Bijemy się w pierś, nie udało nam się utrzymać regularności dwudniowej, jednak tym razem zawiódł internet, a nie my. Na szlakach Nowej Zelandii często brakuje nam zasięgu, ale zazwyczaj hostelowe wifi działa, wczoraj nie. Co do hosteli to trzymamy się konsekwentnie jednej sieci YHA. Wszystkie ich hostele jak do tej pory łączy czystość, przystępne ceny dwójek, lokalizacja w centrum miejscowości i kuchnia, która pozwala na przechowanie rzeczy w lodówce i smażenie steków. Nic więcej nam nie trzeba, więc nie ryzykujemy z innymi sieciami.
Mamy do opisania trzy dni. Pierwszy spędziliśmy na trzech krótkich szlakach. Dwa prowadziły do czoła lodowca w Franz Josef i Fox Glacier, trzeci wokół jeziorka Matheson, które znane jest z tego, że idealnie odbijają się w nim pobliskie góry wliczając w to Mt Cook – najwyższy szczyt NZ. Niestety skończyła nam się dobra pogoda. Właściwie cały dzień lekko kropiło i chmury były dużo niżej niż byśmy chcieli. Szczęśliwie widzieliśmy czoło lodowców, nieszczęśliwie tylko chmury powyżej, a z pocztówek wynika, że liczne szczyty powyżej 3.000mnpm prezentują się jak aktorzy na czerwonym dywanie.
To, co smutne to fakt, że lodowce giną w oczach. Taka jest zresztą narracja tablic informacyjnych, zwracają uwagę na ocieplenie klimatu. Wrażenie robiły tablice z informacjami, gdzie był lodowiec w danym roku. I tak w środku lasu, jakieś 3km od frontu jęzora stało, że tu lodowiec kończył się w 1750 roku. Tam, gdzie dzisiaj jest parking lodowiec sięgał 70 lat temu. 40 minut spaceru dalej i 600 metrów od czuba lodowca stał znak, że tu lodowiec kończył się w 2012 roku. Sześć lat temu dzisiejszy najdalej wysunięty punkt widokowy był zajęty lodem. Zastraszające tempo, otrzeźwiające i uświadamiające jak strasznie oramy naszą planetę.
A propos trzeźwości to wyjazd jest też detoksem. Oczywiście piwko sie trafia od czasu do czasu… teraz sobie uzmysławiamy, że chyba było o tym już w poprzednim wpisie, chyba jesteśmy pod takim wrażeniem, że dwa miesiące bez wódeczki są możliwe, że tak o tym chcemy pisać. (Chyba jasne, że za tym wpisem stoi Bartek).
W odwiedzonym jeziorku nic się nie odbijało, ale spacer był przyjemny. Zrobiliśmy w drodze powrotnej dobry uczynek i przewieźliśmy autostopem parę Francuzów. Pierwszy raz w życiu. Idea carpoolingu jest w zgodzie z oszczędzaniem Ziemi, od razu wzięliśmy się do roboty.
Drugi dzień to przejazd z Franz Josef do Punakaiki. Przejazd w ekstremalnych warunkach. Całą drogę padało, momentami ulewnie, a chwilowe oberwanie chmury złapało nas w najgorszym momencie. Jechaliśmy akurat nowozelandzką drogą nad samym morzem. Droga wiodła z góry na dół i na odwrót, po ostrych zakrętach, przy znakach o spadających kamieniach i wodospadach przy drodze. Wodospadach, które powstają tylko w takich ekstremalnych warunkach. Było groźnie, na drodze widzieliśmy nawet sporego kamola, co wzmacniało znaczenie znaku. Dojechaliśmy, musiał nad nami czuwać Lucek. Przygoda!
Na trasie minęliśmy dwa nadmorskie miasta znane z wyrobu biżuterii z lokalnych zielonych kamieni (jade). Jako, że pogoda nadal nie dopisywała postanowiliśmy w jednym z nich wybrać się do kina na bajkę o Yeti (była super). Obserwując ludzi na prowincji rzuca się w oczy otyłość, która tutaj jest dosyć powszechna. Zresztą hamburger z frytkami, który jadł Bartek był takiej wielkości, że oboje byśmy pojedli. Nie na się co dziwić, że ludzie tak tu wyglądają. My też już na pewno mamy bazową wagę plus trochę dodatku.
Nocleg na długo zapadnie nam w pamięć. Hostel w Punakaiki leży jakieś trzy kilometry od sklepu, wokół tylko las. Hostel specyficzny, bo składający się z małych wolnostojących chatek. W nocy zapanowała ciemność doskonała. Towarzyszyły nam odgłosy lasu deszczowego, a jeszcze przy tym wszystkim do morza 300 metrów przez ten las. Najlepszy nocleg na trasie, do tego najtańszy w Nowej Zelandii. Pewnie dlatego, że na totalnym zadupiu. Poniżej widok z okna i nasza komnata.
Trzeci dzień, dzisiejszy to trasa do Nelson. Punakaiki znane są z naleśnikowych skał, rseczywiście wyglądają jakby ktoś poukładał na sobie naleśniki. Co ciekawe naukowcy nie są w stanie wyjaśnić jak to się stało. Jest to dosyć niepowtarzalny widok. A że skały są nad samym brzegiem morza to widoki są interesujące. Natura broni się sama, zdjęcia poniżej.
Pobliska restauracja oczywiście serwuje naleśniki, no musieliśmy…
Następny przystanek na drodze to nadmorska kolonia fok koło Westport. Szczerze mówiąc liczyliśmy, że jedna sztuka dzikiej zwierzyny sprawi nam przyjemność. Na miejscu fok było co najmniej kilkanaście, duże i małe, bardzo aktywne. Gdyby nie uciążliwa pogoda możnaby tam spędzić godziny. Zresztą w kwestii pogody zaobserwowaliśmy ciekawe zjawisko. W pewnym momencie duża foka, nazwijmy ją roboczo tatą, żwawo ruszyła w kierunku mniejszych roboczo dzieci. Po dotarciu na miejsce tata huknął „kaj stoicie?”, „a tu, tato” odpowiedziały foczki. „Wydupiać stąd synki, zaraz dupnie huraganowy deszcz”. I rzeczywiście młodzież zaczęła uciekać z tego miejsca. A chwilę później my uciekaliśmy z punktu widokowego, bo zerwał się mocniejszy wiatr i zaczęło lać. Sympatycznie będziemy wspominać spotkanie z foczkami i starym, śląskim fokiem.
Trasa minęła nam szybko, właściwie nie odczuwamy, że spędzamy w aucie po 3 godziny dziennie. Konsekwentnie wszystkie drogi są widokowe, a że ruch niewielki to jedzie się przyjemnie. Drogi wymagają skupienia, bo są kręte. I sens mają znaki przy drogach mówiące „drogi w Nowej Zelandii są inne, zaplanuj więcej czasu”. Sama prawda! Drogę zapamiętamy też z powodu najgorszego posiłku w czasie całej wycieczki. Rada, jeżeli jesteście na drugim końcu świata, w miejscu, gdzie wędliny są raczej słabe – z własnego doświadczenia, za ladą stoi Azjata i w kuchni też. Nie zamawiajcie smażonej kiełbasy! Nie zamawiajcie.
Nasza dzisiejsza meta to Nelson. 12te największe miasto NZ. O 18 w niedziele wymarłe i niestety chyba mało ciekawe. Trochę pospacerowaliśmy i wygląda na to, że tu nic nie ma. Z ciekawostek mają tu drużynę piłkarską, która gra w lokalnej 1 lidze, budynki mają tak ciekawe, że chwalą się poniższą katedrą:
Pusta główna ulica:
No i Starbucks o 18 jest już zamknięty, nie żebyśmy chcieli korzystać, Bartek nie pije kawy, a Gosia ma zakaz po 12. Uczciwie był też ładny ogród. Ładnue wpisujący się w niską zabudowę, to chyba dobrze, że tylko taka tu występuje.
Natomiast przede wszystkim Nelson to jest to świetna baza wypadowa, z czego będziemy przez dwa najbliższe dni korzystać.
4 komentarze
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Nalesniki w gorach nalesnikowych, super 🙂 szkoda tylko, ze podawali „gory nalesnikowej” ;). No chyba, ze Wy zamowiliscie wersje mini ;).
Mniam, dobry burger, to dobry wybor 🙂 !
Przy zdjeciu z fokami powinniscie oglosic konkurs, ile fok widzisz na obrazku ;).
Widok z okna na las, mega 🙂 ! Czy w nocy pojawily sie „dziwne odglosy” 😉 ?
Foki tam mówią bardzo ładnym nowozelandzkim, ze śląskimi naleciałościam 😉
Zamówiliśmy normalną porcję, ale i tak trudno ją było przejeść. Też uważam, że powinni je ułożyć w wieżę? Z fokami mieliśmy na początku tak, że zauważyliśmy tylko jedną, a potem ukazywały nam się kolejne, kiedy zaczęliśmy je odróżniać od skał ?
Las był super, ogrzewanie głośno chodziło, więc nie było odgłosów ?
Proste, chopie! ?