Melbourne i Sydney

Nasza australijska przygoda szybko dobiega końca.

We wtorek rano zebraliśmy się z campingu nad oceanem (do którego niestety nie udało nam się wejść, bo było za zimno). Wyjeżdżając spotkaliśmy 3 „dzikie” kangury na campingu, powiedziano nam wcześniej, że gdzieś powinny się tu krzątać po okolicy i rzutem na taśmę sie udało.

Dojechaliśmy do obrzeży Melbourne, gdzie nadszedł czas na pożegnanie z Luckiem – ostatecznie całkiem nieźle się sprawdził, zero usterek, po prostu doskonała współpraca człowieka i maszyny.
Następnie zostawiliśmy bagaż w hotelu i poszliśmy zwiedzać miasto – pierwsze kroki skierowaliśmy nad kanał/rzekę i nad zatokę.


W związku z tym, że trochę nam to zeszło postanowiliśmy wrócić komunikacją miejską. Okazało się, że bilet, którego potrzebujemy jest ważny 2 godziny od skasowania, więc postanowiliśmy wybrać bardzo okrężną trasę, żeby przy okazji zobaczyć przedmieścia. Melbourne okazało się bardzo przyjemnym miastem, w większości miejscach z niską zabudową. Co ciekawe w samym centrum jest strefa bezpłatnego tramwaju, więc mogliśmy się powozić dłużej i oszczędzać nasze nogi.
Następnego dnia postanowiliśmy się wybrać na free tour, czyli zorganizowaną wycieczkę pieszą z przewodnikiem amatorem, który jest długoletnim mieszkańcem Melbourne. Wycieczka składała się z dwóch części – historycznej i rozrywkowej. Podczas części historycznej nie było tyle historii ile oczekiwaliśmy – przeszliśmy koło najważniejszych zabytków, dowiedzieliśmy się o tym, że Melbourne kilka razy wygrało plebiscyt na najlepsze miasto do mieszkania na świecie (w tym roku wyprzedził ich Wiedeń). Było też trochę o gorączce złota, która miała tu miejsce w XIX wieku i skalą przewyższała wszystkie inne. Do tego stopnia, że marynarze przypływający na statkach po przybiciu do Melbourne porzucali okręt i od razu ruszali szukać złota, a w porcie stało pełno statków z nierozpakowanym towarem. Przewodnik wspomniał również o problemie związanym z Aborygenami. Gdy Anglicy zaczęli ściągać ludzi do Australii, rdzennym mieszkancom bezprawnie zabierano ziemie, która była im niezbędna do przetrwania. Europejczycy przywieźli również choroby, na które miejscowi nie byli uodpornieni, no i używki. Konsekwencją tego typu zachowań jest to, że obecnie bardzo dużo Aborygenów jest bezdomnych, ma problemy z alkoholem czy narkotykami (rzeczywiście mieliśmy okazję na własne oczy zobaczyć kilka takich przypadków). O skali problemu świadczą więzienia, w których 22% stanowią Aborygeni, podczas gdy stanowią oni tylko 2% populacji Australii. Dopiero w 2008 roku po raz pierwszy premier Australii oficjalnie przeprosił za to bezprawie. Według naszego przewodnika przewidywana długość życia przeciętnego Australijczyka wynosi około 85 lat, Aborygena 65.
W drugiej części wycieczki przewodnik pokazywał nam miejsca gdzie powinniśmy zjeść, gdzie wypić drinka lub gdzie iść na kawę. A propos kawy, w Australii jest super kawa i to praktycznie każdym miejscu. Co do jedzenia to polecano nam kuchnię włoską, grecką, chińską, indyjską, tajską. My zdecydowaliśmy się  na burgery i pizzę. Zanim zjedliśmy postanowilismy wybrać się do ogrodu botanicznego, który jest na prawdę duży i piękny. Z resztą nie ma co pisać to trzeba zobaczyć.






Wieczorem wpakowaliśmy się do nocnego pociągu do Sydney. Jechaliśmy ponad 11 godzin, na siedząco, ale nie było tak źle, nawet trochę pospaliśmy, na tyle że udało się przetrwać cały następny dzień bez drzemki. Towarzystwo w drugiej klasie kolejowej to niestety nie jest śmietanka towarzyska. Już wcześniej widywaliśmy pewne podobieństwa do USA. W pociągu spotkaliśmy modelowych rednecków (wieśniaków). Głośno gadali, zaciągali, trudno ich było zrozumieć, pachnieli alkoholem, zostawili po sobie istny chlew no i głośno bekali niczym najwytrawniejsi Koreańczycy.
Na zdjęciu poniżej Gosia czeka na pociąg. W Melbourne jest zmienna pogoda, jednego dnia cztery pory roku. Wieczorem potrafi być bardzo zimno. Parę razy dobrze wymarzliśmy w Lucku, kiedy temperatura spadała do 5 stopni, a nie mamy ze sobą śpiworów.

Generalnie Melbeurne nie ma długiej historii, zabytki to czasem za duże słowo. Natomiast starsza architektura jest umiejętnie skomponowana z tą nowszą, a sporo budynków z końca XIX jest po prostu ładna.





Tym razem naszą bazą w Sydney jest Bondi Beach, chyba najbardziej znana plaża w Sydney. Przez cały dzień jest tu pełno surferów, plażowiczów i imprez – czujemy się jakby to było inne miasto, kurort wakacyjny. Samo za siebie mówi, że w środku tygodnia poza sezonen jest tu tyle ludzi, aż strach pomyśleć, co tu się musi dziać w sezonie. Poleżeliśmy na plaży, pooglądaliśmy wyczyny surferów, wypiliśmy piwko i postanowliśmy wybrać się na dłuższy spacer do drugiej znanej plaży w Sydney – Coogee Beach. Na początku naszej trasy była wystawa sztuki współczesnej, która przyciągała tłumy.


Kawałek dalej ścieżka się rozluźniła i podziwialiśmy piękne widoki na ocean i pomniejsze plaże, gdzie teoretycznie nie można się kąpać. Udało nam się zobaczyć wieloryba w oddali (mały, biały punkcik na oceanie).

Drogę powrotną chcieliśmy pokonać autobusem, ale okazało się, że bilet trzeba kupić przed wejściem na pokład. Niestety w naszej okolicy nigdzie nie było miejsca, gdzie można go było kupić (jak na razie wygląda na to, że kupuje się je tylko tam gdzie jest pociąg/ metro), więc poszliśmy pieszo. Wybraliśmy krótszą trasę, mniej widokową, dalej od oceanu, ale dość stromą. Na szczęście mamy już wyrobioną kondycję i udało nam się pokonać tę trasę tylko z kilkoma zadyszkami. No i znowu mamy 30 tysięcy kroków.






W biznesie nie ma romantyzmu. Obie tanie, gwiazdkowe restauracje, w których byliśmy w Hong Kongu i Singapurze są sieciówkami i dotarły do Melbourne. Chyba naszą wiarę, że nam na pewno podawali właściciele trzeba schować między bajki.


Jutro ostatni dzień w Australii planujemy rewizytę w polskiej restauracji i free tour po Sydney.

Dodaj komentarz