Korea ciąg dalszy

Za nami kolejne dwa dni wyprawy. Wczoraj spędziliśmy dzień na zorganizowanej wycieczce. zaczęła się od jazdy konnej. Atrakcja podobna do wielbłądów w Afryce to znaczy wsadzili nas na konie i przewieźli po 300 metrowej trasie. Jedna osoba przyjechała druga wsiadała na konia itd. itd. – jak w fabryce na taśmie. Konie pewnie miały małą przyjemność, my przyjechaliśmy z bananami na twarzach. Małżonka całą drogę przepraszała konia, że tyle waży i prosiła go o bezpieczny powrót do bazy -skutecznie. Małżonek teraz trochę żałuję, że nie korzystał z możliwości jazdy z dziadkiem w latach dziewięćdziesiątych.
Drugi etap to odwiedziny w lokalnym skansenie. Oprowadzał nas miejscowy patriota. Oprócz historii wyspy opowiedział nam o specyficznym podziale obowiązków w gospodarstwie domowym na wyspie Jeju. Przenoszenie wody do domu – kobieta, praca na roli – kobieta, wychowanie dzieci – kobieta, praca ze zwierzętami – kobieta. Na pytanie, czym zajmuje się mężczyzna, przewodnik odpowiedział że na Jeju mężczyzna jest królem. Małżonka nie zgodziła się na podobny podział obowiązków w naszym gospodarstwie domowym. Małżonek będzie jeszcze negocjował.


Posągi jak powyżej znajdują się na całej wyspie.
Później dostaliśmy jeść – dzięki temu, przy stole, poznaliśmy dwie sympatyczne Malajki – mamy już listę potraw na Południowo Wschodnią Azję.
Po południu – naturalne atrakcje Jeju. Najpierw Seongsan Ilchulbong czyli powulkaniczna góra wznoszące się na 200 m nad poziom morza przy samej plaży. Najlepiej widać na zdjęciach. Oprócz spektakularnego widoku, imponujący był wiatr, na oko w porywach do miliona kilometrów na godzinę. Trudno było ustać.



A poniżej zdjęcie u gòry.


Następnie zawieziono nas do najdłuższej jaskini pochodzenia wulkanicznego (Manjanggul). W sumie ma ona 9 km długości dla zwiedzających udostępniono 10%. Jaskinia bardzo różni się od tych w Polsce, ściany są jakby z zastygniętej smoły. Ale ciemno i piździ jak w naszych jaskiniach.
Fajne w takim zwiedzaniu jest wygoda, ilość atrakcji, informacje od przewodników. Z drugiej strony wszystko jest na szybko szybko, trzeba się dostosować do grupy + takie zwiedzanie to trochę taśma w fabryce, jak z końmi. Cały czas poruszaliśmy się w kordonie autobusów.

Dzisiaj rano samolotem dostaliśmy się do Busan. To drugie co do wielkości miasto w Korei Południowej. Pierwsze wrażenia to znowu bloki i wielkość miasta. Podróż metrem na plażę zajęła nam 40 min. Warszawę przyjechali byśmy tam i z powrotem. Atrakcje Busan zostawiliśmy na czwartek i sobotę. Dzisiaj pochodziliśmy po targowisku i po plaży.




Na razie pogoda nam dopisuje jest około 25°, a jak pada deszcz to krótko i nie uciążliwie. Wygląda na to że najbliższy tydzień będzie podobny, Czyli generalnie pogoda jak w Polsce w tym roku.
Ceny podobne jak u nas, obiad od 20 do 50 zł od osoby, zależy czy mięso, czy sam ryż. Koreańczycy unikają warzyw, więc nawet za 200 zł pewnie je będzie ich mało. Ma to sens Koreańczyków jest więcej niż Polaków, a mieszkają na trzy razy mniejszym skrawku ziemi. Koleje, taksówki, metro, hotele w podobnych cenach jak u nas.
Zanim przyjechaliśmy mieliśmy obawy o internet. Natomiast już na lotnisku kupiliśmy kartę SIM z super szybkim internetem. Telefon poznał opcje LTE +. Nie jesteśmy ekspertami, ale w Polsce chyba się taka nie pojawia. Dodatkowo zasięg jest w metrze i był na morzu jak płynęliśmy promem na Jeju.
Transport jest bardzo wygodny, prawie wszędzie można dojechać komunikacją publiczną. Samoloty z Jeju do Busan latają co 20 min. A pociągi z Busan do Seulu w podobnej częstotliwości. Po mieście jeździ dużo taksówek i autobusów. Natomiast chyba lepiej unikać dróg, bo są straszne korki. Jeszcze jak wyjeżdżaliśmy z Seulu widzieliśmy zakorkowana pięciopasmową droga a była sobota.
A propos transportu zaległe zdjęcie białych samochodów.

Patrząc z perspektywy pierwszych kilku dni przygotowaliśmy się do wycieczki naprawdę dobrze. A moglibyśmy się przygotować jak Legia do Pucharów albo Polska do Mundialu. Cały czas uczymy się miejscowej kultury. Wiemy już, że jak na obrazku sos jest czerwony to znaczy, że ostre, tak ostre, że damy radę zjeść dwie łyżki. Niestety na obrazku nie widać, czy danie jest na ciepło. W efekcie Bartek zjadł zimnego Bibimbapa, który był smaczny, chociaż zimny. Staramy się używać smartfona w metrze, tak jak wszyscy miejscowi. Jest to powszechne nawet wśród ludzi w bardzo podeszłym wieku. Niestety w restauracji najczęściej jemy sami, Koreańczycy, jak Włosi jadają po osiemnastej. Przynajmniej tutaj restauracje przed osiemnastą są otwarte. Inna lekcja, owoc nie musi wyglądać jak milion dolarów żeby smakować. Poniżej najlepsze mandarynki w historii.

Na koniec o wielkim triumfie kulturowym. Młodzi Koreańczycy nie zawsze jedzą pałeczkami, a dzisiaj przyłapaliśmy jednego z widelcem. Europa jeden Azja zero.
Zobaczcie jaką nasi koledzy ze wschodu mają paranoje jeżeli chodzi o „4”

8 komentarzy

  1. Świetny pomysł z tym blogiem (chociaż szkoda że nie vlogiem;) ) Przeczytałem od deski do deski i dodaje niniejszym do ulubionych:D. Czekam na kolejne wpisy! P.S. Duże zdjęcia znacznie lepsze, namówiłem Kasie i będziemy śledzić Wasze poczynania:>

  2. Dzięki wielkie. Teraz już się będziemy trzymali większych zdjęć, dopiero się uczymy internetu:) fajnie, że się podoba!

  3. Tekst zachodzi na zdjęcia, ale to nie przeszkoda! Podświetlam tekst i idzie pięknie.

    W Krakowie 17stopni i pada.
    Dobrze Was poczytać ?

  4. Errata. Nic nie zachodzi. Mój telefon się szarogęsił w zakresie ustawień wyświetlania …

  5. Uff już mieliśmy przejścia ze zdjęciami. Dobrze, że jest przyzwoicie. Będzie wpis o spotkaniu z Polakami w Nowej Zelandii?

Dodaj komentarz