę Australii to odległości się lekceważy, a tu jest wszędzie cholernie daleko. Z Sydney do Melbourne 850km na przykład, to jeszcze nie jest koniec świata, ale pomnożyć przez Lucka i robi się dalej. Pomnożyć przez fakt, że pola dla camperów są otwarte (rejestracja) od 8 do 18 to okno podróżowania jeszcze się skraca. W efekcie od okolic Sydney do Great Ocean Road, czyli naszej kolejnej pozycji trasa musiała być rozłożona na dwa dni. Zaletą jest poznawanie Australii od strony prowincji, a ta jest dzika. Wracając do istoty błędu może powinniśmy zostać dłużej w okolicy Sydney. Z drugiej strony nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Widzieliśmy zróżnicowane lokalne krajobrazy, doświadczamy wielkości tego 25krotnie większego niż Polska kraju. Wiemy też dzieki temu, że ważne są tu wyścigi konne, patrząc po gazetach i telewizorach w barach to jest tu ważne.

Po jaskiniach podjechaliśmy na stację benzynową w małym miasteczku, zatankowaliśmy i w drogę. Po drodze minęliśmy kilka ranch, ale następna miejscowość była 100km dalej. Abstrachując od drogi, Lucek jednak tyle nie pije, on ma mały brzuszek. Na baku przejeżdżamy po 300km, bo bak ma chyba 40 litrów, ktoś to sobie świetnie kiedyś (pewnie przed Chrystusem) wymyślił. Doskonałe auto na australijskie drogi, gdzie jest daleko, a zabudowania i stacje rzadkie.. przy czym camper na miejscowe drogi to świetne rozwiązanie, kpmunikacja publiczna absolutnie odpada, a jak ktoś lubi nocować „na dziko” to jest sporo taniej. Camper jest powolny potrzeba po prostu więcej czasu, na trasie ominęliśmy pełno atrakcji „spiesząc” do Peterborough. Dygresja w Polsce przewidywany czas podróży na google maps da się złamać, tutaj camperem mnożymy estymacje google razy „stałą” Lucka, która wynosi 1,2.

Te nasze ostatnie dwa dni przeszły bez wiekszych historii. Pierwszego dnia na camping nie zdążyliśmy, wiec spalismy w przydrożnym motelu. W poszukiwaniach tego typu przybytkow nie ma co polegac na booking.com, trzeba jechać i się rozglądać. Drugi nocleg w Bonnie Doon, wiosce nad jeziorem. Spodziewaliśmy się na miejscu czegokolwiek, ale byłs to modelowa „dziura”. Spacer po tym zamieszalym przez 500 osób miejscu zajął nam 15 minut. Na szczęście była tam przydrożna knajpka, więc uczciliśmy to szczęście piwkami. Ciekawe ile osób spędzających w Australii 10 dni wybiera noclegi w motelu w Goulburn i campingu w Bonnie Doon. Te drugie trochę przypomina Twin Peaks.

W końcu szczęśliwie dotarlismy na zachodni kraniec great ocean road, czyli 200 kilometrowego traktu wzdłuż oceanu, jednej z głównych atrakcji tego kraju. Już sam punkt startowy i miejsce naszego noclegu wygląda obiecująco. Jutro będą widoczki jak z obrazka, a dzisiaj mieliśmy przyjemne preludium, podczas spaceru na plażę

Lucek spisuje się bez zarzutu. Trzeciego dnia naszej wspólnej przygody wyprzedzilismy inny pojazd, nie badacy traktorem. Lucek mial łzy w oczach, bo nie wierzył, że jeszcze kiedyś mu sie to przydarzy, Gosia miala łzy w oczach ze strachu przed manewrem, a Bartek mial łzy w oczach po reakcji Gosi po udanym manewrze (Gosia nie składała gratulacji). Na koniec rozgrzeszenie wszystkich tirowców, którzy urzadzaja sobie wyscigi żółwi na autodtradach w Polsce. My juz to rozumiemy, po pierwsze inaczej się nie da wyprzedzić, to musi tyle zająć, po drugie jak możesz jechać 92km/h to nie chce Ci sie jechac 89km/h za jakimś ślamazarą.

Dodaj komentarz