Viti Levu – główna wyspa Fidżi

Jeszcze szybka kąpiel w basenie, śniadanie i odpływamy z naszej rajskiej wyspy. Będziemy trochę tęsknić za widokami i jedzeniem, ale ruszamy dalej – ahoj przygodo!

Po dotarciu z powrotem do punktu startu, tj. lotniska w Nadi odebraliśmy samochód i ruszyliśmy do kolejnego resortu. Dużym zaskoczeniem są drogi, a precyzyjniej jedna droga, która prowadzi wokół wyspy – jest na prawdę bardzo w porządku. A czytaliśmy, że ma być parszywa. We znaki daje się ograniczenie prędkości do 80kmh i wszechobecne progi zwalniające, po tutejszych drogach jeździ się powoli. Chcieliśmy się jeszcze tego dnia wybrać do tutejszego wydmowego parku narodowego zobaczyć wydmy, ale niestety były otwarte do 17, więc pojechaliśmy do najbliższego miasta – Sigatoka.

Jak się szybko zorientowaliśmy, byliśmy jedynymi turystami w okolicy, więc czuliśmy się trochę dziwnie. Szybko odkryliśmy miejscowe targowisko i sklepy
Szukaliśmy czegoś na śniadanie. Miasto wygląda zupełnie inaczej niż u nas – nie ma kramów, tylko towary leżą na matach na ziemi na ulicy. Wszystko jest tańsze niż w resortach, różnice w cenie to nawet 80%, kilo mango za 3pln, pęczek ostrych papryczek za 2pln, puszka coli za 1,50pln, a nie za 10pln. Ostatecznie kupiliśmy miejscowe serowo-cebulowe pieczywo, smaczne, także następnego dnia. Śniadanie za 4pln, zamiast 60pln w promocyjnej ofercie resortowej.
Kolejnego dnia rano przyjechał po nas busik, który nas zabrał na wycieczkę do wioski nad rzeką Navua. Zaczęło się od tego, że jakieś 15 minut drogi od naszego hotelu zatrzynaliśmy się, bo kilka osób, które miały z nami jechać zapomniały potwierdzić dojazdu, więc na szybko zorganizowano im transport zastępczy, aby nas dogonili, czekaliśmy 40 minut, Fiji Time. Kiedy w końcu udało nam się dojechać zaczęliśmy od godzinnego rejsu motorówką wzdłuż rzeki w celu dotarcia do jednego z największych wodospadów na Fiji. Motorówka to szumne słowo, bo łódka wyglądała na mocno chybotliwą i nasz sternik co chwilę wylewał podręcznym dzbankiem zbędną wodę. Był dobrze przygotowany, dzbanek się sprawdzał.


Widok imponujący, a dodatkowo można było się w nim wykąpać, a woda na początku zimna okazała się całkiem przyjemna. Nasz sternik zapytany o temperaturę wody powiedział, że ma 10 stopni. Miała zdecydowanie więcej, bo można się było przyzwyczaić, a nogi po wyjściu nie były czerwone, ale trzeba chłopa zrozumieć, dla Niego woda jest super zimna, nie wie jak to strzelił za nisko. Dla nas doświadczonych Bałtykiem było nawet ciepło.


Po wodospadzie przyszedł czas na rafting, a bardziej na spływ tratwą z bambusa. Dużym problemem okazał się przeciwny wiatr, więc po 20 minutach walki naszego flisaka zgodnie ustaliliśmy, że resztę trasy możemy pokonać znowu motorówką. Bo bambusowyn tworem jeszcze do teraz byśmy spływali, jak wyszliśmy poza nurt to pchało nas w górę rzeki, prawdziwa historia!
Na miejscu powitali nas wojownicy z wioski w odświętnych strojach. Przygotowali nam nawet lovo, czyli ucztę gotowaną w ziemi (przyznali się, że część gotowana w ziemi stanowiła tylko jakieś 5% naszego posiłku, reszta była z kuchni).

Kolejny punkt to honorowa ceremonia powitalna z kavą i tańcami i jedzonko! Oboje się w tym zgadzamy, że tutejsza kuchnia jest rewelacyjna. Lekka, inna bo sporo nowych dla nas składników i po prostu smaczna. Trudbo było o Maoryską kuchnię w NZ, tym większe zaskoczenie, że tu jest i do tego udana.


Następnie prezentacja zwyczajów wioski fidżjańskiej – plecenie kosza, rozłupywanie kokosa, plecenie maty, obrazy na specjalnych płótnach naturalnymi barwnikami. Wszystko to już widzieliśmy, ale mimo to bardzo się nam podobało, bo było prowadzone przez dowcipnego i charyzmatycznego typa, taki Tadeusz Drozda. Szczególnie fajne było to, że nasza grupa składała się z 18 osób, podobno jutro ma być grupa na 170 osób. Trudno nam sobie wyobrazić to samo doświadczenie w takim tłumie.


W ten sposób w bardzo przyjemnej atmosferze minął nam prawie cały dzień. Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na pokaz tańców w naszym hotelu.


Było dużo śmiechu i zabawy, mimo początkowych oporów Gosia nawet tańczyła na scenie z tancerzami. Jutro największa niewiadoma na Fidżi – Eco Domki w lesie deszczowyn – bez prądu, internetu i kto wie czego jeszcze.
Fidżi jest świetne, znane z kanibalizmu, ale proszę się nie przejmować, te czasy już przeminęły, ostatni epizod kanibalizmu miał miejsce ponad trzy dni temu. Ten żart opowiada każdy Fidżijczyk, każdy odwołuje się też do Fiji Time. Aha ostatni przypadek kanibalizmu miał miejsce w 1867 roku, a zjedzony człowiek był podobno przepyszny, różne źródła podają, że podano go w sosie sojowym, albo w buraczkach.
W poprzednich wpisach pisaliśmy, że miejscowi naciągają na hajs. Zmieniliśmy dzisiaj zdanie, oni nie ogarniają takich kwestii, jak siedem razy wysyłają maila, to dlatego, że sami nie wiedzą czy już płaciliśmy. Dzisiejsza wycieczka byłaby za darmo gdybyśmy się sami, dwukrotnie! Nie upomnieli, że właściwie to chcemy zapłacić.
Obsewacja z drogi i w naszej opinii szczera troska miejscowych o turystę, pokazuje, że ten kraj potrzebuje gości. Większość chatek jest mała i sklecona z czego popadnie. Fidżi wygląda na biedniejsze od wszystkich odwiedzonych miejsc, ludzie bardzo potrzebują tutaj dolara. Odwiedzajcie Fidżi!!

Dodaj komentarz