Okazało sie, że mamy problem. Do tej pory jakoś sobie radzilismy. Dzisiaj przekroczylismy granicę. Reguły były proste, jak jesteśmy głodni szukamy jedzenia, jak na szybko się nie uda, to wolno paczkę chipsów albo coś słodkiego. W końcu jesteśmy na wakacjach. Na wakacjach wolno też dużo coca-coli, bo małżonka się naczytała o niebezpieczeństwach bieżącej wody. Natomiast nie robimy tak specjalnie, żeby nie zjeść normalnie.
Mamy proste kryteria ma być schludnie, czysto, z jakimś klientem w środku, za rozsądną cenę, no i najtrudniejsze – ma się podobać obu małżonkom. No i tak sobie dzisiaj przeszliśmy całe targowisko (w Korei jest to siedlisko restauracji), ale będąc przy końcu, w strachu, że już nic nie zjemy kupilismy lokalne pączki. Ze dwie godziny później, przeszliśmy dzielnicę handlową i znowu nic. Na scenę weszły chrupki. A że zrobiło się ciemno, a byliśmy 80km od hostelu to kupiliśmy jeszcze drugie. Mamy problem, bo za bardzo wybrzydzamy przy wyborze miejsca na posiłek, za to jesteśmy modelowo zgodni i błyskawicznie podejmujemy decyzję, kiedy przychodzi do chipsowego ratunku. Mieliśmy też taki pomysł, że w poszczególnych krajach bedziemy jedli lokalne rzeczy. To również nam wychodzi – dzisiaj były wietnamskie nudle na dworcu kolejowym. Podobno Michelin przyznaje gwiazdkę każdej restauracji, jeśli tylko znajduje się na dworcu – wyciągniemy wnioski. Jutro już na pewno wybierzemy szybko. Chociaż nasze wybrzydzanie ma zaletę, bo naprawdę dużo chodzimy.
Dzisiaj byliśmy w Gyeongju – czyli małym, uroczym miasteczku. Z dużą ilością starych budynków i bogatą historią. Taki nasz Kazimierz nad Wisłą, z zachowaniem proporcji. W Gyeongju mieszka 300.000 ludzi. Małżonka nawet stwierdziła, że czuje się jak na wsi. Wspólnym elementem polskim i koreańskim jest historia zabudowań. Coś powstało przyszli Niemcy i trzeba było odbudować, później przyszli znowu Niemcy i trzeba było po 1945 roku rekonstruowac. Wystarczy podmienić Niemca na Japończyka i jesteśmy w Korei. Przy czym tutaj budowle były pierwszy raz wznoszone między I wiekiem p.n.e. a VII n.e.
Zwiedziliśmy dzisiaj dwie świątynie – Bulguksa z VII wieku, a później Donggung Palace. Ta pierwsza to ku czci Buddy, druga to niższy pałac, służący bankietom i przyjmowaniu gości. Niestety główny zamek został doszczętnie zniszczony. Poniżej kilka zdjęć.
jpg”>
Powyżej Bulguksa, poniżej Donggung.
Ten Donggung to właściwie park i staw pośrodku (zostały też trzy niewielkie pagody).
Rzeczywiście Gyeongju robi zdecydowanie inne wrażenie niż Busan, albo Jeju. Przede wszystkim jest bardzo zielono. Nie ma tylu bloków. Wydaje się, że wszystko jest spokojniejsze. Pewnie nastraja ku temu właśnie dostojna historia. Gyeongju było siedzibą państwa Silla. Nie będziemy za bardzo wchodzić w szczegóły, w końcu można znaleźć informacje w Internecie i tak chyba będzie pewniej, bo nam łatwo się pomylić przepisując.
Wcześniej wspominaliśmy o 80km. Niesamowite, ale tą drogę pokonaliśmy w 29 minut. Tutaj szybkie pociągi są naprawdę szybkie. Wszystko jest nowoczesne, a pociągi i metro podjeżdżają we wcześniej określone miejsce. Do tego stopnia, że przystanek metra jest ograniczony szklaną ścianą z drzwiami. Człowiek czuje się bezpiecznie, mając na uwadze historię Zoe z serialowej wersji „House of Cards”.
Pojawiły się też dwa polskie akcenty. Wczoraj – podczas wizyty w centrum kinowym (niestety nie było nic w znanym nam, chociaż trochę, języku, a koreańskie filmy nie mają polskich napisów, ani nawet angielskich) wisiał plakat „Twojego Vincenta”. Kino, które odwiedziliśmy, to miejsce, w którym odbywa się międzynarodowy festiwal filmowy w Busan. Zresztą Busan to podobno azjatyckie Cannes. Budynek jest potężny. Podobnie jak sąsiadujące z nim cetrum handlowe. Największy department store w Azji. Drugi polski akcent to ceramika z Bolesławca, pewnie byśmy nie zwrócili uwagi, ale miseczki były pod polską flagą.
Odwiedziliśmy również oceanarium w Busan (Pusan). Świetna atrakcja – interaktywna, z ciekawymi opisami fauny i flory morskiej. Zwiedzaliśmy w tłumie młodych Azjatów głównie 5-letnich, ale frajda była podobna. A historia syrenki odegrana w dużym basenie przez dwóch nurków to już mistrzostwo świata w zaciekawianiu dzieci. My obejrzeliśmy tylko przy okazji, w całości.
Ponadto środa upłynęła nam na wizycie na dwóch plażach. Jedna z nich, najpopularniejsza posiada jakieś 200 metrów w głąb morza olbrzymi most. Wygląda jakby się rozbudowali do tego stopnia, że już nie było którędy poprowadzić drogi.
Jeszcze kilka zdjęć z Gyeongju. Takich pagórków jak poniżej jest tam kilkadziesiąt, są to grobowce lokalnych odpowiedników króla.
Historyczny most w Gyeongju:
Najstarsze stojące oberwatorium nieba w Azji (VII wiek):
Jak widać na zdjęciach pogoda nam nie dopisuje. Jest ciepło, ale mokro. Jakoś z tym żyjemy i codziennie zbliżamy się do 30tys. kroków. Również dzięki temu chipsy nie powinny szkodzić.
Na sam koniec test/informacja ze znajomości bloga.
W jednym z pierwszych wpisów stało, że Bartek upiera się przy jednej rzeczy XX żeby zaoszczędzić miejsca, a Gosia woli jednak więcej, bo się może przydać. No to dzisiaj kupiliśmy drugi parasol:)
Cudnie! Fajnie Was widzieć. Słoneczka na następne dni!
Z początku XX brzmiało groźnie. Cieszę się, że chodziło o parasol. Trzeba było mówić mam taki ultralight z Primarka za dwa ojro. Ten z rossmana to przy nim gigant.
A gdzie nurkowanie mieli butle, bo na zdjęciu nie widać 😉 ? Fajny pomysł na atrakcje w oceanarium :).
Tylko jeden nurek miał butlę, syrenka nie ?