Auckland i Fidżi

No i po Nowej Zelandii. W opinii Bartka zdecydowany hit wyjazdu, Gosia zgadza się, że przyroda jest ekstra, ale NZ to wielka wioska i brakuje jej miast i zabytków.

Dzisiaj będzie krótko, bo i sensacji nie było w czasie ostatnich dwóch dni. Bez niespodzianki Auckland okazał się być mało ciekawym miastem, w listach rzeczy do zrobienia była głównie natura w okolicach i zakupy. Skupiliśmy się na tych drugich. Kupiliśmy trochę pamiątek solidnie podnosząc wagę naszych plecaków, no ale zostało nam już niewiele (stosunkowo), więc udźwigniemy ten balast. Planowaliśmy steka na pożegnanie z NZ niestety się nie udało, w hostelu polecono nam nowojorską pizzę w jednej z restauracji. Nie do końca wiedzieliśmy co znaczy nowojorska, już wiemy – tak duża, że jak jesz o 12 to do końca dnia nie jesz. W ramach atrakcji poszliśmy do teatru na Peter Pan goes wrong. Cała sztuka oparta na tradycyjnym temacie była serią wyreżyserowanych wpadek, było bardzo zabawnie. Ludzie do teatru ubierają się swobodnie, a z ciekawostek – piwo można było wnieść na widownię. Wnętrza teatru były interesujące, takie stylizowane na Alladyna.

Nocleg, szybkie wstawanie i już przed 10 lecimy do Nadi, bazy turystycznej Fidżi. Kraj sprawnie nas przyjął, przeprawa biologiczna poszła sprawnie, ale warto uważać, żeby nie wwozić jedzenia. Tradycyjny zakup karty SIM, żeby mieć kontakt ze światem i jesteśmy. Nadi powitało nas 28 stopniami, jest gorąco, ale da się wytrzymać, a wieczorem zrobiło się po prostu przyjemnie, klimat zapowiada się być lepszy niż np.
w Tajlandii.

O Fidżi przed przyjazdem słyszeliśmy od znajomych w dwóch kontekstach. Fidzi time, tzn. wszyscy mają tu duży luz i nikomu się nie śpieszy, a drugi to mocne nastawienie na „dojenie” turysty. Obydwa się dzisiaj sprawdziły, za przejazd taxi 10km zapłaciliśmy 70pln, a pokaz tańca i ognia, na który pojechaliśmy zaczął się z 30 minutowym opóźnieniem. Czyli wszystko zgodnie z oczekiwaniami.
Ludzie są przyjaźni, poza resortami widać, że nie są zbyt bogaci, standard mieszkań z zewnątrz gdzieś pomiędzy Kambodżą, a Tajlandią.
Na duży plus kuchnia, jedliśmy w jednym miejscu, ale zaserwowane potrawy były świetne, czołówka całego wyjazdu. Zjedliśmy Kokodę, czyli surową rybę w sałatce warzywnej, zaparzoną w limonkach, coś a’la ceviche, oprócz tego ryby i ośmiornica. Klasa! Średnio przypadła nam do gustu kasawa, czyli lokalny wypełniacz jak ziemniak, była strasznie sucha.


Występy wspomniane wcześniej odbyły się w Port Denarau, czyli resortowej enklawie zamkniętej dla tubylców, trochę to głupio wygląda, bo istotnie kontrastuje z resztą Nadi. Niemniej turyści zamknięci w tej bajce, z wystlizowanymi palemkami, restauracjami i zielonymi trawniczkami wyglądali na zadowolonych, zostawiają dewizy, więc nie ma się co czepiać takiego modelu.



Można też kupić nieruchmości w Denarau (turystycznej wyspie w okolicach Nadi) w atrakcyjnych cenach.

Od jutra płyniemy ładować akumulatory na Yasawy, na jednej z wysepek spędzimy kolejne cztery dni, zdjęcia zapowiadają raj na Ziemi, mamy nadzieję, że tak będzie. W planach namy absolutne lenistwo, nasze organizmy już odczuwają trudy wyprawy, więc przyda się.

Dodaj komentarz