Tongariro, Rotorua, rafting

Zaliczyliśmy rzekę trzeciego stopnia na raftingu (skala jest sześciopoziomowa, gdzie Dunajec to jeden, a Białka dwa). Spłynęliśmy Tongariro w piątek, wrażenia podobne do spływu trochę powodziowym Dunajcem. Świetna zabawa, szybko łapie się komfort i człowiek czuje się bezpiecznie. Już po trzecim, może czwartym bystrzu mieliśmy pełne zaufanie do naszego sternika. Generalnie nawet gdybyśmy wcale nie wiosłowali na bystrzach to gość i tak by nas wyprowadził. Bardzo polecamy tego typu rozrywkę, człowiek ma wielką radość z bycia chlustanym 10 stopniową wodą w twarz. Wszystko zorganizowane na bum cyk cyk, wsadzili nas w pianki, zawieźli na start, dwie i pół godziny później, 14km dalej byliśmy na mecie. Możliwości raftingowe w NZ są olbrzymie, jest tutaj pełno rzek nadających się do takiej zabawy, no i nie trzeba żadnego doświadczenia. Nasz sternik opowiadał nam, że w NZ są rzeki z bystrzami 5tego stopnia, takimi, na których ludzie się topili. Doświadczenie, ani nawet siła fizyczna dalej nie są konieczne, w naszej opinii lekko kontrowersyjne podejście.
Nasz spływ udokumentowano poniższym filmikiem:
Www.eye-fly.co
Hasło: rk5vmt
Film jest długawy, ale wyraźnie widać na nim radość na twarzy Bartka i zdecydowanie z jakim Gosia podchodziła do swojej ulubionej komendy „relax”. Niestety nie mamy własnych zdjęć. Dość częstą praktyką jest zabranianie korzystania z własnych aparatów, a później sprzedawanie zdjęć. Argumentowane jest to dbałością o bezpieczeństwo, co poniekąd ma sens.
Zanim rozpoczęliśmy rafting byliśmy pełni obaw czy się odbędzie. Całą drogę od Whanganui do Turangi padał deszcz. Do tego 12 stopni i momentami widoczność na 50 metrów. Po dotarciu do siedziby raftingu na pytanie czy płyniemy gość powiedział, że jasne i że on wrócił właśnie z porannego spływu i było super. Mieliśmy pewne wątpliwości, ale trochę się przejaśniło, plus deszcz, który padał od czasu do czasu nie przeszkadzał bo mieliśmy pianki oraz mokrzy byliśmy od rzecznej wody. A propos wody, to była cudownie czysta, przejrzysta do samego dna bez względu na głębokość i zdatna do picia. Trzecia najczystsza rzeka w NZ.
Pogoda sprawiła, że na trasie dojazdowej zatrzymaliśmy się tylko raz. Północna wyspa przypomina Shire z Władcy Pierścieni. Przy czym przychylamy się do ogólnej opinii, że południowa wyspa jest bardziej urodziwa.

Na większości wyprawy mieliśmy sporo szczęścia. W sobotę poszliśmy szlakiem nr 1 w NZ, tzw. Tongariro Alpine Crossing. Szlakiem, który z powodu opadów, wiatru i temperatury był niedostępny przez kilka wcześniejszych dni. Na czas naszej przeprawy pogoda była idealna, lekko pochmurnie, niezbyt gorąco. Fakt, że to sobota i pierwszy ładny dzień od kilku dni sprawił, że na szlaku było tłoczno, prawie jak na trasie nad Morskie Oko. Przyzwyczajeni do większych luzów trochę sobie ponarzekaliśmy, a później przypomnieliśmy sobie metro w Hong Kongu.
Tongariro to park narodowy utworzony w rejonie ciągle aktywnym wulkanicznie. Na szlaku często były ostrzeżenia o zagrożeniach i trzeba je traktować poważnie, ostatnia erupcja w tym rejonie miała miejsce w 2012 roku. Szlak, którym szliśmy prowadzi przez dolinę, następnie około krateru, dalej na szczyt wulkanu i dalej wzdłuż jeziorek na dół.















Szlak jest nierówno przygotowany, miejscami jest super, do tego stopnia, że drewniana kładka przykryta jest gumą żeby człowiek się nie ślizgał, a znowu na zejściu ze szczytu wulkanu nie było żadnej pomocy. Był to właściwie stromy stok zbudowany z małych kamyczków. Bartka aż bolał brzuch ze śmiechu i palec od wskazywania na upadających ludzi, których było bardzo dużo. Niestety śmiechy skończyły się po upadku Gosi, jeden kamyczek postanowił zostać z Gosią na zawsze i wbił się pod skórę ręki. Wieczorem dzięki chirurgicznym zabiegom udało się go wygryźć. Żeby nie było – „kamyk” to duże słowo, to był bardziej pyłek lub mały żwirek). Ostatnio Gosia ma gorszą passę, wielki szacunek powinno budzić to, że opisywany 20km górski szlak przeszła lekko przeziębiona. Bartek nie wstałby z łóżka z tak bolącym gardłem. Nie ma się co rozpisywać o krajobrazach, innych od wszystkich, które wcześniej widzieliśmy. Mamy nadzieję, że zdjęcia znowu obronią piękno natury.
Z tej wycieczki płyną dla nas trzy lekcje:
1. Nigdy nie zwlekaj ze zdjęciem. Bartek czekając na lepsze ujęcie najwyższej góry w regionie (2,8t mnpm) zgubił ją w końcu za innym szczytem i już więcej jej nie widział.
2. Jak kupujesz przypadkowy, ale ładny pojemnik na wodę, to może się okazać, że to super skuteczny termos. Herbatę, którą zrobiliśmy sobie rano byliśmy w stanie pić dopiero 7 godzin później. NZ to kraj klawych termosów!
3. Nigdy nie zapominać jak zmienna jest pogoda w NZ i nie lekceważyć zaleceń na szlak. Komicznie wyglądała panienka cofająca się ze szlaku w Japonkach (szkoda, że nie udało jej się dotrzeć do części pokrytej śniegiem). A nasze ubranie na cebulkę pomogło, bo w czasie trasy Gosia z czterech warstw zeszła do jednej i z powrotem. Któryś raz nam się sprawdziła dobra rada taty Bartka żeby na zejściu mocniej wiązać sznurówki, wtedy nie bolą paluchy itd itd, z górami nie ma żartów!
Całość wycieczki zajęła nam 7 godzin, plus 2 godziny na dojazd busem tam i z powrotem. Z ciekawostek:
– Szlak jest właściwie jednokierunkowy bo wszystkie firmy transportowe wiozą ludzi na jeden koniec, a bez firmy logistycznie trudno zorganizować pełne przejście.
– Na szlaku istna wieża Babel, w tym kilka grupek władająca naszym językiem.
– Szlak w ciągu 2017 roku pokonało 120.000 ludzi, pięć lat temu 60.000. Chociaż dzisiaj korzystamy i jest nam superancko, to strach pomyśleć jak będzie wyglądała turystyka za kilka lat gdy stanie się masowo dostępna w krajach jak Chiny, Brazylia, Filipiny albo Indie. Te wszystkie atrakcje zostaną zadeptane…

W dzisiejszym wpisie będzie też trochę od kuchni. Jako, że NZ właściwie nie ma niczego swojego to bazuje na hamburgerach i stekach. Jedzenie jest tłuste i ciężkie, a ilość warzyw symboliczna. My najczęściej śniadanie jemy we własnym zakresie, jest pieczywo, więc nie na dramatu, do tego serki, dżemy, jajka, awokado (Gosia je jedno dziennie, bo to produkt lokalny). Jako, że wędliny są słabe na szlak zrobiliśmy sobie sami wędlinę, podsmażając schab – wyszło ok. Obiadokolacje to często junk food, jadamy hamburgery, pizzę. Często sami robimy sobie steki, bo szybko i taniej niż w Polsce. Miłym odkryciem są paje, czyli zapieczone w cieście nadzienie, np. Kurczak w sosie, albo ser ze szpinakiem. Dalej jest to tłuste i pewnie niezbyt zdrowe żarcie, ale tanie i smaczne. Radzimy sobie, supermarkety są dobrze zaopatrzone i czasami pozwalamy sobie na trochę nostalgii, np. Kupując kefir albo zwykłe ziemniaki.
Dwie noce w Tongariro spędziliśmy w przydrożnym motelu, zaskakująco przytulnym i z luksusami – własną łazienką, dobrze zaopatrzoną kuchnią, salonem no i przede wszystkim telewizorem z kablówką. Mecze, sitcomy, filmy, takie kolorowe reklamy, kablówka to super hit Tongariro, wyłączaliśmy tv tylko na czas snu. Gosia się już wyciągnęła z przeziębienia, pewnie pomogły lekarstwa, suta porcja czosnku w ziemniaczkach, ale wiadomo, że nic nie leczy lepiej niż leżenie przed telewizorem. Bartek z wypiekami na twarzy oglądał w niedzielny poranek mecz Genoi z Napoli, a w piątkowy wieczór fragment meczu siódemek w rugby pomiędzy Niue i Tuvalu, tak, tutaj takie cuda są w telewizji!

Niedziela upłynęła nam na podróży do Rotorua. Wzdłuż drogi znajdują się obszary pełne wszelakich zjawisk geotermalnych. My te największe atrakcje zostawiliśmy na jutro, ale dzisiaj na trasie widzieliśmy kilka ciekawych miejsc.
Na początek jezioro Taupo:

Drugi przystanek to wodospad Huka Falls:


Później tereny geotermalne Moon crater:


Czwarty postój to zapora Aratiatia, mieliśmy szczęście być tam przed i po opuszczeniu wody ze zbiornika, takie show odbywa się kilka razy dziennie. Różnica poniżej.


Około 16 dotarliśmy do Rotorua, szybko udało się ogarnąć pranie, a później spacer po miejskim parku Kuirau. Park o tyle specyficzny, że pełen bulgoczących małych jeziorek, jednego większego parującego jeziora, małych ciepłych basenów, gdzie można zamoczyć stopy. Wszystko za darmo. Nieprzyjemnym zaskoczeniem jest fakt, że te najciekawsze miejsca z gejzerami są płatne i to dosyć solidnie. Wydatki zostawiliśmy na jutro.


Po parku krótki spacer po miasteczku, dosyć wymarłym. Tylko w dzielnicy restauracyjnej spotkaliśmy trochę więcej ludzi. Uczciliśmy stulecie niepodległości piwkiem i wróciliśmy do hostelu.
Żeby zakończyć miłym akcentem, śliczna ulica w Taupo, mamy nadzieję że widać, ale na wszelki wypadek uprzedzamy, że uważny czytelnik winien dostrzec, że w niewielkiej odległości na ulicy mamy KFC, Burger Kinga, McDonalds. To się nazywa planowanie przestrzenne!

Chcielibyśmy jeszcze wspomnieć o zaskakującej rozmowie z właścicielem naszego hostelu w Whanganui (to to takie trochę nigdzie nad ładnym jeziorkiem, 2 godziny drogi od Wellington). Okazało się, że był on w Krakowie przez 2 tygodnie, super mu się podobało i miał całkiem sporą wiedzę o Polsce (od wielu lat mieszka w NZ, a pochodzi z RPA). Musimy doceniać też własne atrakcje! Takie patriotyczne zakończenie na 11 listopada 🙂

6 komentarzy

  1. Nie udało mi się obejrzeć filmiku. Podany kod nie jest rozpoznawalny? Czyżby w NZ kwitły pierwiosnki? Czy Gosieńce przechodzi przeziębienie? Zdrowia dla Was obojga. ?

  2. Reczwiście nie działa, bo zrobiliśmy literówkę, powinno być rk5vmt. Już jest poprawione w treści. Dziękujemy 🙂 wygląda na to, że to są pierwiosnki, albo coś bardzo podobnego 😉
    Już mi lepiej, jest coraz cieplej to mogę się wygrzewać 🙂 Dziękujemy i pozdrawiamy! 🙂

  3. Ech nie kuście tak tą Nową Zelandią, to jednak trochę daleko od Singapuru… 🙂

  4. Myśmy z Singapuru do Australi lecieli jakieś 6-7 godzin i z tego co pamiętam to jeszcze było przesunięcie czasowe, a potem jeszcze chyba 3 godziny do NZ i dodatkowa godzina później, także na raz to przynajmniej z 24 godziny 😉 ale dalej już się nie da 😉

  5. W niektórych miastach było nawet Wendy’s w dzielnicach z wykwintnym szybkim jedzeniem 😉
    Tak na prawdę to na tych ulicach spędziliśmy czas w NZ, cała reszta pościemniana i pościągana z internetu 🙂

Dodaj komentarz