Po pierwszym noclegu w Nelson wstaliśmy wcześnie rano, żeby dojechać do Marahau (miejscowość oddalona o jakąś godzinę drogi od naszej bazy). Na miejscu czekał na nas gość, który miał nas zabrać na kanioning. Nie do końca wiedzieliśmy co nas czeka, niby oglądaliśmy jakieś filmiki wcześniej, więc wiedzieliśmy, że chodzi o zejście kanionem w dół rzeki. Spodziewaliśmy się, że będą jakieś wodospady, skoki, ale jak to ma działać to nie do końca mieliśmy wyobrażenie.
Zaczęło się od szybkiego wyboru pianki (bo woda miała mieć koło 10 stopni), następnie podjechaliśmy taksówką wodną do morza (tak podjechaliśmy – kierowca ciągnął łódkę z pasażerami traktorkiem, bo nie było przystani). I dalej już normalnie popłynęliśmy do zatoczki na Morzu Tasmana, gdzie znajdowała się nasza rzeka. Dotarcie do punktu startowego (150 metrów wyżej) zajęło nam jakieś 2 godziny, z przerwami na odpoczynek i opowieści przewodnika. Abel Tasman National Park jest najnowszym i najmniejszym w Nowej Zelandii. Przewodnik wspomniał o początkach europejskiej historii Nowej Zelandii – Abel Tasman był Holendrem, który jako pierwszy dopłynął do Nowej Zelandii. Co ciekawe nasz kanion kończył się na poziomie morza, w Nowej Zelandii góry często graniczą z morzem.
I zdjęcie z podejścia.
Po dotarciu do startu zjedliśmy po kanapce, żeby mieć siły i wskoczyliśmy do rzeki. Początki były całkiem niewinne – mała zjeżdżalnia wyżłobiona przez rzekę, próbhy skok z 2 metrów, potem poszła tyrolka nad wodą, zjeżdżanie na linie, dłuższe zjeżdżalnie i hit – skok z 6 metrów. Do tej pory dawaliśmy oboje radę, później zaczęły się schody, bo wszystkie powyższe atrakcje miały być jeszcze wyższe, szybsze, a rzeka głębsza. Skoku z 8 metrów z nierównej skały już nie zrobiliśmy, a Gosia postanowiła nawet, że już ma dość i chce już być na dole.
Szczęśliwie udało nam się zejść do samego końca kanionu, chociaż emocje, adrenalina i strach były na prawdę duże. Jak teraz sobie myślimy, że skoczyliśmy do zimnej rzeki z 6-cio metrowej skały wydaje nam się, że musieliśmy wtedy zgłupieć. Jesteśmy z siebie dumni, że się odważyliśmy (tak swoją drogą to skok z 6 metrów trwa całkiem długo, a potem w wodzie też się dość głęboko zanurza – dobrze, że w takim momencie nie zaczęliśmy myśleć nad tym, co my wyrabiamy). Atrakcja jak najbardziej godna polecenia dla odważnych. Kanion był bezlitosny i prowadził ostro w dół cały czas, trasa była wytyczona tak by jak najróżniejszymi sposobami zejść na dół. Ciekawe co przynoszą dzisiejsze czasy, drogą wzdłuż kanionu pewnie zeszlibyśmy bez ryzyka w 20 minut. My trzy godziny mordowaliśmy się czasem na sporym ryzyku, jak na ludzi ze świata excela.
Droga powrotna do zatoczki zeszła nam całkiem sprawnie, tam przebraliśmy się w suche ubrania i wsiedliśmy z powrotem do taksówki wodnej. Wtedy też zrozumieliśmy dlaczego w Marahau nie ma przystani i kierowca podwozi łódkę traktorem – w ciągu tych 5-6 godzin woda przesunęła się w głąb o jakieś 30 metrów. Cała wycieczka zajęła nam z 10 godzin i nasze pierwotne przekonanie, że wcale nie jesteśmy zmęczeni okazało się całkowicie błędne – zasnęliśmy przed 21, a stałoby się to jeszcze wcześniej gdybyśmy nie „walczyli ze sobą”, żeby nie hyło wstydu zasnąć o 19.
Kolejny dzień chcieliśmy spędzić trochę luźniej, więc na spokojnie wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie i tym razem pojechaliśmy do Nelson Lakes National Park (oddalony o około 90 km). Pogoda była przepiękna, więc z wielką chęcią poszliśmy na spacer na Górę Roberta. Podejście w górę prowadziło przez las, przez który prześwitywał widok na jezioro Rotoiti. Dalej szliśmy granią, ale w sumie tylko kawałek. Natomiast schodziliśmy ponad granicą lasu, jedna część góry prawie do końca zarośnięta jak Rumcajs, albo Gruzin ba plecach, druga łysa (nie znamy niczego łysego to nie ma porównania).
My byliśmy na górze z prawej strony z powyższego zdjęcia. Widoki przepiękne, temperatura idealna, spacer zaliczamy do bardzo udanych.
Ciekawe jest to, że ludzie w Nowej Zelandii bardzo dbają o tutejszą florę i faunę. Są nawet organizacje, które dążą do tego, żeby przywrócić takie same warunki jak były przed pojawieniem się Europejczyków. Poza trzepaniem bagaży na wjeździe legalne w parkach narodowych jest łowiectwo, szczególnie na jelenie, które przybyły tu wraz z białym człowiekiem. Regularnie widzimy też humanitarne pułapki na szczury, myszy i oposy, które też nie są tu mile widziane. Taka mała refleksja nam się nasuwa, że jak chcą stworzyć klimat całkowicie wierny temu, jaki był prawie 400 lat temu to trzeba by eksmitować wszystkich przybyszów z Europy z ludźmi włącznie. Maorysi stanowią 9% popuacji NZ, mało by ich tu zostało. Tak, czy inaczej bardzo dobrze, że dbają o środowisko, byleby nie popadać w paranoję. Podobno agresywna polityka przynosi efekty i intruzów jest mniej. Pewnie o całkowity sukces nie będzie łatwo, natura, która przez tysiące lat pozwalała przetrwać takiej ilości ptaków nuelotów co tu to wielki ewenement.
Każdemu polecamy wycieczkę podobną do naszej, a już na pewno polecamy Nową Zelandię. Jednak cytując klasyka ważne żeby plusy nie przesłoniły minusów. Druga wiosna, to w przypadku Bartka drugi dojazd alergii. Już prawie zapomnieliśmy o owadach, ale dzisiaj nad jeziorkiem już wyraźnie było czuć zbliżające się lato. A nie chcecie poznać lokalnych much, lokalne sandflies są owiane legendą z powodu swojego podejścia do życia. Istni kamikaze, nie reagują na machanie rękami i dopóki się ich nie zabije na ciele dopóty próbują ugryźć. Podobno repelenty średnio pomagają.
Dzisiaj na spacerku (mt robert ma 1450mnpm) trochę weryfikowaliśmy naszą formę przed Tongariro (8h po górach). Okazało się, że nie ma szału. I tutaj dobra rada, a dla nas ku pamięci. Jak jedziesz we wrześniu na wakacje to nie zaczynaj przygotowań w kwietniu. My tak zrobiliśmy, rowerek, spacerki, lepsza dieta. Zapału wystarczyło na miesiąc, a później przygotowania były mniej intensywne. Oczywiście nie jest dramatycznie, po mieście możemy wydreptać 30.000 kroków, ale pod górkę nie jest już tak różowo.
Jutro zmieniamy wyspę i spotykamy się z Polakami, znajomi Gosi wybrali podobny kierunek na wakacje.
Aha, kanioning i treking to jasne. A shopping dodaliśmy bo po wycieczce byliśmy w takim dużym, kolorowym, prawdziwym supermarkecie. Były promocje, zróżnicowane produkty i nawet polish style sausage. Nie odważyliśmy się na to ostatnie, bo może polish po nowozelandzku to „dla kota”, a nie „polska”:) w każdym razie zakupy bardzo udane i nie skończyły się wyłącznie na zaplanowanych produktach.
Gdyby ktoś miał ochotę to poniżej krótkie filmiki z naszych kanionowych wyczynów, na telefonie działa, nie wiemy czy tylko nam. Gdyby nie dało się otworzyć dajcie znać.
PB050039
PB050023
Kanioning – super, ja tez chce, ja tez 😉 ! Chociaz ja chyba max 2m skoczylabym 😉 jakos 6m to juz duzo, mi zbyt intensywnie dziala wyobraznia i gdybanie 😉 a jakie jest dno, a jak sie jakos w locie przekrece itd. :).
Jestem z Was dumna z tej wyprawy, szacun 🙂 !
Bardzo podoba mi sie zdjecie jak Bartek jest wypychany przez przewodnika do wody ;).
Filmiki dzialaja :).
A czym byla „lepsza dieta” 😉 ?
Ja też bym pewnie nie skoczyła, jakbym się nad tym zastanawiała, ostatnio miałam opory przed skokiem z 2 metrów, ale się przemogłam i było super 🙂
Lepsza dieta polgała na mniejszej ilości maczków i KFC 😉