Jeju po naszemu Czedżu to wyspa na południe od półwyspu Koreańskiego. Uznana jako jeden z siedmiu nowych, naturalnych cudów świata (konkurowała zdaje się z Mazurami). Wyspa pochodzenia wulkanicznego, starsza niż Hawaje. Cechująca się typowo pocztówkową urodą – palemki, błękitne niebo, niebiańska plaża. No właśnie jedna plaża, ale o tym pòźniej.

Na wyspę dotarliśmy promem, prom jak prom nic szczególnego, szczególni byliśmy my, biali turyści. O ile w Mokpo można się było spodziewać, że będziemy unikatowi, o tyle na Jeju spodziewaliśmy się większej ilości białych twarzy. Okazuje się, że turyści są, ale z Chin. Skalą tego jaką stanowimy atrakcję był fakt, że pewien Koreańczyk robił sobie z nami zdjęcia.
Jeju City to „stolica” wyspy. Pierwszy spacer poświęciliśmy na poszukiwania plaży – niestety bezowocne. To spowodowało, że poszukaliśmy plaży w Internecie – najbliższa znajdowała się 15 km od naszego hotelu, więc dzisiejszy dzień spędziliśmy na dojeździe, pobycie na plaży, zwiedzaniu oklicznego ogrodu botanicznego i powrocie. Podróż chociaż uciążliwa, została wynagrodzona prze jej cel.

Na plaży było dosyć wietrznie i mało ludzi się kąpało, chociaż woda była całkiem ciepła i turkusowa. Jak się później okazało, mała ilość ludzi była spowodowana odpływem – jak wróciliśmy po około 3 godzinach linia brzegowa była jakieś 100 metrów dalej (co widać na powyższym zdjęciu). Wspomniane 3 godziny pomiędzy spędziliśmy w Hallim Parku, gdzie głownymi atrakcjami były palmy, jaskinie, drzewka bonsai i wodospad.



Teraz kilka słów o naszym ulubionym temacie – jedzeniu. Od czasu ostatniego wpisu zdążyliśmy wyrobić sobie wstępne zdanie na temat koreańskiej kuchni. Jest bardzo specificzna, ostra, dania są podawane w zupełnie inny sposób niż w Europie i brak tu rozróżnienia na śniadanie, obiad i kolację – wszystko można jeść zawsze. Jako zobrazowanie powyższego na poniższych obrazkach pierożki, które zjedliśmy na śniadanie (połowa o smaku kimchee, połowa o smaku niezidentyfikowanym) oraz nasza kolacja, czyli żeberka, które sami smażyliśmy (co jest bardzo efektowne i inne od znanych nam standardów). To co jest ciekawe w kuchni koreańskiej to fakt, że do każdego posiłku dostaje się kilka miseczek z dodatkami. Nam najczęściej udaje się rozpoznać paprykę i surowy czosnek, reszta jest całkowitą zagadką.



Na koniec jeszcze kilka ciekawostek, których nie ubierzemy już w całe akapity:
– Koreańczycy lubią mięso, w ich potrawach jest mało warzyw. Poniżej nasza kolacja, rożki, które składały się z samego mięsa i jednej malusiej różyczki brokuła

– obraz Polaka cebulaka, który tłumaczy obcokrajowcowi powoli i głośno, tak żeby zrozumiał po polsku odpowiada Koreańczykom, kórzy robią dokładnie to samo (my już powoli przytakujemy).
– Koreańczyk w przestrzeni publicznej beka, pluje, ciumcia i kicha tak, żeby usłyszeli wszyscy dookoła
– moda na białe samochody pojawiła się na Jeju wcześniej niż u nas. Prawie cała miejscowa flota jest w tym kolorze
– w każdym sklepie jest kilka półek z „zupkami chińskimi”. W owych sklepach znajdują się mikrofalówki i źródła wody pozwalające niezwłocznie je przygotować

– absolutnie fenomenalne są toalety, z licznymi opcjami podmywania i ogrzewania sedesu
– w Korei 4 jest cyfrą pechową, więc budynki nie posiadają czwartego piętra.
Jak we wcześniejszym wpisie nadal podtrzymujemy, że mimo bariery językowej Koreańczycy są uśmiechnięci i zawsze skorzy do pomocy. No i właściwie nie wiem, co jemy, ale jest smacznie.

Jutro jedziemy na całodzienną wycieczkę. Mamy nadzieję, że jakość zdjęć wzrosła.

Szczęśliwie i bezproblemowo dotarliśmy do Korei. Przed odlotem jeszcze szybka wizyta w Centrum Nauki Kopernik, które zdecydowanie polecamy – w 3 godziny zrobiliśmy może 30% atrakcji. Część doświadczeń ryje beret, np. gdyby wszyscy eksploatowali Ziemię jak Bartek to ludzkość potrzbowałaby 3,05 Ziemi, żeby się pomieścić (w tym miejscu dziękujemy tym pasażerom środków komunikacji publicznej, którzy nie zawsze pachną różami – od dzisiaj rozumiemy ich bohaterstwo!).

Portret Bartka narysowane przez robota w CNK i Bartek

Lot przebiegł sympatycznie. Lecieliśmy Dreamlinerem przez 9 godzin. Pomagał bogaty wybór filmów i seriali (w tym premiery – Bartek obejrzał Hana Solo, Gosia część drugiego sezonu Belfra). Miejsca na nogi jest więcej niż w Ryan\ Wizz. Jedzenie nie najgorsze. 90% naszych współpasażerów pochodziło z Azji. Udało nam się przespać 4 godziny w pozycji siedzącej. Przejście graniczne poszło sprawnie, chociaż nie wszystkim bo chodząca po sali celniczka, z nienawistnym wzrokiem, zabierała niektóre osoby do osobnej sali.

W Seulu szybki transfer pociągiem do dworca głównego i dalej do Mokpo. W międzyczasie pierwszy koreański posiłek – chrupki kukurydziane.

Mokpo, czyli pierwszy przystanek na naszej podróży, to niewielkie miasto portowe, które będzie bazą przeprawy promowej na wyspę Jeju. Pierwszy resort, w którym się zatrzymaliśmy to tak zwany Hanok –  kiedyś tradycyjne koreańskie mieszkanie (z naszych krótkich obserwacji wynika, że teraz prawie wszyscy Koreańczycy mieszkają w 30-piętrowych blokach). Mokpo na pewno nie powala, natomiast wygląda na prawdziwą Koreę – przez cały dzień widzieliśmy może jednego turystę poza nami. Ludzie na miejscu praktycznie w ogóle nie mówią po angielsku, co troszkę utrudniło nam wizytę w restauracji – spróbowaliśmy lokalnego kurczaka w słodkim sosie (całkiem dobry, chociaż zapomnieli nam powiedzieć, że jest też ostry) – prawie jak wizyta w „rodzimym” KFC. Później w restauracji bez menu po angielsku kelner ustalił, że zjemy Bibimbapa (jedyna nazwa potrawy, jaką znaliśmy). Bibimbap to taka mieszanka sałaty, kiełków, suszonych wodorostów i mięsa wołowego. Do tego na małych talerzykach dodatki – połówka surowej cebuli, ostra papryka, kimchee (fermentowane i kiszone warzywa) oraz inne, nierozpoznane przez nas smakołyki.
Kelnerzy byli bardzo zaangażowani w nasz posiłek, pani pomieszała Gosi wszystko co miała na talerzu, bo bezczelnie próbowała jeść osobno, natomiast pan kelner miał niezły ubaw z Bartka, jak widział jego miny po spróbowaniu kimchee. Swoją drogą Koreańczycy są bardzo uśmiechnięci i mimo bariery językowej starają się nam pomóc na każdym kroku, kilka razy skorzystaliśmy.

Wieczorem weszliśmy na najwyższy szczyt w okolicy, odwiedzając po drodze kilka świątyń, na górze był bardzo ładny widok na całe miasto i zatokę. W całym mieście odbywał się akurat festyn, w kilku miejscach grała muzyka na żywo, były foodtrucki, stoiska z lokalnymi drobiazgami, pełno lampionów i mnóstwo Koreańczyków.

Na koniec dnia poszliśmy na pyszne lody i w nagrodę dostaliśmy darmowe piwo. Gdy wróciliśmy do naszego hanoku, wróciła również mieszkająca z nami koreańska rodzina, która zaczęła nas częstować wszystkim co jedli – figami (które rosną jedynie w tej części Korei – przynajmniej tak zrozumieliśmy) oraz wspomnianymi wcześniej kurczakami w słodkim sosie. Po kolacji poszliśmy spać do naszych tradycjnych łóżek.

Teraz płyniemy promem na wyspę Jeju, gdzie spędzimy kolejne 3 doby i mamy nadzieję, że urególujemy swój dzienny rytm.

Na koniec krótka refleksja o jet lagu. Chcieliśmy go uniknąć, więc na 3 dni przed wyjazdem zaczęliśmy wstawać wcześniej, kolejno 6, 4:30, 3:30. Niestety chytry dwa razy traci, więc chodziliśmy senni 3 dni przed wyjazdem i dalej jesteśmy trochę senni.

Dzisiaj udało nam się szczesliwie spakować, nie było łatwo – ostatecznie skończyliśmy na 20kg (w sumie). Były wątpliwości dwa plecaki czy plecak i walizka. Z jednej strony wygodniej byloby ciągnąć walizkę, z drugiej pamiętam piekło noszenia walizki z oberwanym kółeczkiem w Rzymie parę lat temu. Poza tym mimo wszystko mamy wizję siebie jako backpackerow, co nie idzie w parze z walizka. Wszyscy właściciele resortów do których dotrzemy na trasie będą zawiedzeni, w końcu turysta z walizka jest mniej awanturujacy się.

W tym miejscu może kilka słów o genezie nazwy tej strony. Otóż jeszcze w czasach kawalerskich (z dzisiejszej perspektywy lata 80te), w czasie spływu kajakowego okazało się, że jestem strasznie wygodny. Zamiast zbierać drzewo w lesie wolałem kupić u gospodarza. Zamiast kąpieli w rzece preferowalem prysznic u gospodarza. Zamiast noclegów pod namiotem sugerowalem grupie spanie u gospodarza. Na kajakach gospodarz jest synonimem 5* hotelu, więc już ze mną zostało, że jestem zwolennikiem resortów na wczasach.

Na naszą wyprawę nie bierzemy namiotu, w tańszych krajach mamy trochę prawdziwych resortów na trasie, natomiast baza to hostele. Korzystaliśmy z bookingu, bo tak wygodnie i wszystko mamy w jednym miejscu. Trochę nie idziemy z duchem czasu i nie skorzystamy z coachsurfingu, airbnb, wymiany mieszkań itd na pewno byłoby taniej, ale z rezerwacjami w innych miejscach, z noclegami, które podobno w ostatniej chwili można odwołać, no i unikamy trafienia do gospodarza do pokoju z gospodarzem.

Wpis miał być o pakowaniu, ale nie jest to nic trudnego. Zrobiliśmy listę, sprawdziliśmy, czy mamy wszystko z listy, chyba jesteśmy gotowi. To co nie było takie proste to porozumienie, co należy wziąć. Ja wiedząc, że większość będzie na moich plecach raczej skreślalem rzeczy z listy, małżonka nie do końca. Nie raz w ostatnim czasie gdy ktoś doradzał nam czego nie możemy zapomnieć sytuacja wyglądała jak poniżej:

Doradca: sluchajcie co jak co, ale XX musicie zabrać.

Żona: rzeczywiście, może się przydać

Mąż: zastanowimy się w później.

Oczywiście później była merytoryczna rozmowa przydatność versus waga XX. Osiągnęliśmy porozumienie, tak mi się wydawało. Natomiast parę dni później żona triumfalnie przychodzi do domu. „Mężu, kupiłam dwa XX, gdyby ten pierwszy sie zepsuł”. „Dobra robota” powiedziałem, a pomyślałem o moich plecach i prawdopodobieństwie awarii XX.

No, ale ostatecznie razem mamy 20 kilo. Ojciec mówi że mało, że tyle ważyło piwo, które nosił w góry w czasach przewodnickich. Oczywiście z czasem żeby sobie ulżyć noszenia, piw ubywalo. Życie pokaże czy 20 to mało w konfrontacji z klimatem Kambodży albo Fidżi.

Poniżej testuje zamieszczenie multimedium. Zrobiłbym jeszcze sondę 2gi plecak kontra walizka, ale nie umiem;) Przepraszam za miejscowy brak polskich znaków.

W swiecie, w ktorym z jednej strony mamy Januszy z All Inclusive, na ciaglej bombie, z bebnem na wierzchu, a z drugiej podroznikow ktorzy jako pierwsi w jednym kaloszu, w srode bez parasola weszli na K2 – my chcemy znalezc sie gdzies po srodku. Chociaz moj beben prezentuje sie coraz obficiej i troche mi zal ze malzonka kaze zawsze nosic koszulke.

Chcemy zeby bylo nam wygodnie, ale bez przesady. Planujemy sprobowac nowych rzeczy – ale nie mozemy byc zbyt ekstremalni bo nie pozwala na to ubezpieczenie. Dobra rada, jak chcecie zaoszczedzic na ubezpieczeniu, to nie wybierajcie sie do Stanow Zjednoczonych, a w szczegolnosci nie planujecie kajakarstwa, ktore okazuje sie byc sportem ekstremalnym. W swiecie ubezpieczycieli duzo bezpieczniej jest jezdzic na skuterze wodnym..

W zwiazku z powyzszym bedziemy mieli dni, ktore spedzimy na nierobstwie, ale planujemy tez przygody. Na pierwszym miejscu stawiajac wejscie w stylu alpejskim na najwyzszy szczyt Kiritimati (7 m.n.p.pm). Przechadzki po Fidzi. Wbrew pozorom bardzo niebezpieczne, co roku kilkadziesiat osob ginie tam od spadajacych kokosow – szanse na smierc z kokosa w czasie przechadzki na fidzi sa wieksze niz na smierc w zamachu terrorystycznym w czasie podobnej przechadzki po Europie. Czekaja nas tez raftingi, kanioningi, trekiningi, jaskinie, wulkany, plaze, wyspy, mecz Knicksow, fiordy, snorklowanie no i najwieksza atrakcja jedzenie!

Plan wycieczki jest nastepujacy Korea Poludniowa -> Hong Kong -> Tajlandia -> Kambodza -> Singapur -> Australia -> Nowa Zelandia -> Fidzi -> Kiribati -> Hawaje -> Nowy Jork -> Londyn i do domu.

 

Ta strona bedzie zawierala informacje z naszego wyjazdu, gdzie jestesmy, co widzielismy, co robilismy, co zjedlismy i czy mamy sie dobrze. W zwiazku z tym, ze to nasza pierwsza strona prosze o wyrozumialosc w kwestii jakosci. Daleko nam do Milosza, znacznie blizej do Slawomira – wiec jezyk bedzie raczej prosty:)