Po pierwszym noclegu w Nelson wstaliśmy wcześnie rano, żeby dojechać do Marahau (miejscowość oddalona o jakąś godzinę drogi od naszej bazy). Na miejscu czekał na nas gość, który miał nas zabrać na kanioning. Nie do końca wiedzieliśmy co nas czeka, niby oglądaliśmy jakieś filmiki wcześniej, więc wiedzieliśmy, że chodzi o zejście kanionem w dół rzeki. Spodziewaliśmy się, że będą jakieś wodospady, skoki, ale jak to ma działać to nie do końca mieliśmy wyobrażenie.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA


Zaczęło się od szybkiego wyboru pianki (bo woda miała mieć koło 10 stopni), następnie podjechaliśmy taksówką wodną do morza (tak podjechaliśmy – kierowca ciągnął łódkę z pasażerami traktorkiem, bo nie było przystani). I dalej już normalnie popłynęliśmy do zatoczki na Morzu Tasmana, gdzie znajdowała się nasza rzeka. Dotarcie do punktu startowego (150 metrów wyżej) zajęło nam jakieś 2 godziny, z przerwami na odpoczynek i opowieści przewodnika. Abel Tasman National Park jest najnowszym i najmniejszym w Nowej Zelandii. Przewodnik wspomniał o początkach europejskiej historii Nowej Zelandii – Abel Tasman był Holendrem, który jako pierwszy dopłynął do Nowej Zelandii. Co ciekawe nasz kanion kończył się na poziomie morza, w Nowej Zelandii góry często graniczą z morzem.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA


I zdjęcie z podejścia.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA


Po dotarciu do startu zjedliśmy po kanapce, żeby mieć siły i wskoczyliśmy do rzeki. Początki były całkiem niewinne – mała zjeżdżalnia wyżłobiona przez rzekę, próbhy skok z 2 metrów, potem poszła tyrolka nad wodą, zjeżdżanie na linie, dłuższe zjeżdżalnie i hit – skok z 6 metrów. Do tej pory dawaliśmy oboje radę, później zaczęły się schody, bo wszystkie powyższe atrakcje miały być jeszcze wyższe, szybsze, a rzeka głębsza. Skoku z 8 metrów z nierównej skały już nie zrobiliśmy, a Gosia postanowiła nawet, że już ma dość i chce już być na dole.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


OLYMPUS DIGITAL CAMERA


Szczęśliwie udało nam się zejść do samego końca kanionu, chociaż emocje, adrenalina i strach były na prawdę duże. Jak teraz sobie myślimy, że skoczyliśmy do zimnej rzeki z 6-cio metrowej skały wydaje nam się, że musieliśmy wtedy zgłupieć. Jesteśmy z siebie dumni, że się odważyliśmy (tak swoją drogą to skok z 6 metrów trwa całkiem długo, a potem w wodzie też się dość głęboko zanurza – dobrze, że w takim momencie nie zaczęliśmy myśleć nad tym, co my wyrabiamy). Atrakcja jak najbardziej godna polecenia dla odważnych. Kanion był bezlitosny i prowadził ostro w dół cały czas, trasa była wytyczona tak by jak najróżniejszymi sposobami zejść na dół. Ciekawe co przynoszą dzisiejsze czasy, drogą wzdłuż kanionu pewnie zeszlibyśmy bez ryzyka w 20 minut. My trzy godziny mordowaliśmy się czasem na sporym ryzyku, jak na ludzi ze świata excela.
Droga powrotna do zatoczki zeszła nam całkiem sprawnie, tam przebraliśmy się w suche ubrania i wsiedliśmy z powrotem do taksówki wodnej. Wtedy też zrozumieliśmy dlaczego w Marahau nie ma przystani i kierowca podwozi łódkę traktorem – w ciągu tych 5-6 godzin woda przesunęła się w głąb o jakieś 30 metrów. Cała wycieczka zajęła nam z 10 godzin i nasze pierwotne przekonanie, że wcale nie jesteśmy zmęczeni okazało się całkowicie błędne – zasnęliśmy przed 21, a stałoby się to jeszcze wcześniej gdybyśmy nie „walczyli ze sobą”, żeby nie hyło wstydu zasnąć o 19.
Kolejny dzień chcieliśmy spędzić trochę luźniej, więc na spokojnie wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie i tym razem pojechaliśmy do Nelson Lakes National Park (oddalony o około 90 km). Pogoda była przepiękna, więc z wielką chęcią poszliśmy na spacer na Górę Roberta. Podejście w górę prowadziło przez las, przez który prześwitywał widok na jezioro Rotoiti. Dalej szliśmy granią, ale w sumie tylko kawałek. Natomiast schodziliśmy ponad granicą lasu, jedna część góry prawie do końca zarośnięta jak Rumcajs, albo Gruzin ba plecach, druga łysa (nie znamy niczego łysego to nie ma porównania).


My byliśmy na górze z prawej strony z powyższego zdjęcia. Widoki przepiękne, temperatura idealna, spacer zaliczamy do bardzo udanych.





Ciekawe jest to, że ludzie w Nowej Zelandii bardzo dbają o tutejszą florę i faunę. Są nawet organizacje, które dążą do tego, żeby przywrócić takie same warunki jak były przed pojawieniem się Europejczyków. Poza trzepaniem bagaży na wjeździe legalne w parkach narodowych jest łowiectwo, szczególnie na jelenie, które przybyły tu wraz z białym człowiekiem. Regularnie widzimy też humanitarne pułapki na szczury, myszy i oposy, które też nie są tu mile widziane. Taka mała refleksja nam się nasuwa, że jak chcą stworzyć klimat całkowicie wierny temu, jaki był prawie 400 lat temu to trzeba by eksmitować wszystkich przybyszów z Europy z ludźmi włącznie. Maorysi stanowią 9% popuacji NZ, mało by ich tu zostało. Tak, czy inaczej bardzo dobrze, że dbają o środowisko, byleby nie popadać w paranoję. Podobno agresywna polityka przynosi efekty i intruzów jest mniej. Pewnie o całkowity sukces nie będzie łatwo, natura, która przez tysiące lat pozwalała przetrwać takiej ilości ptaków nuelotów co tu to wielki ewenement.
Każdemu polecamy wycieczkę podobną do naszej, a już na pewno polecamy Nową Zelandię. Jednak cytując klasyka ważne żeby plusy nie przesłoniły minusów. Druga wiosna, to w przypadku Bartka drugi dojazd alergii. Już prawie zapomnieliśmy o owadach, ale dzisiaj nad jeziorkiem już wyraźnie było czuć zbliżające się lato. A nie chcecie poznać lokalnych much, lokalne sandflies są owiane legendą z powodu swojego podejścia do życia. Istni kamikaze, nie reagują na machanie rękami i dopóki się ich nie zabije na ciele dopóty próbują ugryźć. Podobno repelenty średnio pomagają.
Dzisiaj na spacerku (mt robert ma 1450mnpm) trochę weryfikowaliśmy naszą formę przed Tongariro (8h po górach). Okazało się, że nie ma szału. I tutaj dobra rada, a dla nas ku pamięci. Jak jedziesz we wrześniu na wakacje to nie zaczynaj przygotowań w kwietniu. My tak zrobiliśmy, rowerek, spacerki, lepsza dieta. Zapału wystarczyło na miesiąc, a później przygotowania były mniej intensywne. Oczywiście nie jest dramatycznie, po mieście możemy wydreptać 30.000 kroków, ale pod górkę nie jest już tak różowo.
Jutro zmieniamy wyspę i spotykamy się z Polakami, znajomi Gosi wybrali podobny kierunek na wakacje.
Aha, kanioning i treking to jasne. A shopping dodaliśmy bo po wycieczce byliśmy w takim dużym, kolorowym, prawdziwym supermarkecie. Były promocje, zróżnicowane produkty i nawet polish style sausage. Nie odważyliśmy się na to ostatnie, bo może polish po nowozelandzku to „dla kota”, a nie „polska”:) w każdym razie zakupy bardzo udane i nie skończyły się wyłącznie na zaplanowanych produktach.

Gdyby ktoś miał ochotę to poniżej krótkie filmiki z naszych kanionowych wyczynów, na telefonie działa, nie wiemy czy tylko nam. Gdyby nie dało się otworzyć dajcie znać.
PB050039
PB050023

Bijemy się w pierś, nie udało nam się utrzymać regularności dwudniowej, jednak tym razem zawiódł internet, a nie my. Na szlakach Nowej Zelandii często brakuje nam zasięgu, ale zazwyczaj hostelowe wifi działa, wczoraj nie. Co do hosteli to trzymamy się konsekwentnie jednej sieci YHA. Wszystkie ich hostele jak do tej pory łączy czystość, przystępne ceny dwójek, lokalizacja w centrum miejscowości i kuchnia, która pozwala na przechowanie rzeczy w lodówce i smażenie steków. Nic więcej nam nie trzeba, więc nie ryzykujemy z innymi sieciami.
Mamy do opisania trzy dni. Pierwszy spędziliśmy na trzech krótkich szlakach. Dwa prowadziły do czoła lodowca w Franz Josef i Fox Glacier, trzeci wokół jeziorka Matheson, które znane jest z tego, że idealnie odbijają się w nim pobliskie góry wliczając w to Mt Cook – najwyższy szczyt NZ. Niestety skończyła nam się dobra pogoda. Właściwie cały dzień lekko kropiło i chmury były dużo niżej niż byśmy chcieli. Szczęśliwie widzieliśmy czoło lodowców, nieszczęśliwie tylko chmury powyżej, a z pocztówek wynika, że liczne szczyty powyżej 3.000mnpm prezentują się jak aktorzy na czerwonym dywanie.
To, co smutne to fakt, że lodowce giną w oczach. Taka jest zresztą narracja tablic informacyjnych, zwracają uwagę na ocieplenie klimatu. Wrażenie robiły tablice z informacjami, gdzie był lodowiec w danym roku. I tak w środku lasu, jakieś 3km od frontu jęzora stało, że tu lodowiec kończył się w 1750 roku. Tam, gdzie dzisiaj jest parking lodowiec sięgał 70 lat temu. 40 minut spaceru dalej i 600 metrów od czuba lodowca stał znak, że tu lodowiec kończył się w 2012 roku. Sześć lat temu dzisiejszy najdalej wysunięty punkt widokowy był zajęty lodem. Zastraszające tempo, otrzeźwiające i uświadamiające jak strasznie oramy naszą planetę.
A propos trzeźwości to wyjazd jest też detoksem. Oczywiście piwko sie trafia od czasu do czasu… teraz sobie uzmysławiamy, że chyba było o tym już w poprzednim wpisie, chyba jesteśmy pod takim wrażeniem, że dwa miesiące bez wódeczki są możliwe, że tak o tym chcemy pisać. (Chyba jasne, że za tym wpisem stoi Bartek).








W odwiedzonym jeziorku nic się nie odbijało, ale spacer był przyjemny. Zrobiliśmy w drodze powrotnej dobry uczynek i przewieźliśmy autostopem parę Francuzów. Pierwszy raz w życiu. Idea carpoolingu jest w zgodzie z oszczędzaniem Ziemi, od razu wzięliśmy się do roboty.


Drugi dzień to przejazd z Franz Josef do Punakaiki. Przejazd w ekstremalnych warunkach. Całą drogę padało, momentami ulewnie, a chwilowe oberwanie chmury złapało nas w najgorszym momencie. Jechaliśmy akurat nowozelandzką drogą nad samym morzem. Droga wiodła z góry na dół i na odwrót, po ostrych zakrętach, przy znakach o spadających kamieniach i wodospadach przy drodze. Wodospadach, które powstają tylko w takich ekstremalnych warunkach. Było groźnie, na drodze widzieliśmy nawet sporego kamola, co wzmacniało znaczenie znaku. Dojechaliśmy, musiał nad nami czuwać Lucek. Przygoda!



Na trasie minęliśmy dwa nadmorskie miasta znane z wyrobu biżuterii z lokalnych zielonych kamieni (jade). Jako, że pogoda nadal nie dopisywała postanowiliśmy w jednym z nich wybrać się do kina na bajkę o Yeti (była super). Obserwując ludzi na prowincji rzuca się w oczy otyłość, która tutaj jest dosyć powszechna. Zresztą hamburger z frytkami, który jadł Bartek był takiej wielkości, że oboje byśmy pojedli. Nie na się co dziwić, że ludzie tak tu wyglądają. My też już na pewno mamy bazową wagę plus trochę dodatku.
Nocleg na długo zapadnie nam w pamięć. Hostel w Punakaiki leży jakieś trzy kilometry od sklepu, wokół tylko las. Hostel specyficzny, bo składający się z małych wolnostojących chatek. W nocy zapanowała ciemność doskonała. Towarzyszyły nam odgłosy lasu deszczowego, a jeszcze przy tym wszystkim do morza 300 metrów przez ten las. Najlepszy nocleg na trasie, do tego najtańszy w Nowej Zelandii. Pewnie dlatego, że na totalnym zadupiu. Poniżej widok z okna i nasza komnata.


Trzeci dzień, dzisiejszy to trasa do Nelson. Punakaiki znane są z naleśnikowych skał, rseczywiście wyglądają jakby ktoś poukładał na sobie naleśniki. Co ciekawe naukowcy nie są w stanie wyjaśnić jak to się stało. Jest to dosyć niepowtarzalny widok. A że skały są nad samym brzegiem morza to widoki są interesujące. Natura broni się sama, zdjęcia poniżej.




Pobliska restauracja oczywiście serwuje naleśniki, no musieliśmy…

Następny przystanek na drodze to nadmorska kolonia fok koło Westport. Szczerze mówiąc liczyliśmy, że jedna sztuka dzikiej zwierzyny sprawi nam przyjemność. Na miejscu fok było co najmniej kilkanaście, duże i małe, bardzo aktywne. Gdyby nie uciążliwa pogoda możnaby tam spędzić godziny. Zresztą w kwestii pogody zaobserwowaliśmy ciekawe zjawisko. W pewnym momencie duża foka, nazwijmy ją roboczo tatą, żwawo ruszyła w kierunku mniejszych roboczo dzieci. Po dotarciu na miejsce tata huknął „kaj stoicie?”, „a tu, tato” odpowiedziały foczki. „Wydupiać stąd synki, zaraz dupnie huraganowy deszcz”. I rzeczywiście młodzież zaczęła uciekać z tego miejsca. A chwilę później my uciekaliśmy z punktu widokowego, bo zerwał się mocniejszy wiatr i zaczęło lać. Sympatycznie będziemy wspominać spotkanie z foczkami i starym, śląskim fokiem.

Trasa minęła nam szybko, właściwie nie odczuwamy, że spędzamy w aucie po 3 godziny dziennie. Konsekwentnie wszystkie drogi są widokowe, a że ruch niewielki to jedzie się przyjemnie. Drogi wymagają skupienia, bo są kręte. I sens mają znaki przy drogach mówiące „drogi w Nowej Zelandii są inne, zaplanuj więcej czasu”. Sama prawda! Drogę zapamiętamy też z powodu najgorszego posiłku w czasie całej wycieczki. Rada, jeżeli jesteście na drugim końcu świata, w miejscu, gdzie wędliny są raczej słabe – z własnego doświadczenia, za ladą stoi Azjata i w kuchni też. Nie zamawiajcie smażonej kiełbasy! Nie zamawiajcie.
Nasza dzisiejsza meta to Nelson. 12te największe miasto NZ. O 18 w niedziele wymarłe i niestety chyba mało ciekawe. Trochę pospacerowaliśmy i wygląda na to, że tu nic nie ma. Z ciekawostek mają tu drużynę piłkarską, która gra w lokalnej 1 lidze, budynki mają tak ciekawe, że chwalą się poniższą katedrą:

Pusta główna ulica:

No i Starbucks o 18 jest już zamknięty, nie żebyśmy chcieli korzystać, Bartek nie pije kawy, a Gosia ma zakaz po 12. Uczciwie był też ładny ogród. Ładnue wpisujący się w niską zabudowę, to chyba dobrze, że tylko taka tu występuje.

Natomiast przede wszystkim Nelson to jest to świetna baza wypadowa, z czego będziemy przez dwa najbliższe dni korzystać.

Gdy tylko rano wstaliśmy i zobaczyliśmy słońce za oknem, szybko pozbieraliśmy się z pokoju i podjechaliśmy nad jezioro Te Anau, będące już częścią miejscowego parku narodowego. Krótki rejs wodną taksówką, która kursuje tylko 2 razy dziennie i dotarliśmy na drugą stronę jeziora. Stamtąd ścieżką Keplera (tylko jej małą częścią – cała ma 60 km i przechodzi się nią w 4 dni) wróciliśmy do punktu wyjścia. Ścieżka Keplera zawdzięcza swoją nazwę niemieckiemu astronomowi. Jest ona jedną z tzw. GREAT WALKS – to najczęściej kilkudziesięcio kilometrowe trasy dla turystów po parkach narodowych z noclegami w schroniskach. Uwaga – wszystko trzeba dużo wcześniej rezerwować na stronie nowozelandzkich parków narodowych. Jest ich w całej Nowej Zelandii kilka i są hitami turystycznymi, jest to zasadne bo trasy są świetnie przygotowane. Nam przejście krótkiej części szlaku zajęło około 2 godzin (10 km), po drodze znaleźliśmy kilka ukrytych skarbów (cache). Dla niewtajemniczonych – jest taka grupa ludzi, która ukrywa „skarby” w różnych miejscach na świecie, zazwyczaj jakiś szczególnie ciekawych turystycznie, następnie wprowadza tę informację do aplikacji, żeby inni mogli znaleźć „skarb” i mieć radochę. Nastepnie szybkie pożegnanie z Te Anau uczczone gorącym kakao i w drogę do Wanaki!




Trasa do Wanaki zajęła nam jakieś 2,5-3 godziny. Jechaliśmy skrótem, który prowadził przez najwyżej położoną w Nowej Zelandii utwardzoną drogą asfaltową na wysokości 1076 mnpm, oddaną do użytku w 2000 roku. Oczywiście  nie obyło się bez punktów widokowych. Z resztą te punkty widokowe nas prześladują, jesteśmy zmuszeni zatrzymywać się co 10km i podziwiać widoczki. To co nadrabiamy szybszym autem, tracimy na punktach. Czasy podawane przez mapy google są dla nas niedościgłym ideałem, takie te podróżowanie po południowej półkuli.



Po dotarciu do Wanaki postanowiliśmy pozwiedzać tę 8500 osobową miejscowość. Pierwszym punktem naszego spaceru było oczywiście bajkowe jezioro Wanaka. Następnie poszwędaliśmy się po okolicznych uliczkach z małymi sklepikami i restauracjami. Ciekawe jest to, że we wszystkich wcześniej odwiedzonych przez nas miejscowościach „świeciły” plakaty z imprezami Halloweenowymi, a tu nic. W związku z tym sami sobie urządziliśmy mała imprezę przy lokalnym piwku. Po jakimś czasie dołączył do nas starszy Australijczyk, który nam podpowiedział gdzie szczególnie warto się wybrać w okolicy, a przy okazji opowiedział nam historię swojego życia.
1 listopada w Wanace powitał nas piękną słoneczą pogodą i jeszcze piękniejszymi widokami. Zaraz po śniadaniu podjechaliśmy na punkt widokowy, aby zobaczyć „samotne drzewo”, o którego istnieniu dowiedzieliśmy się dzięki czujnemu oku Moniki. Dziękujemy, że nam to napisałaś, inaczej bylibyśmy kilka kilometrów od super sławnego i bardzo ładnego miejsca i byśmy je ominęli. Swoją drogą ciekawe ile takich rzeczy już przeoczyliśmy. Wspomniany Australijczyk polecane miejsca w Sydney zaczął od jakiegoś chińskiego targu, o którym nic nie słyszeliśmy.


Po atrakcjach przyrodniczych wybraliśmy się do parku rozrywki „Puzzle World”. Jest to miejsce, gdzie można odwiedzić całkiem spory i nie taki łatwy labirynt oraz wybrać się do muzeum iluzji. Nam przejście całego labiryntu nabiło 5km i kilka razy się pogubiliśmy. W muzeum były hologramy, przechylony dom, w którym wydawało nam się jakby wszystkie prawa fizyki działały inaczej niż zazwyczaj, iluzoryczne rzeźby oraz obrazki, które „oszukiwały” wzrok. Miejsce na prawdę godne polecenia, bawiliśmy się świetnie. Na koniec w kawiarni przy labiryncie do dyspozycji było dużo łamigłówek, które przy herbacie można było rozwiązywać.





Po zagadkach intelektualnych nadszedł czas, aby dalej ruszyć w trasę. Jadąc jak zwykle widzieliśmy piękne jeziora, góry i nawet dotarliśmy do morza. Naszą dzisiejszą bazą jest miejscowość o nazwie Franz Josef. Znajduje się ona zaraz obok lodowca o takiej samej nazwie. Może nam się uda jutro dowiedzieć dlaczego nazwali jeden z najbardziej znanych nowozelandzkich lodowców imieniem austriackiego cesarza.




Z ogólnych, wstępnych obserwacji:
– Nowa Zelandia to jest kraj pocztówkowych widoków – wszędzie! Z każdego miejsca na baszej trasie widzieliśmy ośnieżone szczyty górskie.
– w wielu miejscach w Nowej Zelandii nie ma dostępu do internetu/ zasięgu, co można uznać za plus, bo można się całkowicie odciąć, ale z drugiej strony czasem jest niezbędny. Dzisiaj widzieliśmy rozbite auto przy drodze z pasażerem, który nie mógł się wydostać ze środka. Na szczęście kilka aut się zatrzymało by udzielić pomocy. Niestety nikt nie miał zasięgu, aby wezwać pomoc trzeba było podjechać do okolicznego motelu. W tym przypasku był on blisko, ale czasami jedziemy nawet 50km bez zabudowań. Trzeba jeździć ostrożnie.
– piwko jest raczej słabe, te lokalne jak ma 5% to już jest mocne, takich 4% możnaby wypić pewnie sporo. My na trasie prowadzimy się modelowo i od wylotu z Polski nie wyszliśmy ponad 3 piwa dziennie. Soju (20%) było najmocniejszym trunkiem na trasie. Zderzenie z wódeczką po powrocie może być interesujące.
– NZL jest strasznie czysta, właściwie nie na śmieci. Na szlakach nic, przy drogach nic. Ciekawe bo np. Na przydrożnych postojach nie ma śmietników. Odpady wygenerowane należy zabrać ze sobą.
– Gieksa znowu przegrała, Bartek wyczekuje ligi mistrzów, która w końcu nie jest w środku nocy, a mecze zaczynają się po śniadaniu.
Jutro spotkanie z lodowcami.

Dzisiaj nocowaliśmy w miejscu najbardziej oddalonym od domu, w związku z tym powoli zaczynamy wracać do domu, mamy 7,5 tygodnia na pokonanie 17,7tys km. Nowa Zelandia jest najbradziej odległym krajem od Polski.
Czas w Nowej Zelandii mija nam szybko, ostatnie dwa dni to przejazd z Queenstown do Te Anau oraz wizyta w Milford Sounds.
Trasa pomiędzy Queenstown, a Te Anau jest pełna świetnych krajobrazów, najpiew jedziemy wzdłuż jeziora Wakatipu, które znajduje się między górami, później krajobraz robi się bardziej pagórkowaty niż górski. Po drodze mijamy właściwie tylko osady, przydrożne restauracje, owce, krowy.. urządziliśmy sobie na trasie drugie śniadanie w poniższej scenerii.

.
Dotarcie do Te Anau zajęło nam trochę ponad trzy godziny. Popołudnie spędziliśmy na odpoczywaniu, spacerze, mini golfie, planowaniu kolejnych dni wyprawy – gdyż Nowa Zelandia ma być spontaniczna. Postanowiliśmy sprawdzić ten model versus stosowany wcześniej, czyli wyjazd rozplanowany dzień po dniu.

To co zobaczyliśmy kolejnego dnia absolutnie nie ma precedensu. Wstaliśmy rano 3 stopnie, deszczowo i wietrznie wydawało się, że widoki na Milford Sounds zepsuje nam pogoda. Przy czym 120km, które pokonaliśmy w takich warunkach było przyjemne bo droga jest „sceniczna”.

Szczęśliwie im bliżej byliśmy celu, tym bardziej się rozpogadzało. Pierwszym sygnałem, że to może być niezapomniany dzień było lądowanie papugi Kea na dachu naszego samochodu. Kea to jedyna górska papuga na świecie, zostało tylko 5000 sztuk, gatunek endemiczny, spotykany tylko w Nowej Zelandii. I jedna z tych papug zdecydowała się nam chodzić po dachu, kiedy czekaliśmy na przejazd przez tunel, a że to całkiem spore bydle to słyszeliśmy każdy krok, co więcej po ruszeniu auta, ona dalej siedziała na dachu, niestety nie mamy zdjęcia.
Milford Sound to fiord, bo jest pochodzenia lodowcowego. Znajduje się pomiędzy górami dochodzącymi do 2.000mnpm. Co ciekawe nazwa Sound, oznacza cieśninę, lub dolinę pochodzącą z erozji rzecznej. Ktoś po prostu pomylił nazwę i tak już zostało. Takie pomłki popełniono w przypadku większości fiordów. Próbę naprawienia błędu stanowiło nazwanie okolic Fiordlandem, niestety w nazwie jest literówka (powinno być fjordland). Fiordland national park jest olbrzymi, większy niż Yellowstone i Yosemite wspólnie. Widoki są niesamowite, jest wszystko, zieleń, góry, morze, nawet dzika zwierzyna dopisała. Widzieliśmy pingwiny i foki w naturze. Po fiordzie poruszamy się statkiem.

Wszystko wokoło zachwycało:













W Milford Sound znajduje się jeszcze obserwatorium, w którym można zejść 10 metrów pod wodę i obserwować życie w fiordzie. Woda jest przejrzysta i podpływa sporo ryb. Widać też jak morze szybko przyjęło to obserwatorium, które jest porośnięte podmorskim życiem.

O skali szczęścia świadczy fakt, że w Milford Sound deszcz pada średnio 260 dni w roku, spada tutaj w ciągu roku 9 metrów deszczu, w Polsce 0,6-0,8 metra. Na nas to wszystko zrobiło takie wrażenie, że zrobiliśmy prawie 200 zdjęć, a zdarzają nam się dni, że mamy tylko kilka i wszystkie tutaj wrzucamy, dzisiaj się nie uda. Mieliśmy jeszcze pływać kajakami, ale z powodu wiatru odwołano tą atrakcję. Może dobrze, bo nasze ubezpieczenie nie pokrywa zdarzeń na kajakach, no i mieliśmy więcej czasu na wodospady, roślinność i widoczki w drodze powrotnej.





Nowa Zelandia do tego momentu dostarcza znakomitych wrażeń.
Trochę się niepokoimy, bo dalej jeżdżą za nami Harry i Meghan… i nie wiemy co o tym myśleć. Podobnie jak nie wiemy co zrobić z innym napotkanym w Te Anau wozem.

Wychodzi na to, że Lucek poza długowiecznością ma też supermoc bycia wodolotem, druga teoria jest taka, że się stęskniliśmy i nam się przywidziało.

Jakkolwiek latanie nie jest dla nas przyjemnością tak lot do Nowej Zelandii był całkiem przyjemny, właściwie nie było turbulencji. Queenstown, czyli nasz pierwszy przystanek uchodzi za stolicę sportów ekstremalnych. W związku z tym, że miejscowość jest w górach w zimie można tu szaleć na nartach, w lecie chodzić po górskich szlakach, no i oczywiście doświadczać adrenaliny w czasie wszelakich innych rozrywek, o czym pöźniej.

Już lotnisko w Queenstown doświadcza, korytarz do lądowania jest w dolinie, a pas startowy jest dosyć krótki. Nie jesteśmy ekspertami, ale hamowanie po lądowaniu było intensywniejsze niż zazwyczaj.
Po wyjściu z samolotu zaczęła się pierwsza przygoda. Nowa Zelandia bardzo chroni się przed obcymi przedstawicielami flory i fauny. Znajduje się tu wiele endemicznych gatunków roślin i zwierząt, więc coś nowego może być groźne. Przykładem jest nasza pospolita sosenka, sprowadzona przez Europejczyków rozpanoszyła się po obszarach do tej pory nie obsadzonych przez wysoką roślinność, zagrażając niskiej roślinności lokalnej.
Nowozelandczycy bronią się spektakularnie. Przejście przez odprawę zajęło prawie dwie godziny. Najpierw zwykła odprawa paszportowa, później odebranie bagażu, ostatni punkt odprawa celna. Na wszystkich wcześniejszych lotniskach zajęło to 30 sekund, tyle co przejście przez bramkę „nic do zadeklarowania”. Tutaj odprawa celna to też odprawa bio-bezpieczeństwa. Trzystopniowa.
W czasie lotu wypełniliśmy kartkę i zadeklarowaliśmy, że wieziemy drewno, że mamy buty trekingowe i że widzieliśmy się ze zwierzętami. Na tej podstawie odpytano nas gdzie byliśmy i co robiliśmy. Okazało się, że bambusowa szczoteczka jest ok, buty trzeba sprawdzić, a nasz drewniany słoń z Tajlandii stanowi zagrożenie. Na tym samym etapie na naszych oczach pies wywąchał jedzenie u innego pasażera w walizce, chyba nie było tego w deklaracji, więc gość poza kolejką miał szczegółową rewizję. Kara za wwiezienie kawałka szyneczki, psa, owoców, błoto na butach to 400NZD, tysiak na nasze.
Drugi etap to rewizja osobista podejrzanych przedmiotów. Bartkowe buty były dostatecznie czyste, ale na naszych oczach czyszczono buty innej pasażerki, a nasz drewniany słoń okazał się nie być drewniany…zaliczone. Ostatni etap to prześwietlenie całości bagażu rentgenem, znowu musieliśmy się rozpakować, bo nasze mydełka w kształcie mango wyglądały podejrzanie. Dla nas jako jednorazowa przygoda to wszystko do przetrwania, natomiast jak ktoś lata do pracy do Sydney co tydzień, to wyjęcie 2h tygodniowo musi irytować.
Dostaliśmy się do Nowej Zelandii, jesteśmy 17.600km od domu, jesteśmy oddaleni po dzisiejszej zmianie czasu o 12 godzin od Polski. Wpis robimy wieczorem, u Was rano. Tata zapytał Bartka, co planujemy jeszcze dzisiaj zrobić – rozsądne pytanie o 9 rano – Bartek odpowiedział spać – rozsądna odpowiedź o 21. Jeszcze trochę przesuniemy się na południe jadąc w kierunku Milford Sounds, ale dalej już nie będziemy. Także od dzisiaj zbliżamy się do domu i niejako przy okazji jesteśmy w połowie wyjazdu, dokładna połowa za dwa dni.
Wejście na nowy ląd uczciliśmy świetnymi stekami i piwkiem. Gdyby nie cena takie steki moglibyśmy wcinać codziennie. Sprawnie poszło też wypożyczenie samochodu, jeździmy Suzuki Swift, auto na pewno z tej dekady. Praprawnuk Lucka. Pomimo pewnych obaw Bartka, przejście na automatyczną skrzynię biegów poszło sprawnie.
Nowa Zelandia, może przez miejsce, w którym wylądowaliśmy robi rewelacyjne pierwsze wrażenie. Góry, czyste powietrze, przejrzysta woda w jeziorze, wszystko wygląda w sam raz na krajobrazy do Władcy Pierścieni. Kupiliśmy sobie już książkę i jeżeli na naszej trasie pojawią się scenografie z filmów będziemy o tym wiedzieć i w miarę możliwości odwiedzimy.




Dlaczego Queenstown jest stolicą sportów ekstremalnych? Tu można wszystko – bungee, helikopterowe i samolotowe przeloty nad atrakcjami, paralotnie, rowery górskie (są specjalnje wyznaczone szlaki do zjeżdżania z gór), rafting, kanioning, skoki ze spadochronem no i mini golf. Pewnie wszystko inne co przyjdzie do głowy też można tu zrobić. Naszego, drugiego dnia zdecydowaliśmy się na wyjazd gondolą na miejscową górkę (gondola z największym nachyleniem na świecie 450 metrów przewyższenia na 700 metrach długości), zjeżdżaliśmy u góry na pseudo saneczkach, takich jak te z Singapuru – Gosia już tak się oswoiła, że zjechała raz bez hamowania, gdyby Bartkowi nie pomagała waga, nigdy by jej nie dogonił – dobrze, że jedliśmy steki. I zgodnie z regułą ojca Bartka „wjedź i zejdź, liczy się” zeszliśmy na dół, w godzinkę, przyjemny, leśny spacerek.
Poniżej widok na tor saneczkowy i widoczek w tle:

Wisienkę, czy raczej truskawkę na torcie stanowiła przejażdżka motorówką po rzece Shotover. Zabawa polegała na tym, że motorówka jedzie szybko po kanionie między skałami, a na szerszych fragmentach bardzo się rozpędza i robi obroty o 360 stopni. Niesamowita frajda, jak byliśmy wcześniej w tym roku na raftingu na Dunajcu (zaraz po powodzi, więc woda była wysoka i brunatna, normalnie spływ to raczej nie ma takiego szału), to sternik prowadził nas na wszystkie bystrza, chociaż wydawało nam się, że będzie ich unikał. Podobnie dzisiaj, jak było wąsko to płynęliśmy przy samej skale, motorówka często była prowadzona wprost na skałę, by w ostatniej chwili zrobić zwrot – wszystko żeby zwiększyć adrenalinę. Super zabawa, tak dobra, że zdecydowaliśmy się wykupić filmiki – dostępne poniżej:
Najpierw wchodzimy na stronę:
http://smileflingr.com/SHJT
Później wprowadzamy hasło: shjt5gp4m5kh
Pod tym adresem dostępny jest trzyminutowy i minutowy film z naszego przejazdu. Filmy robią się jak w fabryce, część jest wcześniej nagrana i tylko w odpowiednich momentach wkleja się elementy z naszego przejazdu, efektywnie i efektownie.
Poniźej początek kanionu, którym spływaliśmy:

W związku z tym, że w NZ jesteśmy spontaniczni i noclegi mamy tylko na dwie noce do przodu nie wykluczamy powrotu do Queenstown, bez wątpienia obowiązkowy punkt do odwiedzenia. Ta mieścina zawiesiła też wysoko poprzeczkę pozostałym. Bartek się martwi, że zostało już tylko 19 dni w tym kraju i nie zdążymy wszystkiego zrobić.
W Nowej Zelandii są też piękne kwiatki.

Chociaż pogoda jest wczesnowiosenna, dzisiaj było 10 stopni, wczoraj 14, w nocy temperatura zbliża się do zera. Wyprawa miała nam oszczędzić drapania szronu z szyb samochodu, nie wykluczone, że los z nas zakpi. Będziemy informować na bieżąco. Fajnie, że śledzicie nasze poczynania, ruch na stronie jest cały czas stabilny – bardzo nam miło z tego powodu. Chociaż nie można wykluczyć, że to nasze mamy wchodzą na stronę po kilkadziesiąt razy dziennie, żeby nam nie było przykro:)
Na koniec ciekawostki, pierwsze komercyjne skoki na bungee na świecie wykonano w okolicy Queenstown, firma AJ hackett działa do dziś. Nazwa Nowa Zelandia pochodzi od regionu Zeeland w Holandii. Tacy pomysłowi byli Ci Holendrzy. Nowy Jork też wcześniej nazwali Nowym Amsterdamem. Nowa Zelandia jako pierwsza dała prawa do głosu kobietom i miało to miejsce 125 lat temu. Nie ma tutaj węży, a świat zrobiony ze słodkich fasolek (jelly beans) wygląda jak ten, który od 52 dni przemierzamy.

To już nie jest ciekawostka. Szczęśliwi my.

Wszystko poszło zgodnie z planem. Rano wykąpaliśmy się w oceanie na naszej plaży, niestety też nie spełniła standardów idealnej plaży, tym razem woda była zimna. Za to wrażenia z zabawy falą rewelacyjne, piaseczek jak w Bałtyku, nie spotkaliśmy meduz, plaża szeroka, no po prostu blisko perfekcji, tylko ta temperatura – woda miała 19 stopni, jak Bałtyk w lecie. Poza nami nikt się nie kąpał inaczej niż w piance. Byliśmy wydarzeniem do tego stopnia, że japońscy turyści dokumentowali tak jak potrafią najlepiej tj. fotograficznie to co wyprawialiśmy.

Drugim etapem na dzisiejszej trasie był free tour po Sydney. Każdy free tour zaczyna się mniej lub bardziej zawikłaną opowieścią dlaczego tour jest darmowy i przy tym samym jak ważne są dobrowolne napiwki na koniec. Uczciwie mówiąc na koniec jeszcze nigdy nikt nie był natarczywy w kwestii napiwku, natomiast właściwie wszyscy coś zostawiają i wygląda na to, że darmowe wycieczki są całkiem dochodowym biznesem. Ogólnie wszędzie, gdzie byliśmy na takich tourach było warto. Czasem jest bardziej merytorycznie jak dzisiaj i w Hong Kongu, czasem bardziej o tym, gdzie się bawić jak w przypadku Melbourne. Dzisiejsza wycieczka pokazała nam sporo ciekawej architektury, takiej z ostatnich 150 lat. Chociaż mówi się, że w Stanach nie ma zabytków, to dopiero w Australii naprawdę ich nie ma. Najstarsza katedra w Australii obchodzi właśnie 150 urodziny, w podobnym wieku są Katowice. Niemniej kilka budynków było wartych uwagi, plus przewodniczka dzieliła się wieloma zabawnymi faktami, więc wszystko było łatwo podane.





Ciekawa sprawa, bo sami chodziliśmy ponad tydzień temu po tych samych okolicach, a wiele miejsc wskazanych dzisiaj przez przewodniczkę widzieliśmy pierwszy raz. Ocztwiście na naszej indywidualnej trasie i tej dzisiejszej powtórzył się most nad zatoką i opera, przy czym dzisiejsze ujęcia są chyba trochę lepsze.


Poza nauką o Australii i Sydney mamy już przekonanie, że od touru zaczynamy wizytę w mieście, a nie zostawiamy tego na koniec. Dzisiaj przewodniczka poleciła kilka miejsc wartych uwagi, do których już nie damy rady dotrzeć.
Z ciekawostek:
– Anglicy wysłali w XIX wieku do Australii 150tys skazańców, efektem jest całkiem dobrze prosperująca gospodarka, taka przymusowa resocjalizacja dobrze się tu sprawdziła.
– Kiedy powstawała federacja australijska pod skrzydłami Wielkiej Brytanii spór o to czy stolica powinna być w Sydney, czy Melbourne był tak duży, że trzeba było zbudować od podstaw nowe miasto Canberrę, która do dzisiaj jest stolicą Australii.
– Bardzo agresywne są lokalne gołębie, które do tego stopnia przyzwyczaiły się do dokarmiania, że nie mają problemu z wyjadaniem jedzenia na chwilę zostawionego bez opieki. A takich czynów nie dokobują tylko gołębie, ale również liczne tutaj ptaki z poniższego obrazka. Dla nas egzotyczny, ciekawy zwierz, tutaj wróg publiczny numer 1, w szczególności z powodu dzioba, który pozwala grzebać w ciemnych zakamarkach.

– Biała opera, symbol numer 1 Australii w 2003 roku padł ofiarą protestu przeciwko wojnie w Iraku. Dwóch gości wdrapało się na szczyt i zrobiło wielki czerwony wpis „no war”. Jego usuwanie kosztowało 150tys dolarów. Sprawcy zebrali tę kwotę przedając pamiątkowe figurki opery z takim samym napisem, więc happening im się udał.
– Ukończenie opery pochłonęło 14krotnie więcej pieniędzy niż planowano, a budowa zajęła 20 lat, kilka lat więcej niż plan. Winnym wysokich kosztów, pewnie trochę zasadnie uznano architekta, któremu nie pozwolono dokończyć swojego dzieła. Architekt nigdy nie widział na żywo skończonej opery.

Nasze planowane wyjśie do opery ucięła cena, wyjście na graną w operzs Evitę kosztuje ponad 800pln, trochę ponad nasz budżet. Podobnie jak popularne przejście koroną wielkiego mostu nad zatoką. Widoki podobno niepowtarzalne, ale cena jak za Evitę. Najdroższy punkt widokowy świata.

Ostatnim punktem dzisiejszego dnia była golonka, pierogi, polskie piwo, nalewka i schabowy. Druga wizyta w polskiej restauracji, znowu jedzenia pod korek i znowu smacznie. Zadowoleni, mniej stęsknieni za polską kuchnią możemy ruszać dalej.

Podsumowując Australię w kilku punktach:
1. Na pewno warto przyjechać, 11 dni to zdecydowanie za mało. Warto zaplanować co najmniej trzy tygodnie, bo trzeba pamiętać, że lot trwa dwa dni, a na początku jet lag jest pewny. Różnica czasu to 9 godzin. Już zaplanowaliśmy kolejną wizytę w Australii, jeszcze nie wiemy kiedy.
2. Klimat właśnie teraz jest idealny, temperatura około 20 stopni, rześkie powietrze, nic tylko korzystać. W grudniu, chociaż tutaj jest szczyt sezonu zrobi się pewnie zbyt gorąco. Może wato przyjechać w kwietniu, powietrze już nie będzie gorące, a woda w oceanie po miejscowym lecie będzie cieplejsza niż dzisiaj.
3. Australia jest ogromna, samoloty tutaj są tanie no i co oczywiste zdecydowanie szybsze niż inne środki transportu.
4. Angielski jest zrozumiały, straszono nas tutejszym akcentem, ale jest w porządku, dużo lepiej niż w Szkocji.
5. Trzeba się pospieszyć, Australia co roku o 2cm zbliża się do Azji, więc jak ktoś chce do Australii to trzeba już już. Jak będziecie w ciągu najbliższego miliona lat Lucek będzie czekał.
6. Jak już gdzieś dolecicie wynajmijcie campera, baza noclegowa jest solidna i gęsta. Na dłuższe wycieczki międzymiastowe to uciążliwy środek trnsportu.
7. Melbourne i Sydney są bardzo europejskie, do tego poza centrum jest dużo niskiej zabudowy, więc otoczenie jest bardzo przyjazne. Czuliśmy się wszędzie bardzo bezpiecznie. Dzisiaj widzieliśmy grupkę „chuliganów”, przynajmniej ich twarze i ubiór na to wskazywały, do tego nieśli otwarty alkohol. Natomiast jak traktować ich poważnie skoro nieśli kolejno Sommersby, Coronę i Hoegardeena.
8. Pewnym zawodem jest lokalna komunikacja publiczna, w Sydney i Melbourne wszystko jest ok, tylko żeby korzystać potrzebne są specjalne karty, bez nich nie wolno wsiadać do autobusu. Przed przyjazdem dobrze poczytać, żeby się przygotować.
9. Lokalna kuchnia jest ciężka, wszyscy jedzą burgery, bekon do śniadania, bekon do burgera, bekon do gofrów – wszystko pyszne, jak to z niezdrowym jedzeniem, ale czasem warto poszukać jakiejś sałatki.
10. Koniecznie trzeba na adventure cave experience, czyli przeciskanie się przez skały w jaskiniach Jenolan.
11. Nie możemy się zgodzić w ramach naszego, szczęśliwego małżeństwa co do tego gdzie lepiej zamieszkać, Gosia stawia na Sydney, Bartek na Melbourne. Kompromisem byłoby zamieszkać w Lucku i się przemieszczać. Swoją drogą sporo ludzi podnosiło problem możliwego konfliktu w grupie w czasie takiego wyjazdu, nam się jeszcze nie zdarzyło.
12. Australia jest dosyć droga, nominalnie ceny jak w Polsce, tylko dolar kosztuje 2.7pln. Na naszym turystycznym szlaku rzadko trafialiśmy na normalne sklepy, a w marketach dla turystów ceny często są dalekie od hurtowych.
13. W Australii podobno wszystko chce cię zabić. Nie widzieliśmy węży, pająków, robaków, niczego niepokojącego.. mieliśmy szczęście, wiadomo w Australii wszystko chce cię zabić.
14. Ludzie są otwarci, serdeczni, uśmiechnięci i zagadujący.
Australia jest w porządku, odwiedzajcie Australię.
15. W Australii jest wszystko cacy tylko bardzo szkoda Aborygenów. Z przekazu, który tu usłyszeliśmy długo traktowano ich niesprawiedliwie – obiecujemy sobie lekturę w tym temacie po powrocie do Polski

Nasza australijska przygoda szybko dobiega końca.

We wtorek rano zebraliśmy się z campingu nad oceanem (do którego niestety nie udało nam się wejść, bo było za zimno). Wyjeżdżając spotkaliśmy 3 „dzikie” kangury na campingu, powiedziano nam wcześniej, że gdzieś powinny się tu krzątać po okolicy i rzutem na taśmę sie udało.

Dojechaliśmy do obrzeży Melbourne, gdzie nadszedł czas na pożegnanie z Luckiem – ostatecznie całkiem nieźle się sprawdził, zero usterek, po prostu doskonała współpraca człowieka i maszyny.
Następnie zostawiliśmy bagaż w hotelu i poszliśmy zwiedzać miasto – pierwsze kroki skierowaliśmy nad kanał/rzekę i nad zatokę.


W związku z tym, że trochę nam to zeszło postanowiliśmy wrócić komunikacją miejską. Okazało się, że bilet, którego potrzebujemy jest ważny 2 godziny od skasowania, więc postanowiliśmy wybrać bardzo okrężną trasę, żeby przy okazji zobaczyć przedmieścia. Melbourne okazało się bardzo przyjemnym miastem, w większości miejscach z niską zabudową. Co ciekawe w samym centrum jest strefa bezpłatnego tramwaju, więc mogliśmy się powozić dłużej i oszczędzać nasze nogi.
Następnego dnia postanowiliśmy się wybrać na free tour, czyli zorganizowaną wycieczkę pieszą z przewodnikiem amatorem, który jest długoletnim mieszkańcem Melbourne. Wycieczka składała się z dwóch części – historycznej i rozrywkowej. Podczas części historycznej nie było tyle historii ile oczekiwaliśmy – przeszliśmy koło najważniejszych zabytków, dowiedzieliśmy się o tym, że Melbourne kilka razy wygrało plebiscyt na najlepsze miasto do mieszkania na świecie (w tym roku wyprzedził ich Wiedeń). Było też trochę o gorączce złota, która miała tu miejsce w XIX wieku i skalą przewyższała wszystkie inne. Do tego stopnia, że marynarze przypływający na statkach po przybiciu do Melbourne porzucali okręt i od razu ruszali szukać złota, a w porcie stało pełno statków z nierozpakowanym towarem. Przewodnik wspomniał również o problemie związanym z Aborygenami. Gdy Anglicy zaczęli ściągać ludzi do Australii, rdzennym mieszkancom bezprawnie zabierano ziemie, która była im niezbędna do przetrwania. Europejczycy przywieźli również choroby, na które miejscowi nie byli uodpornieni, no i używki. Konsekwencją tego typu zachowań jest to, że obecnie bardzo dużo Aborygenów jest bezdomnych, ma problemy z alkoholem czy narkotykami (rzeczywiście mieliśmy okazję na własne oczy zobaczyć kilka takich przypadków). O skali problemu świadczą więzienia, w których 22% stanowią Aborygeni, podczas gdy stanowią oni tylko 2% populacji Australii. Dopiero w 2008 roku po raz pierwszy premier Australii oficjalnie przeprosił za to bezprawie. Według naszego przewodnika przewidywana długość życia przeciętnego Australijczyka wynosi około 85 lat, Aborygena 65.
W drugiej części wycieczki przewodnik pokazywał nam miejsca gdzie powinniśmy zjeść, gdzie wypić drinka lub gdzie iść na kawę. A propos kawy, w Australii jest super kawa i to praktycznie każdym miejscu. Co do jedzenia to polecano nam kuchnię włoską, grecką, chińską, indyjską, tajską. My zdecydowaliśmy się  na burgery i pizzę. Zanim zjedliśmy postanowilismy wybrać się do ogrodu botanicznego, który jest na prawdę duży i piękny. Z resztą nie ma co pisać to trzeba zobaczyć.






Wieczorem wpakowaliśmy się do nocnego pociągu do Sydney. Jechaliśmy ponad 11 godzin, na siedząco, ale nie było tak źle, nawet trochę pospaliśmy, na tyle że udało się przetrwać cały następny dzień bez drzemki. Towarzystwo w drugiej klasie kolejowej to niestety nie jest śmietanka towarzyska. Już wcześniej widywaliśmy pewne podobieństwa do USA. W pociągu spotkaliśmy modelowych rednecków (wieśniaków). Głośno gadali, zaciągali, trudno ich było zrozumieć, pachnieli alkoholem, zostawili po sobie istny chlew no i głośno bekali niczym najwytrawniejsi Koreańczycy.
Na zdjęciu poniżej Gosia czeka na pociąg. W Melbourne jest zmienna pogoda, jednego dnia cztery pory roku. Wieczorem potrafi być bardzo zimno. Parę razy dobrze wymarzliśmy w Lucku, kiedy temperatura spadała do 5 stopni, a nie mamy ze sobą śpiworów.

Generalnie Melbeurne nie ma długiej historii, zabytki to czasem za duże słowo. Natomiast starsza architektura jest umiejętnie skomponowana z tą nowszą, a sporo budynków z końca XIX jest po prostu ładna.





Tym razem naszą bazą w Sydney jest Bondi Beach, chyba najbardziej znana plaża w Sydney. Przez cały dzień jest tu pełno surferów, plażowiczów i imprez – czujemy się jakby to było inne miasto, kurort wakacyjny. Samo za siebie mówi, że w środku tygodnia poza sezonen jest tu tyle ludzi, aż strach pomyśleć, co tu się musi dziać w sezonie. Poleżeliśmy na plaży, pooglądaliśmy wyczyny surferów, wypiliśmy piwko i postanowliśmy wybrać się na dłuższy spacer do drugiej znanej plaży w Sydney – Coogee Beach. Na początku naszej trasy była wystawa sztuki współczesnej, która przyciągała tłumy.


Kawałek dalej ścieżka się rozluźniła i podziwialiśmy piękne widoki na ocean i pomniejsze plaże, gdzie teoretycznie nie można się kąpać. Udało nam się zobaczyć wieloryba w oddali (mały, biały punkcik na oceanie).

Drogę powrotną chcieliśmy pokonać autobusem, ale okazało się, że bilet trzeba kupić przed wejściem na pokład. Niestety w naszej okolicy nigdzie nie było miejsca, gdzie można go było kupić (jak na razie wygląda na to, że kupuje się je tylko tam gdzie jest pociąg/ metro), więc poszliśmy pieszo. Wybraliśmy krótszą trasę, mniej widokową, dalej od oceanu, ale dość stromą. Na szczęście mamy już wyrobioną kondycję i udało nam się pokonać tę trasę tylko z kilkoma zadyszkami. No i znowu mamy 30 tysięcy kroków.






W biznesie nie ma romantyzmu. Obie tanie, gwiazdkowe restauracje, w których byliśmy w Hong Kongu i Singapurze są sieciówkami i dotarły do Melbourne. Chyba naszą wiarę, że nam na pewno podawali właściciele trzeba schować między bajki.


Jutro ostatni dzień w Australii planujemy rewizytę w polskiej restauracji i free tour po Sydney.

Na samym wstępie podziękowanie dla Przemka, dzięki Niemu mapa na naszej stronie jest zaktualizowana i zawiera naszą trasę nawet kilka dni wprzód. Przemek również aktywnie komentuje, używając młodzieżowego slangu, bardzo nam miło. Gratulujemy nadążania za małolatami:)
Żeby było po kolei najpierw zdjęcia do poprzedniego wpisu.
My przeciskający się przez jaskinie Jenolan.


Jeziorko w okolicy jaskiń.

Lucek i woźnica.

Polska i Europa jest pełna poprawności alkoholowej. Mówi się o zakazie sprzedaży po 22, już nie wolno reklamować wieczorami. W szczególności uczula się przed piciem kierowców. Co na to Australia – alkoholowy drive-in tutaj musi być na opak.

Nie może zabraknąć zdjęcia klasyku. Jest ich sporo, tylko zwierząt nie widać, chyba już wszystkie przejechano albo przebrały się za krowy.

Kilka zdjęć z szosy.




Dzisiejszy dzień, bardzo słoneczny i ciepły (26 stopni) spędziliśmy na great ocean road. To 200km drogi w sporej części bezpośrednio przy oceanie. Poza widokami oceanu jest wzdłuż niej wiele ciekawych form skalnych, które najlepiej obronią się same. My nie potrafimy opisywać natury jak Orzeszkowa albo Sienkiewicz.




jpg”>










Słowo o kuchni. Porcje są olbrzymie i do wszystkiego ładują nam bekon. Może sami jesteśmy sobie winni bo jemy głównie burgery, a na śniadania jajka z bekonem. Nam po takiej diecie jest ciężko, ale nie wszystkim miejscowym to przeszkadza, widzieliśmy już sporo ludzi z kategorii XXL, szczerze trochę to zaskakuje bo spodziewaliśmy się takich widoków dopiero w USA.

Dzisiaj Bartek podpadł. Zupełnie przypadkowo znalazł na plaży napis poniższej treści. Gosia była niepocieszona, że nie znalazł napisu „Gosia” albo chociaż „Małżonka”.

Lucek kolejny dzień spisywał się bez zarzutu. Chętnie regularnie zjeżdżał na częste tutaj zakola „ustąp szybszemu”, nic to, że Bartek sądzi, że w istocie są to zakola wstydu. W opinii Lucka Bartek nie ma się czym przejmować bo zakola ma od dawna.

50 milionów kangurów jest w Australii, my w dzikości widzieliśmy dwa, ale że na samym początku to pojechaliśmy dalej, później już żadnego nie spotkaliśmy, takie nasze szczęście. Sporo za to widujemy Australijczyków, których jest dwa razy mniej niż kangurów, a już najwięcej to krów. Krów tu jest tyle, że grzechem byłoby nie zjeść steka, o dziwo w restauracjach ich nie widujemy. Co najwyżej kanapki z polędwicą, sprawdziliśmy i te sandwiche są ok, ale to nie to co kawał mięsa. Jutro sprobujemy sami kupić mięso i je ugrilować. W Australii na każdym kroku widujemy darmowe elektryczne grille, to chyb taka forma walki z tymi klasycznymi, które mogą w naturze powodować pożary. Często przy drogach widzimy informatory z obecnym stanem zagrożenia pożarowego, a dzisiaj na punkcie widokowym była informacja, że ten punkt był w sercu pożaru 12 lat temu, a pożar strawił setki km2, skala problemu u nas nie spotykana. Wracając jeszcze na chwilę do zwierząt to rzucają się w oczy pawdziwe cmentarze przy drodze. W Polsce służby publiczne są zobligowane do zbierania szczątków zwierzęcych tu najwyraźniej nie. Zdroworozsądkowo takie podejście ma sens, raz, że zabite przy drodze zwierzę wysyła sygnał silniejszy niż znak drogowy, a dwa śmierć nie idzie na marne bo korzystają zwierzęta gustujące w padlinie. Nie raz widzieliśmy już tylko kości kangura pozostawione przy drodze. Z naszej oberwacji wynika, że najczęściej giną kangury i wombaty (takie spore miejscowe szczuromisie).

Wróćmy może na naszą trasę. Znowu nie udało nam się utrzymać dwudniowej regularności wpisu, powód jest prozaiczny, w Australii bywa, że nie ma internetu albo jest słaby. Stąd dzisiaj wpis bez zdjęć. Zdjęcia wrzucimy jutro, jak akurat gdzieś na trasie zaświeci nam internetowe słońce. Po wizycie w Blue Mountains kolejnym punktem na trasie były jaskinie Jenolan. Wchodzą one właściwie w skład tego samego pasma, a wszystko to jest elementem Wielkich Gór Wododziałowych. Nie takich wielkich bo ponad 2.000mnpm nie wychodzą. Jaskinie Jenolan to najstarsze na świecie tej wielkości jaskinie. Już dojazd był przeżyciem, bo odbywał się po wąskich, krętych, górskich drogach. Lucek był przeszczęśliwy, mógł sobie poszaleć na dwójce na podjazdach i gilgotało go jak Bartek wciskał hamulec do dechy na zjazdach. Jaskinie ciekawe, ale my najbardziej jesteśmy dumni ze stylu, w którym je pokonaliśmy. Znaleźliśmy w sieci adventure caving, to jest przechodzenie przez jaskinie w stylu lekko ekstremalnym. Chodzi o to, że w jaskiniach poprowadzono szlak, gdzie trzeba się przeciskać przez wąskie przejścia. Wszystko jest sprawdzone i raczej bezpieczne, ale przygoda była przednia. Niektóre „przejścia” mają swoje nazwy, największe wrażenie zrobił S bend. Czyli przejście korytarzem wielkości trumny jeszcze ułożonym w tytułową literkę, przeczołganie się przez to miejsce wyzwoliło olbrzymią adrenalinę. Jak do tej pory top 3 atrakcja na całej naszej trasie, wyszliśmy z tego bez szwanku za to nogi mieliśmy jak z galarety. Gosia na początku miała przerażenie w oczach, na szczęście dwójka przewodników prowadząca nas potrafiła rozluźnić atmosferę. W pierwszej poważnej próbie przewodnik pokazując jak pokonać dane miejsce zaczął wierzgać nogami, krzyczeć i udawać, że się zaklinował – takie metody rozluźniania stosowali, wbrew pozorom skuteczne.

Po jaskiniach zaczęła się nasza dwudniowa podróż nad ocean. W tym miejscu trzeba się przyznać do błędu z naszej strony. Jak sobie człowiek patrzy na mapę Australii to odległości się lekceważy, a tu jest wszędzie cholernie daleko. Z Sydney do Melbourne 850km na przykład, to jeszcze nie jest koniec świata, ale pomnożyć przez Lucka i robi się dalej. Pomnożyć przez fakt, że pola dla camperów są otwarte (rejestracja) od 8 do 18 to okno podróżowania jeszcze się skraca. W efekcie od okolic Sydney do Great Ocean Road, czyli naszej kolejnej pozycji trasa musiała być rozłożona na dwa dni. Zaletą jest poznawanie Australii od strony prowincji, a ta jest dzika. Wracając do istoty błędu może powinniśmy zostać dłużej w okolicy Sydney. Z drugiej strony nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Widzieliśmy zróżnicowane lokalne krajobrazy, doświadczamy wielkości tego 25krotnie większego niż Polska kraju. Wiemy też dzieki temu, że ważne są tu wyścigi konne, patrząc po gazetach i telewizorach w barach to jest tu ważne.

Po jaskiniach podjechaliśmy na stację benzynową w małym miasteczku, zatankowaliśmy i w drogę. Po drodze minęliśmy kilka ranch, ale następna miejscowość była 100km dalej. Abstrachując od drogi, Lucek jednak tyle nie pije, on ma mały brzuszek. Na baku przejeżdżamy po 300km, bo bak ma chyba 40 litrów, ktoś to sobie świetnie kiedyś (pewnie przed Chrystusem) wymyślił. Doskonałe auto na australijskie drogi, gdzie jest daleko, a zabudowania i stacje rzadkie.. przy czym camper na miejscowe drogi to świetne rozwiązanie, kpmunikacja publiczna absolutnie odpada, a jak ktoś lubi nocować „na dziko” to jest sporo taniej. Camper jest powolny potrzeba po prostu więcej czasu, na trasie ominęliśmy pełno atrakcji „spiesząc” do Peterborough. Dygresja w Polsce przewidywany czas podróży na google maps da się złamać, tutaj camperem mnożymy estymacje google razy „stałą” Lucka, która wynosi 1,2.

Te nasze ostatnie dwa dni przeszły bez wiekszych historii. Pierwszego dnia na camping nie zdążyliśmy, wiec spalismy w przydrożnym motelu. W poszukiwaniach tego typu przybytkow nie ma co polegac na booking.com, trzeba jechać i się rozglądać. Drugi nocleg w Bonnie Doon, wiosce nad jeziorem. Spodziewaliśmy się na miejscu czegokolwiek, ale byłs to modelowa „dziura”. Spacer po tym zamieszalym przez 500 osób miejscu zajął nam 15 minut. Na szczęście była tam przydrożna knajpka, więc uczciliśmy to szczęście piwkami. Ciekawe ile osób spędzających w Australii 10 dni wybiera noclegi w motelu w Goulburn i campingu w Bonnie Doon. Te drugie trochę przypomina Twin Peaks.

W końcu szczęśliwie dotarlismy na zachodni kraniec great ocean road, czyli 200 kilometrowego traktu wzdłuż oceanu, jednej z głównych atrakcji tego kraju. Już sam punkt startowy i miejsce naszego noclegu wygląda obiecująco. Jutro będą widoczki jak z obrazka, a dzisiaj mieliśmy przyjemne preludium, podczas spaceru na plażę

Lucek spisuje się bez zarzutu. Trzeciego dnia naszej wspólnej przygody wyprzedzilismy inny pojazd, nie badacy traktorem. Lucek mial łzy w oczach, bo nie wierzył, że jeszcze kiedyś mu sie to przydarzy, Gosia miala łzy w oczach ze strachu przed manewrem, a Bartek mial łzy w oczach po reakcji Gosi po udanym manewrze (Gosia nie składała gratulacji). Na koniec rozgrzeszenie wszystkich tirowców, którzy urzadzaja sobie wyscigi żółwi na autodtradach w Polsce. My juz to rozumiemy, po pierwsze inaczej się nie da wyprzedzić, to musi tyle zająć, po drugie jak możesz jechać 92km/h to nie chce Ci sie jechac 89km/h za jakimś ślamazarą.

Australia, piąty kontynent Bartka, trzeci Gosi. Dociera do nas jaki kawał świata zwiedzamy. Jeszcze się nie zmęczyliśmy, chociaż czasami musimy korzystać z zastrzyków energii, żeby się nakręcać. Takim szczęściem pierwszego dnia pobytu w Australii były dwie rzeczy. Pierwsza to klimat. To naprawdę niesamowicie przyjemne chodzić i się nie pocić. Rześkie, morskie, wiosenne powietrze, które przywitało nas w Sydney pozwoliło nam częściowo zapomnieć o nieprzespanej lotniczej nocy. Spacer po parku w Sydney był orzeźwiający jak coca-cola, albo kawa, co kto lubi po paru godzinach pracy. Mamy teraz w ciągu dnia po 20 stopni, trochę słońca, trochę deszczu, taka polska, późna wiosna.
Drugim dopalaczem był schabowy. Po kilku tygodniach ryżu, makaronów i wszelakich słodko-kwaśnych cudactw znaleźliśmy w Sydney polską restaurację Alchemy. Jedzenie było doskonałe, może mamy spatrzone gusta przez ostatnie tygodnie, ale to co dostaliśmy było smaczne w skali polskie restauracje w Polsce. Najpierw poszedł śledzik i pierogi ruskie, z mięsem i kapustą z grzybami. Do tego właściciel, Polak imigrant z Wałbrzycha podał polskie piwko i domową nalewkę miodową. No prawie mieliśmy łzy w oczach ze szczęścia. Na drugie schabowy, ziemniaki i kapusta plus w bonusie ogórki kiszone jak u babci, generalnie klasycznie i dobrze. Jak za kilka dni będziemy z powrotem w Sydney wrócimy do tego miejsca. Mieliśmy szczęście, bo podobno w drugiej, polskiej restauracji w kuchni rządzą Chińczyk i Nepalczyk. Może warto zrobić ekperyment i powalczyć ze schabowym z nepalskiej ręki. Fajnie, że to miejsce to polska restauracja, bez kompromisów, pokazująca miejscowym prawdziwą, polską kuchnię. Na rynku trzyma się 10 lat, co świadczy o jakości.

Spacer po Sydney przyjemny nie tylko dzięki aurze. Australijczycy się uśmiechają, przepuszczają na przejściach dla pieszych, zagadują nawet pzy kupnie wody w sklepie. Wydaje się to powierzchowne, takie amerykańskie, ale mimo wszystko przyjemne. Teraz jak jesteśmy na prowincji tych uśmiechów jest nawet więcej. Skończyło się też nagabywanie, które męczyło nas w Azji. Byliśmy przy klasycznych miejscach, koło opery, przy moście, nad zatoką. Przeszliśmy pzez miejscowe city, zdecydowanie mniejsze niż w Singapurze. Zresztą Sydney nie jest tak nowoczesne, ząb czasu już lekko ugryzł lokalne lotnisko, kolejkę podmiejską czy właśnie city. Co ciekawe już dwa przystanki metrem od centrum zaczynają się ciągnące się kilometrami przedmieścia z niską zabudową. No ale jeżeli ma się tyle miejsca co oni, to można spokojnie budować wszerz, a nie w górę.


Jak tylko Książe Harry i Meghan dowiedzieli się, że będziemy w Sydney również zdecydowali się przyjechać. Do tego żeby zwrócić na siebie uwagę postanowili ogłosić, że Meghan jest w ciąży. To niesamowite jakie to tutaj wydarzenie. Tak się złożyło, że byliśmy pod operą 2 godziny przed wizytą książecej pary. Już wtedy było tłoczno. Telewizje śniadaniowe, które widzieliśmy w czasie śniadania komentowały tylko tą wizytę, włącznie z relacją live, z tego gdzie para się aktualnie znajduje. Australia ma historycznie związek z Wielką Brytanią, można to zrozumieć, ale tego, że na lotnisku w Singapurze paski CNN pytały jak bardzo kraje cieszą się z poczęcia już zrozumieć trudno. ŚWIAT STOI NA GŁOWIE!
Po solidnej dawce snu wybraliśmy się po nasz camper. Ponieważ to dosyć droga zabawa, a polecono nam taką formę zwiedzania, zdecydowaliśmy się na rozwiązanie po taniości. Opcja nazywa się Hippie Camper i w swojej ofercie posiada nie pierwszej młodości pojazdy. Tak poznaliśmy Lucka, jak nazywamy nasz wehikuł czasu. Lucek jest klawy jak cholera i spokojnie możnaby mu poświęcić osobny wpis. Przede wszystkim Lucek ma swoje lata, gdy Portugalczycy dopłynęli do Australii w XVIw. na miejscu spotkali Aborygenów, koale, kangury i Lucka. Lucek już wtedy wydawał się niemłody. Lucek wiele przeszedł, w protokole odbiorczym samochodu było zaznaczonych tyle uszkodzeń zewnętrznych, że jakbyśmy się zderzyli ze stadem krów to wynajmujący mógłby się nie zorientować.
Na światłach odbywamy rywalizacje z ciężarówkami. Powolny start z jedynki, potem kierowca ciężarówki i my nerwowo walczymy o wrzucenie drugiego biegu, jak już się uda to powtarzamy sytuacje przy trójce, chyba, że akurat jedziemy pod górkę, wtedy trzeci bieg to za dużo. Lucek lubi się napić, bak wystarcza na 300km, jeszcze nie byliśmy na stacji, ale ciekawe ile wlejemy paliwa. No i nie możemy lać 98ki, bo Lucek powstał za wcześnie. Mamy nadzieję, że na stacji benzynowej będą dostępne konie – materiał pociągowy z czasów Lucka. Poza tym wszystkim Lucek jest bardzo dobrze rozplanowany. Mamy dużo miejsca do spania, półeczki na wszystkie nasze rzeczy. Infrastruktura na polach dla camperów jest zadowalająca. Mamy własną łazienkę, spokojnje zrobiliśmy pranie. Spokojny sen zawdzięczamy Gosi, która sama złożyła stolik w Lucku. Zeszło nam ponad godzinę. Dobrze mieć w rodzinie inżyniera. Przed nami jeszcze 1000km do przejechania. Szczęśliwie sprawnie przeszło Bartkowi przejście na ruch lewostronny. Zawsze o skali odwagi w aucie świadczy włączenie radia, my się jeszcze nie odważyliśmy, ale może w sobotę na autostradzie. Wakacje z Luckiem to prawdziwa przygoda.
Bardzośmy są konsekwentni na naszej wyprawie. Najpierw najlepsze linie lotnicze 2018 roku, a później najlepszy dyliżans lat 90tych.

Drugi dzień w Australii minął nam na zapoznaniu z Luckiem, wizycie w zoo, o czym za chwilę. Udało się też złożyć stolik i zapoznaliśmy się ze spokojnym życiem camperowców. Trafiliśmy na świetny nocleg, tylko tak byliśmy zaaferowani przybyciem, że się nie zorentowaliśmy, że tuż obok nas były cudowne widoki na Blue Mountains.
Co do zoo to się zawiedliśmy, zdjęcia w internecie to polana z kangurami i goścmi zoo oraz zdjęcia z koalami. Wyobrażaliśmy sobie podobne doświadczenie jak słonie w Chiang Mai albo chociaż zoo w Singapurze. Featherdale Wildlife Park to malutkie prywatne zoo. Na plus duża ilość koali i kangurów, oraz generalnie zwierząt specyficznych dla tego obszaru świata wombatów, emu, papug itd. Niestety małe klatki rodziła współczucie dla zwierząt, wybieg, gdzie można poprzebywać z kangurami był zamknięty, a te miłe zdjęcia z koalami kosztowały dodatkowe 25 dolarów. Zresztą koale śpią po 20 godzin dziennie, więc do zdjęcia by je budzono. W czasie naszej wizyty absolutnie wszystkie spały albo były w bezruchu. To jeden z niewielu prawdziwych zawodów na naszej trasie.

Poniżej wombat:


Trzeci dzień, dzisiejszy to już wizyta, w oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów od Sydney, Blue Mountains. Zgodnie z zasadą, że w Australii jest wszystko do góry nogami, okazało się, że my już jesteśmy na górze i wycieczki po górach odbywa się tu w dół, a potem trzeba wejść do góry. My wybraliśmy miejscowość Katoomba. Znaną z wodospadu i skał zwanych Trzema Siostrami. Poza tym znajduje się tu Scenic World, czyli zespół dwóch kolejek linowych i najbardziej stroma na świecie kolejka typu gubałówowego – 52% nachylenia w najostrzejszym momencie – w związku z tym zjazdy odbyliśmy w towarzystwie okrzyków przerażenia, chociaż trochę na wyrost, bo to strasznie nie było. Te kolejki pomogły nam zwiedzać i zmniejszyły ilość podejść. Wszystko zgodnie z regułą taty Bartka – „wjedź i zejdź” i że „od przełęczy podejście się liczy” (nie trzeba od podstawy). W sumie urządziliśmy sobie trzygodzinny treking, odwiedzając najważniejsze i najefektowniejsze miejsca w okolicy. Widoki imponujące, szlaki świetnie przygotowane, a odgłosy, czy może właściwiej hałasy lasu deszczoweho tylko potęgowały wrażenia. Do południa w dolinie zalegały chmury.


Szlaki przygotowane dobrze, aż do przesady poniżej ścieżka wyłożona materiałem żeby się nikt nie poślizgnął.



Trzy siostry:



Jutro jaskinie Jenolan. Jesteśmy podekscytowani bo wybraliśmy przygodową trasę z przeciskaniem się przez skały. Jaskinie te wykorzystywali Aborygeni od pradawnych lat, spodziewamy się zobaczyć na ścianach rysunki Lucka z tamtych czasów.

Musieliśmy trochę przeorganizować trasę z uwagi na tempo podróżowania Luckiem, mamy go odstawić do muzeum w Melbourne a to kawał drogi, ponad 1000km, więc nie uda nam się dotrzeć do Canberry. Będziemy mieli za to możliwość podziwiania austalijskiej prowincji, która przypomina amerykańską znaną z takich seriali jak „Gilmore Girls”, „Stranger Things”, albo starsze „Cudowne lata”.

Pierwsze wrażenia z Australii bardzo pozytywne. 11 dni to zdecydowanie za mało, a przyjęty model zwiedzania camperem się sprawdza. Stanowi sporą odmienność na naszej trasie. Jeszcze się uczymy takiego podróżowania. Robiny postępy, „pierdolnik” z pierwszego wieczora już udało nam się opanować.

Opanować na tyle, że dzisiaj zauważyliśmy co się wokół nas dzieje.