Przejazdy i rzeczy, które musisz zrobić w podróży.

Dzisiaj krótszy wpis jak w temacie. Nad Bangkokiem pochylimy się dłużej przy czwartku, jak już zobaczymy wszystko, co powinniśmy.
Nie ma co ukrywać, większość odwiedzin w miastach i krajach zaczynamy od wpisów w sieci o tytułach przypominających „10 rzeczy, które trzeba zrobić w …”, podobnie kwestia ma się z tym, co powinniśmy zjeść, co zobaczyć itd. Co do zasady metoda się sprawdza, minusem jest fakt, że celem tego typu wpisów jest turysta masowy. Trudniej zatem trafić w ciekawe miejsca mniej uczęszczane. Często sprawdzamy też miejsca, o które jesteśmy nagabywani. No bo jak 20ty raz słyszymy od taksówkarza „floating market”, to z grzeczności sprawdzimy co to jest, żeby potem świadomiej mówić „No, thank you!”. A prawdziwe perełki czasami trafiają się przez przypadek. Np. dzisiaj na dworcu kolejowym na jednym z peronów stał wyglądający jak milion dolarów pociąg.

W środku wszystko wystylizowane na lata przedwojenne. Takim Eastern, oriental express można po torach przejechać do Singapuru, w komfortowych warunkach, z dodatkowymi wycieczkami po drodze (coś jak na promie), no i najważniejsze nie trzeba lecieć. Niestety to wszystko nie na naszą kieszeń, bo kosztuje pobad 2.000 USD za trzy dni, no ale może następnym razem:)
Dzisiaj w ramach punktów obowiązkowych w Tajlandii spróbowaliśmy duriana. Durian to taki owoc, który po otwarciu pachnie jak skunks, chyba poprawniej powiedzieć, że śmierdzi. W związku z tym prawie w każdym hotelu jest zakaz palenia i zakaz durianów.

Owoc jest bardzo słodki i jak wstrzymać oddech to czuć tä słodkość. Najgorzej jak komuś zechce się wziąć oddech, albo co gorsza mu się odbije. Nam durian nie przypasował, zjedliśmy 10% kupionej, małej porcji. A nie jest to tani owoc, kawałek wielkości pięści kosztuje 15 PLN. Można tu za to mieć 10 ananasów w markecie, albo potröjny rewelacyjny, świeżo wyciskany sok z granata.

Ten durian to taki chwyt na turstów podobnie jak grillowane skorpiony, czy inne robactwo, które widać tylko tam, gdzię są turyści. Na lokalnych targach nie uświadczy się tego typu przysmaków.
Odwiedziliśmy dzisiaj też Terminal 21, czyli galeria handlowa, pierwsze miejsce w rzeczach do zrobienia w dzielnicy Sukhmuvit. Kupiliśmy trochę pamiątek. Galeria miała 9 pięter, 3piętra resrauracji, sprawną kkimatyzację. No pięknie, jak w przydomowej Galerii Kazimierz. Trochę nam tej Polski zaczyna brakować, już znaleźliśmy polską redtaurację w Sydney. Bęďą pierogi, bigos i schabowy!

Wcześniej park numer 1 w Bangkoku, tym razem z rekomendacji Marka, który spędził tu kawałek życia. Park Lumpini:




Ładny parczek, tylko trudno usiedzieć, bo się owady zlatują. Nasz zapach, im dłużej spacerowaliśmy był dla owadów odwrotnie proporcjonalny, co zapach duriana dla ludzi. Uff trudne zdanie, nie wiadomo czy logiczne, ale co to za literatura bez porównań.
Zamykając temat, tak sobie odhaczamy atrakcje, zbieramy doświadczenia, staramy się tym wszystkim cieszyć na bieżąco.

Druga część to przejazdy. Wycieczki z biurami podróży mają tą zaletę, że wszystko jest poukładane, przejazdy zoptymalizowane, jak coś pójdzie nie tak to ktoś przeprosi. Nas wczoraj nie przepraszano, chociaż to, co nas spotkało to raczej przygoda, dramatu nie było. Pokonanie 800km z Phuketu do Bangkoku zajęło nam równo dobę. Tutaj się okazuje, że pociąg jadący z Krakowa do Kołobrzegu 11 godzin po prostu mknie. W naszym przypadku było tak. W internecie znaleźliśmy transport autobusowy z Phuketu do Surat Thani. Wyjazdy od 6, co dwie godziny. Na dworcu okazało się, że rokład jest zupełnie inny. Byliśmy na dworcu o 11:05, 5 minut po odjeździe autobusu, kupiliśmy bilety na 12:30. Panienka z okienka na 30 minut przed odjazdem dała nam znać, że ten o 12:30 to jednak nie jedzie, ale możemy jechać 13:40 – ostatnim tego dnia autobusem. Spoko pomyśleliśmy, ale zaczęliśmy się niepokoić. Do Surat Thani 210km, a mamy pociąg o 21. Zdażyliśmy, z godziną zapasu – średnia na trasie 30km/h – Bartek dalej ma zmierzwione włosy od szybkości. Okazało się, że mieliśmy dodatkowy zapas bo pociąg się spóźnił. W Tajlandii nie ustawiamy zegarków zgodnie z rozkładem. Do Bangoku przyjechaliśmy 2h po czasie. Jesteśmy na wczasach, więc mamy dystans, ale regularnie podróżujemy na styk.

Tajowie żyją, chociaż podobno coraz rzadziej, zgodnie z zasadą „Happy first, Money later”. Mają w związku z tym taką manianę. Autobus wystawił nas na środku dwupasmowej ulicy z instrukcją – stąd to macie blisko na dworzec, idźcie tam 500m i jesteście. W internecie stoi, że przystanek jest pod dworcem, ale chłopakom się pewnie do domu spieszyło. A chłopaków z obsługi było trzech, kierowca, biletowy i typ od walizek. W Polsce wszystko w jednej osobie, tutaj, gdzie siła robocza jest stosunkowo tania kożna sobie pozwolić na cały personel pokładowy.


Po Tajlandii poruszaliśmy się już chyba wszystkimi możliwymi środkami transportu: pociąg, samochód, taksówka, tuk tuk, jako pasażer morocykla, promem, metrem, lokalnym autobusem, na pace pick upa, motrorówką i kolejką nadziemną. O lokalnym transporcie możemy się wymądrzać.
Na koniec trochę z innej beczki, ciagle nie do końca możemy się przystosować do lokalnej infrastuktury, więc zdarza nam się zahaczyć głową o sufity, framugi i inne poręcze.

5 komentarzy

  1. Z tym zahaczaniem o sufit, to się strasznie popisujesz – Kubie będzie przykro! A na pewno stałeś na palcach…

  2. To akurat korytarz w pociagu, troche jak w domku dla lalek, generalnie sporo infrastruktury tutaj zaplanowano w sam raz dla Kuby:)

  3. Widzieliscie mieszkancow Parku Lumpini?? Smiem twierdzic, ze durian nie jest chwytem dla turystow, w Malezji jest to smakolyk?.

  4. Nie widzieliśmy mieszkańców, może w ciagu dnia mają inną miejscówkę ☺️ Dla mnie durian miał posmak mięsa, także przyjemność z jego jedzenia pozostawię Malajom ?

Dodaj komentarz