Czego nauczyliśmy się w czasie pierwszych dni w Tajlandii?
Po pierwsze, że słońcem nie ma żartów. Dzisiaj nie wiadomo kiedy Bartek opalił, a właściwiej spalił sobie nogi. Najprawdopodobniej wystarczył piętnastominutowy spacer o 9 rano przy częściowym zachmurzeniu. Oparzenie nie jest dramatyczne, trochę aloesu i wszystko jest pod kontrolą. Od teraz będziemy przebywali tylko w cieniu, a w przypadku zagrożenia słonecznego będziemy się smarować wszędzie, a nie tylko po głowie i rękach i karku.
Po drugie – kuchnia tajska jest rzeczywiście ostra. Przy każdym zamówieniu zwracamy uwagę kelnerowi, że koniecznie ma być „not hot”. Tajowie średnio sprawdzają się w kuchni europejskiej. Próbowaliśmy lokalnej pizzy, która była przyzwoita, ale daleko jej do tej włoskiej wersji. Wczoraj Bartek wziął panierowany skrzydełka, licząc na smak chociaż trochę podobny do KFC. Niestety rzeczywistość okazała się być zupełnie inna, a Bartek zapłacił wysoką cenę za głęboko smażony posiłek. Na skrzydełka trzeba poczekać do Australii. Możnaby zrobić KFC tutaj, natomiast nie ma to sensu, bo ta restauracja lokalnie jest dużo droższa od innych opcji, jak Mcdonald w Polsce w latach dziewięćdziesiątych.
Po trzecie w Tajlandii jest tanio, na każdym kroku zaskakuje nas tak często oceniana dzisiaj jakość stosunku do ceny. Przykładem jest hotel, a właściwiej obecny resort na naszej trasie. Noc w tym ośrodku kosztuje 75 zł. Nie jest to może super tanio, natomiast w tej cenie jest śniadanie, które można traktować jako obiad. Do wyboru jest kilka dań na ciepło, jak to w Azji ze trzy zupy, ciastka, omlet zrobiony na twoich oczach, dużo świeżych owoców. Rewelacja. Poza tym jak to w resorcie codzienna wymiana pościeli, ręczników, sprzątanie, basen, bezpośrednie sąsiedztwo morza, plaża z białym piaskiem, palemki, serwis plażowy, zawsze uśmiechnięta obsługa. Czujemy się jak w pięciogwiazdkowym hotelu. A wracając do ceny to jest o 30% niższa niż nasz łazienko-pokój bez okna w Hong Kongu. Jesteśmy tutaj w niskim sezonie, trudno nam zrozumieć dlaczego jest niski sezon. Jest bardzo gorąco, i teoretycznie jest pora deszczowa, a faktycznie w ciągu pięciu dni padało może 2 godziny w sumie. Pewnie za troszkę więcej można tu znaleźć iście królewskie warunki, np. serwis poduszkowy – układanie sobie poduszek według jednego ze wzorów. Warunki, które mieliśmy w Hong Kongu tutaj do znalezienia za prawdziwe grosze.






Po czwarte w Tajlandii jest gorąco. Woda w morzu jest tak ciepła, że nie ma różnicy w stosunku do temperatury powietrza. Czyli powyżej 30°C. Jak szukaliśmy noclegów to niektóre hotele chwaliły się basenami z „ozimnianą” wodą. Koncept wydawał się idiotyczny. Życie pokazało, że woda w basenie może być za ciepła.
Musimy pamiętać, że jesteśmy w tropikach, w związku z tym owady po południu gryzą jak szalone. Dzisiaj przy śniadaniu widzieliśmy parę całą czerwoną od ukąszeń komarów, albo innych lokalnych insektów. Używamy repelentu.
Po piąte zapoznajemy się z lokalną fauna. Po zmroku wszędzie tam gdzie świeci się światło pojawiają się jaszczurki wielkości kciuka. Po wejściu do wody na głębokości około metra grasują meduzy, jest ich naprawdę sporo i i obniżają doznania związane z kąpiela. Najprzyjemniejsze z nowo poznanych zwierząt są kraby, które kopią małe norki na plaży. Poruszamy się jak po składzie porcelany, żeby żadnego nie uszkodzić. Tacy jesteśmy humanitarni. Tzn. aż do obiadu, bo owoce morza są tutaj ekstraklasa.
Co do naszej podróży, w środę po wizycie u słoni zaczęła się nasza dwudziestoczterogodzinna wyprawa do resortu. Jesteśmy od wczoraj na wyspie Koh Chang. Krajobrazy są tutaj pocztówkowe, infrastruktura hotelowa świetna, wszystko wokół wskazuje, że Tajlandia jest krajem na dorobku. Życie w resorcie płynie nam leniwie – czytamy, pływamy, jemy, długo śpimy. Generalnie zbieramy siły na dalszą część wyprawy. Bardzo dobrze robi na tam regeneracja.



Na koniec jeszcze dwie refleksje.
Pierwsza to wysiłek jaki podjęliśmy, żeby się tu dostać. Te 24 godziny w drodze to – podróż nocnym pociągiem w zimnie, 7-godzinna na wyprawa autobusem, przeprawa promem wątpliwej jakości, głód który towarzyszył nam na trasie (częściowo z uwagi na szybkie przesiadki, głównie z powodu złych decyzji zakupowych, np. wiedząc, że nie będziemy mieli co jeść zjedliśmy wtedy, kiedy mogliśmy tylko po jednym toście). Zaskakujące, ale głód przyszedł po godzinie. Odbiliśmy sobie wszystko zaraz po przyjeździe na miejsce. Gosia zaliczyła kolejnego Pad Thaia.

Druga refleksja dotyczy nowoczesnej turystyki. Co ma sobie myśleć chłop, który przez całe życie używał słoni jako jucznych zwierząt. Nagle okazuje się, że zamiast w pocie czoła tyrać na roli można zaprosić turystów z Europy, którzy przyjadą, wysmaruje słonia błotem, poleją go wodą i zrobiłam sobie z nim kilka zdjęć i będą z tego tytułu zachwyceni. Tak zachwyceni, że zapłacą dużo lepiej niż za potencjalne zbiory. Ciekawe jakby zareagował chłop w Polsce, do którego przyjechaliby ludzie i zapłacili mu za umycie traktora i kilka selfiaków. Zakładamy, że tak samo jak Taj – ucieszyłby się. Pewnie kolejnym krokiem będą wyprawy turystów na zbiory ryżu albo budowę ogrodzeń. Może warto złożyć zaproszenie zwrotne, takie wycieczki w drugą stronę. Tajowie będą sobie robić Excele w korporacjach, selfie z ksero i będą ewidencjonować papiery.
Jutro drugi dzień w resorcie, a później ruszamy do Kambodży.

Lista aktywności:
1. Nakarmić słonia bananami (z ręki)
2. Wysmarować słonia błotem
3. Wymyć, ochłodzić słonia wodą
4. Przygotować kulkę witaminową dla słonia (spróbować wszystkiego, co je słoń). Po przygotowaniu włożyć słoniowi na język.
5. Zrobić milion zdjęć.
6. Edukacja o słoniach
NIESAMOWITA WYCIECZKA, pół dnia z lunchem w cenie. Gosia zjadła pad thaia numer 4 i 5 (jesteśmy tu 50 godzin). Największa frajda wyjazdu za 150pln za osobę. To było prawdziwe, uśmiechnięci Tajowie wokół, zero jeżdżenia na słoniu. Taki modny ostatnio trend eko turystyki w najlepszym wydaniu.











Chang to po tajsku słoń.

Podobno ludzie już nie kolekcjonują rzeczy, tylko doświadczenia. Im dłużej prowadzimy tą stronę tym bardziej utwierdzamy się w przekonaniu, że to będzie najlepsza pamiątka. Dzięki temu, że opisujemy nie umknie nam nic z tego, co robiliśmy. A dalej działamy intensywnie, chociaż pogoda nie ułatwia sprawy.
O ile opisywanie naszych spostrzeżeń dotyczących Korei i HK mogło nam ujść na sucho, o tyle w Tajlandii z uwagi na sporą ilość znajomych, którzy tu byli możecie nas łapać na uproszczeniach. Nam po dwóch dniach wydaje się, że wszyscy jeżdżą tu jak wariaci, a na ulicy decyduje większy. Jeżeli tak nie jest zachęcamy do komentarzy, w tej i innych kwestiach.
Przylecieliśmy wczoraj o poranku. Znowu sprawna odprawa, przejście granicy. Zakup karty sim z internetem za 40pln na miesiąc, pociąg do miasta za 7pln. Ceny na lotniskach też potwierdzały to czego się spodziewaliśmy. Tajlandia jest tania. Obiad w prostej knajpie można zjeść za 8pln na głowę. W trochę lepszej za 20pln. Wydatki się zwiększają jeżeli chce się piwa, a strasznie się chce. Do tej pory regularnie duże piwo kosztuje tyle, lub więcej niż danie główne.
Jedzenie jest świetne, zdecydowanie najlepsze z tego, co jedliśmy. Przy czym przekrój mamy niewielki, bo Gosia na 3 z 4 posiłków jadła pad thai – taki makaron na słodko, z mięsem i warzywami. Póki, co ostrość też nie doskwiera, bo najczęściej jest podana na osobnym talerzyku z infomacją, że to na talezyku jest ostre. I rzeczywiście jest.



W ramach zbierania doświadczeń ekserymentujemy ze śodkami transportu. Był już tuk tuk, taxi, pickup pasażerski, łódka po kanałach Bangkoku, oraz pociąg. Tuk tuk bardzo orzeźwia przy miejscowej pogodzie, odczuwalna temperatura 37 stopni. Dzisiaj nas trochę uderzyło jak chwilę pochodziliśmy na słońcu. Taxi najwygodniejsze, szybko, klimatyzacja, ale i najdroższe. Za radę Marka, kolegi który pomógł nam stworzyć trasę po Tajlandii cenę przejazdu negocjujemy przed wejściem, pewnie płacimy więcej niż taksometr, ale nikt nie każe nam płacić milionów, dwa w końcu będziemy umieli szacować i wycenić trasę. Łódka po kanałach bez historii, z wyjątkiem prawie metrowych jaszczurek i martwych ryb (które, z wielką radością, pokazywał sternik. Wspomniany pickup, to pickup przerobiony na minibus jeżdżący po określonej trasie, cena rewelacyjna, wygoda i poczucie bezpieczeństwa dużo słabsze. Osobny akapit należy się kolei.



Nigdy nie jedź, jak piłeś. W szczególności nie zostawaj pasażerem pick upa po piwie. Brakuje jeszcze zdjęć tuk tuka i pickup. Pojawią się niedługo.
Kolej! Trzykrotnie po Tajlandii będziemy jeździli nocnym pociągiem. Pierwszą taką podróż odbyliśmy z Bangkoku do Chiang Mai. Wiedzieliśmy, że w wagonie może być zimno, z uwagi na klimatyzacje. Było super zimno, pierwszy raz na wyprawie Bartek ubrał długue spodnie. Gosia spała w kurtce i bluzie, plus dodatkowo przykrywała się ręczniko-pościelą, a i tak było zimno. Ciuchy na Nową Zelandię, z nieruszanego samego dna plecaków poszły w ruch. Na naszą kolejną przeprawę jutro będziemy przygotowani.
Stan pociągu przypomina nocne, sypialne PKP. Szału nie ma, ale tragedii też nie. Zaskoczyła nas ilość białych turystów. Bo właściwie trzeba być debilem żeby zamiast samolotem (taniej i szybciej) decydować się na „zug”. No ale szukamy doświadczeń. Na pewno jest bezpiecznie, po pociągu szwęda się dużo różnych służb mundurowych. Podobno są jakieś nowe, chińskie wagony o lepszym standardzie, może jeszcze na nie trafimy.

Chiang Mai to miasto w górach, na północy Tajlandii. Podobno stolica elektronicznych nomadów, informatyków, którzy mogą pracować z każdego miejsca. Klimat miał być przyjemniejszy, na razie nie jest. Miasto wypełnione jest świątyniami buddyjskimi, niestety brak informacji o nich w języku angielskim przy samych świątyniach, więc ograniczymy się do zdjęć.











Przepraszamy, ale zdjęcia powyżej są kompletnie poplątane. Warto się poprzechadzać po starym mieście Chiang Mai, warto było wyjechać na pobliską górę do Doi Suthep. Natomiast jako troglodyci mamy takie spostrzeżenie, że świątynie są do siebie bardzo podobne. Uwagę zwraca wszechobecne złoto i bardzo liczne pudełka na jałmużnę.
Góra koło świątynii pozwolìła nam spojrzeć z góry na miejscowość. Tylko nie wiemy, czy to Chiang Mai, czy Radom bo puste lotnisko w dole.

W Bangkoku poza spacerem po Khao San, czyli miejscowych Krupówkach. Byliśmy też w muzeum Jima Thompsona, amerykanina, który w latach 50tych dorobił się na handlu jedwabiem. Bardzo fascynowała go lokalna kultura, więc jego dom zachowany do dziś to połączenie klasycznych tajskich chatek, otoczone pięknym ogrodem.




Ostatnie zdjęcie to my w chwili relaksu.
Dzisiaj jeszcze food tour po lokalnym targu, ale z przewodnikiem, więc rozszerzymy znajomość lokalnego jedzenia. O tym, co jedliśmy za dwa dni, wraz z relacją z drugiego epizodu kolejowego i pierwszych zdjęć z naszego resortu nad morzem.

Tak sobie rozmawialiśmy,że trochę przykro jest wyjeżdżać z Korei, ale smutek miał być szybko zlikwidowany przez ekscytacje nowym miejscem. Rzeczywiście lotnisko w Hong Kongu robi wrażenie – ma kolejkę podziemną między „gate’ami”, a odbiorem bagaży (co właściwie jest czysto efekiarskie, bo oglądając później lotnisko z góry wcale nie jest takie wielkie). Później szybki zakup lokalnej karty SIM z nieskończonym internetem i przejazd kolejką do miasta. Wszystko idzie sprawnie i bez problemu. Za oknem wieżowce, nowoczesność, morze, sporo zieleni – jest pięknie. Nie pamiętamy o tęsknocie za Koreą.
Niestety czar prysł jak przesiedliśmy się z kolejki lotniskowej do metra. Od tej pory zaczęło się okazywać, że Hong Kong ma dwa oblicza. To pierwsze, turystyczne jest przyjemne, niestety jest też drugie oblicze to codzienne, dla zwykłych mieszkańców, z którym się zderzyliśmy po wyjściu z metra. Tłum ludzi, wszędzie. Tutaj każda ulica to jak Krupówki w sezonie, te mniejsze ulice to te same Krupówki poza sezonem, ale w godzinie szczytu jak wszyscy idą na schabowego. Mhm schabowy!
Temperatura 31 stopni, odczuwalna 38, nie ma jeszcze tragedii, ale w słońcu człowiek się po prostu poci. Po wysiłku nawet w cieniu człowiek raczej nie jest w stanie ochłonąć, ratunek stanowią wszechobecne sklepy i znajdująca się w nich klimatyzacja. Dezodorant jest absolutną koniecznością inaczej zostaje się w 10 minut tym śmierdzącym z komunikacji publicznej.
Dwa światy Hong Kongu świetnie obrazują miejscowe wieżowce. Parter i witryny handlowe to absolutny, światowy top, wyżej „Korea Północna”.




Kulminacja to dojście do naszego resortu na obrazku powyżej. To takie wewnętrzne korytarze na drodze do naszego „hostelu”. Hostel okazał się być mieszkaniem, raczej niewielkim przerobionym na 5-pokojowy guesthouse. Teraz rozumiemy przychylne komentarze „pokój ma okno”, które często pojawiają się na bookingu. Teraz wiemy, że można mieć pokój bez okna. Pokój cały wykafelkowany, o powierzchni łazienki, w którym mieści się łóżko i prysznic z toaletą, na oko 5m2.
Dodatkowo negatywny efekt pierwszego dnia potęgowały zniszczenia dokonane przez tajfun Manghkut, który przeszedł przez Hong Kong tuż przed naszym przyjazdem. Park, do którego chcieliśmy się wybrać był zamknięty, a dużo zieleni było zniszczone i jeszcze nie posprzątane. Z uwagi na naszą klatkę schodową zdecydowaliśmy się wrócić o 18, póki jasno i spędzając cudowny wieczór w naszej łazience nakręcaliśmy się jaki to Hong Kong jest beznadziejny.



Co tu dużo pisać, pierwszy dzień to oglądanie miasta z dupy strony.

Kolejne trzy dni to już zdecydowanie przyjemniejszy obraz Hong Kongu. Zafundowaliśmy sobie atrakcji na tydzień wakacji. Dwupiętrowe tramwaje, kolejki liniowe, park rozrywki, promy, plaże, posągi, wycieczki z przewodnikiem. Było bardzo intensywnie, ale warto było.
No to po kolei. W piątek najpierw dostaliśmy się do nadbrzeża, z którego promem za 1,60zł można się dostać na wyspę Hong Kong. Hong Kong składa się z kilku wysp i części stałego lądu. Historycznie własnością brytyjską była tylko wyspa Hong Kong. Później doszła część nazywana Kawloon, ostatecznie tzw. Pozostałe terytoria. Ciekawa jest historia – bardzo upraszczając brytyjczycy potrzebowali portu w Azji do wymiany handlowej. Wymiana była o tyle niekorzystna, że Brytyjczycy dawali srebro i złoto w zamian dostając dobra wszelakie. Niestety jako, że kruszce to dobra skończone należało wymyślić coś innego co zrównoważy handel. Ktoś bystry wymyślił, że może w takim razie opium. Cesarz Chin był wspaniałomyślny i się zgodził. Po jakimś czasie opium zaczęło siać spustoszenie. Chińczycy się obudzili i stwierdzili, że właściwie to nie chcą opium, to małe nieporozumienie doprowadziło do „wojny opiumowej”, efektem której, dzięki zwycięstwom Brytyjczyków, Hong Kong powiększał się o kolejne tereny. Od 1997 roku Hong Kong wrócił w ręce chińskie i przez kolejnych 50 lat będzie działał wraz z Chinami jako jeden kraj dwa systemy. Teraz Hong Kong ma z Chinami wspólne wojsko i politykę zagraniczną, reszta jest podzielona. Ciekawa kwestia jak istotne gospodarczo było włączenie HK. W 1997 25% PKB Chin dawał HK, dzisiaj to już tylko 3%. Nasza obserwacja jest taka, że śladów brytyjskich jest niewiele. Chiński jest wiodącym językiem, znajomość angielskiego jest zaskakująco słaba.
Na zdjęciach poniżej zabudowania HK z góry i z morza.


A tutaj Kawloon:

Po promie pojeździliśmy tradycyjnym dwupiętrowym tramwajem i spacerem podeszliśmy pod kolejkę na górę Wiktorii. Po drodze wchodząc na małą wystawę o Disneyu i do HK parku. W całkowitej opozycji do pierwszego dnia parki były pootwierane.



Góra Wiktorii to taka Gubałówka – miejscowy punkt widokowy. Kolejka też jest podobna. Z góry rzeczywiście świetny widok. To co się rzuca w oczy to „świątynia mamony” u góry. Wyjście z górnej stacji kolejki jest przejściem przez sklep z pamiątkami. Do tego już się przywyczailiśmy, ale za sklepem były kolejne sklepy, po prostu super market dla turystów z cenami dla turystów. Nie byliśmy jeszcze w miejscu tak nastawionym na dojenie i daliśmy się wydoić. Piwko za 35pln, miseczka fasolek za 20pln. No ale jak nie jeść fasolki jak się ma taki widok.

Było nam cudownie przyjemnie w klimatyzacji, w otoczeniu innych turystów. Odważnie, jako jedni z nielicznych, odważyliśmy się wyjść na zewnątrz i tutaj niespodzianka, bo trafiliśmy na świetną trasę – taki trawers wokół szczytu. Godzinny spacerek, super widoki, woķół tropikalna zieleń i prawie zero turystów. Minęliśmy na trasie może 15 osób. Kolejka co 8 minut wwozi 100 osób, a można jeszcze wjechać taxi. A generalnie to mijani ludzie pewnie tam weszli. Pytanie ile takich atrakcji omijamy poruszając się utartymi szlakami. W żadnych „10 rzeczach do zrobienia w HK” nie było tras wokół kolejki. No ale ilu z nas było na Butorowym Wierchu?


W tym kontekście świetną wycieczkę odbyliśmy dzisiaj. Z przewodnikiem chodziliśmy po centrum finansowym HK, a on opowiadał nam o historii. Stąd informacje powyżej i na pewno warto się zagłębić w historię relacji brytyjsko-chińsko-lokalnych. Co do miejsc, które mijaliśmy to nie ma tutaj architektury, poza drapaczami chmur, która jest warta większej uwagi.
Po górze promem popłynęliśmy na wyspę Lantau, na której znajduje się lotnisko i budda, o którym za chwilę. Na Lantau byliśmy w prawdziwym resorcie, na plaży, a później autobusem i metrem do domu.
Jeszcze przed spaniem luksus możliwy tylko w HK i Singapurze. W tych dwóch miejscach są najtańsze na świecie restauracje z gwiazdką Michelin. Odwiedziliśmy Tim Ho Wan. Świetne dim sumy (pierogi) i sajgonki. Wszystko w niewielkich porcjach żeby popróbować. Jako, że standardy smakowały zaczęliśmy eksperymentować. Zupa z gruszek – słabo, pasta z czerwonej fasoli – katastrofa, ciasto na parze – bez smaku. Jak coś jest standardem to stało się nim, bo dobrze smakuje. Gdyby pasta fasolowa była hitem znałby ją cały świat. Jak nie szukając daleko Big Maca. Ekserymentów nie porzucamy, w końcu trafimy na coś ekstra, co będzie dla nas całkiem nowe.
Jako, że HK to kiedyś przemysł, a dziś finanse to atrakcje troszkę trzeba stworzyć. Takim miejscem jest posąg Buddy na Lantau. Drugi największy na świecie, wybudowany w 1993 roku. Żeby ułatwić dostęp od stacji metra do Buddy wybudowano widowiskową kolejkę linową, która jest świetną rzeczą. Za dodatkową opłatą można wziąć wagonik z przezroczystym dnem. My się na taki nie zdecydowaliśmy. Budda góruje nad okolicą, więc widoki imponują.



Wizyta u Buddy to sobotnie przedpołudnie. Popołudnie spędziliśmy w Ocean parku. To po prostu park rozrywki połączony z zoo. Ściągnęły nas do niego pandy, ale 7 godzin, które tam spędziliśmy to za mało. Była kolejka górska, wodne tory, pokaz delfinów i fok. No i pandy leniwe, ale słodkie nawet jak nic nie robią. Warte uwagi jest to, że w lekkiej formie park uświadamia o sytuacji dzikich zwierząt, o ociepleniu klimatu, o zinkaniu raf koralowych.






W parku była też kolejka linowa i widoczki.


No i lampiony.

Teraz będzie kilka nie związanych ze sobą akapitów o tym jak się żyje tutaj.
– Drugie pranie zrobiliśmy w pralni, o 8 rano i o 20:30 obsłużyła nas ta sama pani. Zgodnie z informacją od przewodnika pewnie pracuje tak sześć dni w tygodniu. Pewnie mieszka w podobnej klitce, co nasz hostel. Jak sobie czasem pomyślimy, że mamy ciężko, albo za mało zarabiamy to warto pamiętać o pani z pralni. Obierała i dawała nam rzeczy z uśmiechem, tutaj ludzie się do siebie uśmiechają.
– Jeszcze jedna ckliwa historia. Bartek rozwalił palec u stopy, było trochę krwi. Przysiedliśmy, chusteczką tamując ranę. Bartek pod nosem mówił „o jeju” i planował co zrobi budowlańcom, którzy zostawili pręt na chodniku. Gosia wymyśliła, że trzeba plastra. W tym czasie podeszła do nas lokalna para, zapytała czy wszystko w porządku. „Tak” powiedzieliśmy. Państwo wyjęli plaster i uratowali nas w potrzebie. Tu jest naprawdę bezpiecznie. Mijamy te tłumy ludzi, jeszcze nikt się nie gonił, bił, wyzywał. A jak jest tłoczno to jest nerwowo.
– W HK można łatwo i tanio kupić pieczywo. Jakość naszych śniadań wzrosła, ale dzisiaj wzięła nas ochota na zupę. Poszliśmy do restauracji, a tu menu śniadaniowe, tosty, jajka. Rozglądamy się wkoło wszyscy i tak jedzą zupę albo nudle w zupie. Gosia spostrzegła jegomościa z jajkiem sadzonym, ucieszyliśmy się, nasza kultura. Jegomość go nie jadł, po jakimś czasie doniesiono mu zupę. Jegomość niezwłocznie zajął się jajkiem, wrzucił je do zupy i zaczął jeść wszystko razem.
– Ciekawy jest tutaj ład przestrzenny. Tutaj i w Korei. Jak jest rejon, gdzie sprzedaje się kwiaty, to wszystkie sklepy są z kwiatami. Jak rejon z wiertarkami, to w okolicy tylko sprzęt budowlany. Jak sklepy/targ spożywczy to tylko to. I jak jesteś głodny i szukasz restauracji to żeby coś znależć najpierw mijasz 30 sklepów z kwiatami, potem 30 z narzędziami, potem targ, a w końcu są restauracje. No i wtedy jesteś kólem życia bo wybierasz z 30 restauracji koło siebie.
– W metrze jest tak tłoczno, że na przystnkach pracują luzie pilnujący równej dystrybucji ludzi do wagonów. W metrze w godzinie szczytu jest totalny ścisk, a kolejki przyjeżdżają co trzy minuty.
– Mali Azjaci (do 6 roku życia) potrafią strasznie hałasować.
– W HK dalej działa polski Netflix.
– HK jest bardzo zielony, jest tu sporo tras trekingowych. My nie mieliśmy już czasu, ale podobno warto odwiedzić mniejsze wyspy.
Jedną z głównych atrakcji jest pokaz laserów i świateł na wybrzeżu wyspy HK, oglądany z drugiej strony zatoki, codziennie o 20:00. Byliśmy, według nas szału nie ma, do tego zdjęcia nam kompletnie nie wyszły.

W tym miejscu podziękowania dla Pawła, który podpowiedział nam o trasach wokół góry Wiktorii i zachęcił do parku rozrywki. Jest tu też disneyland, my woleliśmy pandy.
HK jest ok, trzy dni wystarczają. Dzisiaj po południu ładujemy baterie w przylotniskowym hotelu. Jutro rano lot do Bangkoku, a wieczorem pociąg nocny do Chiang Mai.
Trochę się niepokoimy, bo od kiedy nie ma nas w kraju Gieksa nie może wygrać…

W zamyśle będzie to krótszy wpis bo dotyczy jednego dnia. Poranek to wycieczka do strefy zdemilitaryzowanej, druga część dnia to dzielnica Gangnam i kolacja w Haegi.
Wycieczka na granicē z Koreą Północną to na pewno ciekawy, obowiązkowy punkt wizyty w Seulu, z drugiej strony skłania do myślenia nad robieniem biznesu z obrazu wojny. Biznesu bo znowu poruszaliśmy się w kolumnie autobusów, przewodniczka starała się zbudować napięcie, jednak generalnie nie czuć zagrożenia. Atmosferę dodatkowo rozładowują wszechobecne sklepy z pamiątkami i inni turyści robiący sobie selfiaki z północną Koreą, dodatkowo robiący przy tym głupie miny. Przewodniczka dużo czasu poświęcała na rady o tym gdzie sobie zrobić zdjęcie, mniej na rys historyczny.
To co ważne, to żeby wiedzieć, że strefa zdemilitaryzowana (DMZ) to tylko pośrednio efekt wojny koreańskiej. Wojna tylko ustaliła przebieg granicy tak naprawdę niewielką korektę wobec oryginalnego podziału. Wcześniej podziału wzdłuż 38 równoleżnika dokonano po 2 wojnie światowej. Podziału według ideologii – komunizm vs. kapitalizm. Podobnej jak między RFN i NRD. Koreańczycy to wg. przewodniczki jedyny naród podzielony granicą. Przez wcześniejsze 4 tysiące lat cały półwysep to jedna Korea.
Dzisiaj różnice pomiędzy Koreami są olbrzymie, natomiast obie mają interes w pojednaniu, stąd szczyt, który się właśnie odbywa. Południe liczy na tanią siłę roboczą, oraz przede wszystkim na możliwość tranzytu kolejowego i samochodowego do Chin. Otwarcie szlaku przez Koreę Północną to otwarcie drogi kolejowej aż do Lizbony. Północ liczy na zniesienie sankcji gospodarczych i normalizację stosunków z diabłem z Ameryki. A przede wszystkim zastrzyk dewiz. Obie strony liczą na poprawę bezpieczeństwa w regionie.
Zgodnie z postanowieniami szczytu jest szansa na powrót do warunków z 2002 roku, kiedy Koree uzgodniły powstanie wspólnej strefy ekonomicznej (fabryki z południa, pracownicy z północy to już działało), otwarcie gór diamentowych na północy dla turystów z południa, plan otwarcia szlaku handlowego przez północ. W tamtym czasie okazało się to mało wiążące, gdyż kilka lat później ustalenia te zostały cofnięte, w związku z atakami ze strony północnej, więc przyjęcie tego szczytu w Seulu jest raczej chłodne. Co ciekawe podobno młodzi są raczej niechętni zjednoczeniu, starsze pokolenie jest bardziej za. To co nowe to deklaracja o wspólnych letnich igrzyskach w 2032 roku.
Sama wycieczka to wejście do tunelu, który północ kopała żeby zajść wrogów z południa od tyłu. Oczywiście jak sprawa wyszła na jaw wyparli się, podając, że to pewnie stary, zapomniany szyb kopalniany. Sprytnie wcześniej malowali ściany tunelu na czarno, o dziwo wydało się, że w tej okolicy nie ma i nigdy nie było węgla. Międzynarodowi kontrolerzy badający sprawę nie dali się nabrać na czarną farbę.
Druga atrakcja to punkt widokowy, z którego widać Północ. Między innymi spore miasto Gaesong. Z lornetki wygląda w porządku, przy czym sąsiedzi z północy nie są w ciemie bici. W ramach ustaleń z 1953 roku, strony zgodziły się na jedną wioskę po każdej ze stron jeszcze w ramach DMZ. Chociaż przewodniczka z południa utrzymuje, że ta ich to po prostu dobrze prosperuje bez pomocy z zewnątrz to zapewne jest tam trochę pomocy państwa. Za to na północy ingerencja jest większa albo jest to kraina mlekiem i miodem płynąca. Otóż na północy w wiosce, w której mieszka 200 osób jest szpital, szkoła i apartamentowiec w stylu europejskim. Południe wystawiło jakiś czas temu maszt z flagą na prawie 100 metrów. Północ odpowiedziała masztem na 160 metrów i większą flagą. Czysta propaganda.
Trzeci punkt to dworzec kolejowy wybudowany po ociepleniu stosunków w 2002 roku, mający otwierać drogę na północ.








Na zdjęciach powyżej Północ, granica DMZ, kilka atrakcji i drogowskaz na naszą dalszą drogę.

Druga połowa dnia to wizyta w dzielnicy dla bufonów w Gangnam – obśmiana w pierwszym teledysku z miliardem wyświetleń na youtube. Niewiele różni się od reszty Seulu, knajpy tylko bardziej europejskie, np. Czeska z Pilsnerem za 40pln za pintę.

W czasie wycieczki po DMZ zrobiliśmy sobie zdjęcie z prezenterem telewizji SBS, poważna telewizja w Korei. Co ciekawe nie my wpraszaliśmy się na plan, ale zostaliśmy zaproszeni. Kto wie może prezenter z obrazka to lokalna Anita Werner. Później w mieście jeszcze wielkie zbiegowisko wokół gwiazdek K-popu. Chyba nie spontaniczne bo fotografowie przyszli z własnymi drabinkami.

Ogólnie nie ma niespodzianki. 12 dni na Koreę to za mało, opuściliśmy sporo interioru, kilka miast, parki narodowe. Wrócimy na igrzyska za 14 lat.
Resorty trafiły nam się eleganckie. Najsłabszy hotel na Jeju. Hostele w Seulu i Busan chociaż skromne, właściwie łóżko plus łazienka się spisały. A najlepsza była lokalizacja przy metrze i stacji kolejowej, która oszczędzała nam sporo czasu.
Jedzenie, poza bulionami bez smaku, dobre i zupełnie inaczej niż u nas podane.
Zdecydowanie polecamy z uwagi na inność kulturową, nowoczesność, bezpośrednie loty z Warszawy i ceny podobne do polskich. Zapamiętamy ludzi wpatrzonych w smartfony w metrze, sympatię i chęć pomocy pomimo zaskakującej bariery językowej.
Następny wpis z Hong Kongu.

Bartek ma takiego naprawdę niskiego kolegę. Kuba, tutaj byłbyś średniego wzrostu!

Jak to jest z tym alkoholem w Korei – zapytacie. Otóż piwo w knajpie kosztuje prawie zawsze 4 tysiące wonów. Na nasze to będzie jakieś 13pln, czyli dosyć drogo porównując do cen jedzenia. Piwa są najczęściej dwa Cass i Hite, obydwa przyzwoite. Takie typowe Leszki, albo Tyskie. Po kilometrach, które tu codziennie przechodzimy jest super orzeźwiające. Wczoraj pobiliśmy rekord wszechczasów i przeszliśmy 40 tysięcy kroków – prawie maraton. Jak na początek wyprawy jest dobrze (wbrew oczekiwaniom raczej wrócimy chudsi, niż grubsi). Czyli piwko ok. Próbowaliśmy też Soju. To taki ich 20% napój pochodzenia ryżowego, o smaku wódki. Taka wódka dla dzieci. Smak wódki jest nieznośny, ciężko się to pije. Zamówiliśmy takie cudo jeszcze na Jeju, spodziewając się kieliszeczka, kosztowało również 4 tysiące. Dostaliśmy butelkę 375ml i tak jest w każdej knajpie – piwo i soju w tej samej cenie. W efekcie Koreańczyk z knajpy wychodzi dziabnięty. Nie ważne czy piątek, czy środa. Zresztą podobno Koreańczycy lubią się mocno napić, w ten sposób odreagowując ciężķą pracę. Tu się strasznie haruje.
Bartek: „może spróbowałbym się upić tym soju, w ramach lokalnego zwyczaju, sprawdzimy czy będzie kac, czy da się tego dużo wypić?”
Gosia: „Nie”
Wspólnie zdecydowaliśmy, że informacje poza ceną i smakiem o soju nie są potrzebne, więc ich nie będzie.

Sporo poniższych informacji to dane od osoby stąd. Koleżanka Gosi z gimnazjum Asia zdecydowała się tu chwilę postudiować. Opowiada nam trochę o życiu tutaj o stolicy, zaprowadziła nas na najlepszy posiłek do tej pory. Żeberka wołowe z grilla, samemu się smaży – rewelacja (tylko trochę słabsze od pizzy, którą jedliśmy w Busan).
W Seulu mieszka 10mln ludzi, na powierzchni Warszawy. Nowozelandczycy, których odwiedzimy później stanowiliby 45% ludności Seulu, gdyby sìę wszyscy zamienili z lokalsami. W aglomeracji seulskiej mieszka 25mln ludzi. Jest tu wszędzie tłoczno, ale ludzie jakoś sobie dają z tym radę.

W związku z tym, że Seul został zrównany z ziemią w czasie wojny koreańskiej wszystkie tutejsze zabytki to rekonstrukcje, dosłownie pojedyncze cegły, kamienie są elementami oryginalnej konstrukcji. My w ostatnich dniach pochodziliśmy po tych zabytkach. Jest tego naprawdę sporo, mamy nadzieję, że niczego nie pomieszamy.
Deoksung palace.




Gyeongbokgung palace



Changdeokgung palace był niestety zamknięty, ale udało nam się dostać do Changgyeonggung palace:


To ostatnie to grobowce, królów koreańskich. Z całym szacunkiem, wyszła trochę stajnia. Na początek budynki miały racjonalny układ, ale że lata leciały, a każdy król potrzebował własnych drzwi grobowce się rozbudowały wszerz osiągając dzisiejszy efekt.
Wczoraj wspięliśmy się również na punkt widokowy, potwierdzenie naszej dobrej formy.




Te ostatnie zdjęcie pokazuje, że na kładce Bernatka w Krakowie zmieści się jeszcze dużo kłódek.
Urządziliśmy sobie też spacer w okolicach murów miejskich, przez artystyczną dzielnicę.




Wcześniej byliśmy na bardzo fajnym kampusie lokalnej szkoły wyższej dla dziewcząt, jeszcze niedawno cała edukacja odbywała się osobno.


Za nami do Korei wybrała się Agnieszka Radwańska. Odbywa się tutaj Korea Open. Byliśmy dzisiaj na meczu pierwszej rundy. Radwańska wygrała 2-0, co ostatnio nie zdarza jej się często. Jest w tej chwili 60ta w rankingu, ale i tak jest największą gwiazdą turnieju. Jej zdjęia na plakatach reklamują to wydarzenie. Gdyby nie plakaty pewnie nie trafilibyśmy na turniej, bez nas Agnieszka by nie wygrała. Dobrze, że są plakaty. Po meczu Agnieszka nie wzięła naszych autografów, nawet nie chciała sobie z nami zrobić zdjęcia. Nie wiadomo, kiedy jej siē znowu trafi taka okazja. Swoją drogą Agnieszka zawsze dobrze punktowała w azjatyckich turniejach, oby turniej w Seulu pozwolił jej wrócić na właściwe tory. Już tu kiedyś wygrała.
Turniej odbywa się w parku olimpijskim. Olimpiada z 1988 miała pokazać potęgę Korei Południowej, a po brutalnym stłumieniu protestów studenckich nie było pewności, czy nie zostanie przeniesiona. Dużo obiektów było we wspomnianym parku, trzymają się przyzwoicie i dalej robią wrażenie.




Na koniec dnia jeszcze pobłądziliśmy po okolicach dworca kolejowego (skończył nam się 10dniowy pakiet Internetu na telefonie). Zwiedzanie w dzisiejszych czasach z google maps to kaszka z mleczkiem. Bez tych map jest zdecydowanie trudniej. Dzisiaj odnaleźliśmy drogę dopiero jak Gosia zlokalizowała Seullio – czyli dawną estakadę drogową przekształconą w kładkę i ogród.

Jutro wycieczka do strefy zdemilitaryzowanej. Atrakcja turystyczna Korei numer 1. Odbędziemy ją akurat w czasie spotkanie prezydentów obu Korei. Tu na miejscu, chociaż oczywiście widzimy to w mediach, nie ma wokół tego wielkiego szumu. Widzimy pojedyncze osoby z planszami „zjednoczenie!”, „zjednoczenie, ale najpierw denuklearyzacja”, „żadnych rozmów z Kim Dzong Unem”. Trzy opcje dzielące społeczeństwo.

Kolejny dzień upłynął nam na zwiedzaniu Busan. Na szczęście przystało padać, a temperatura jest w okolicach 25 stopni. Jest po prostu przyjemnie, wakacyjnie. Nasza trzecia doba w Busan to przede wszystkim długie spacery po mieście i dwa punkty, do których doszlismy – cmentarz ONZ i Gamcheon culture village. Przede wszystkim podjęliśmy decyzję o całkowitym wyspaniu, wstaliśmy tuż przed 10, „na miasto” wyszliśmy około 12.
Gamcheon culture village, to taka wioska w mieście. Zlokalizowana na zboczu pagórków, pełna wąskich uliczek, takich znanych z historycznych centrum miast włoskich. Przy czym ta wioska po pierwsze nie jest tak stara, po drugie jest bardzo kolorowa. Co daje w efekcie wrażenie slumsów z Rio (nie byliśmy tam nigdy, ale wyobrażamy sobie, że tak by to mogło wyglądać). Miejsce rzeczywiście zdecydowanie różni się od pozostałych, nowoczesnych części miasta. Fajna sprawa bo dużo ludzi przebiera się w lokalne stroje w czasie wizyty w tej dzielnicy. Przy jej początku jest nawet wypożyczalnia. Ta inność przyciąga rzesze turystów. Ciekawy jest widok ludzi ustawiajacych się w kolejce, żeby zrobić sobie zdjęcie z lokalna atrakcją. Zresztą Koreańczycy są zawsze tacy ułożeni – w metrze do wejścia też obowiązuje kolejka. Ciężko zrozumieć, jak historycznie tacy kulturalni, uśmiechnięci, pomocni ludzie wykształcili w sobie taką lekkość publicznego bekania, plucia itp. Pisząc ten tekst małżonek non stop się uśmiecha, a małżonka brzydzi – jedzie z nami w pociągu do Seulu jegomość, który co chwilę charczy na cały wagon. Międzykulturowy miks!
Wracając do wioski, my też zrobiliśmy kilka zdjęć, przeszliśmy dzielnicę i ruszylismy dalej. Jestesmy już chyba w formie, bo na pagórki trzeba się było wdrapać. Na oko ze 200 metrów do góry. Weszliśmy bez odpoczynku. Jest również wilgotno, bo mimo dobrej temperatury pot nie przestał płynąć nawet podczas herbatce na szczycie.






Drugi cel to cmentarz ONZ, na którym pochowano żołnierzy ONZ, walczących po stronie południa w wojnie koreańskiej. W Internecie można znaleźć dużo ciekawego materiału o tej tragicznej historii. Wydaje się, że mniej znanej niż Wietnam. Busan, był w ramach 5% Korei Południowej niezdobytej w czasie pierwszej ofensywy Północy. Jest tam olbrzymi port, którego znaczenie strategiczne pozwoliło na wsparcie z zewnątrz. Cmentarz robi duże wrażenie, jest bardzo zadbany.

Wieczorem jeszcze spacer, posiłek, o którym za chwilę, metro i do spania.

Na każdym wyjeździe w okolicy drugigo dnia w żartach albo bardziej poważnie pojawia się tęsknota za schabowym. Nam brakuje pieczywa. Po śniadaniu, składajacym się z zupy, ryżu, małej ilości wieprzowiny i dodatków zdecydowalismy się zainwestować i na kolacje kupiliśmy bagietkę. Za 12pln. Pieczywo jest tutaj rzadkie i okrutnie drogie. Jednak zmierzając już do domu, zauważyliśmy pizzerie. Szybka jak na nas decyzja doprowadziła do tego, że zjedliśmy pizzę i makaron. Było pięknie. Jutro wracamy do zup i bibimbapa, obiecujemy. Bagietkę zjedliśmy na śniadanie, było pięknie.

Na koniec porcja spostrzeżeń z Korei:
– wszędzie są bezpłatne, czyste toalety, klasa!
– rzadko trafia się kosz na śmieci, ale właściwie nie ma śmieci na ulicach. My Europejczycy, przyzwyczajeni do generowania śmieci tak sobie je nosimy w rękach całymi kilometrami.

– absolutnie nie ma tu chamstwa. Jak do metra wchodzi młodzież szkolna to można oczekiwać pełnej kultury. Oczywiście trochę sobie mogą pocharczeć, ale komu to przeszkadza. Czujemy się tutaj super bezpiecznie.
– bez względu na zamówienie w restauracji zawsze dostaje się mały bulion, często bez smaku. Dzisiaj przyszło do głowy Bartkowi, że  może zjadamy wodę do przepłukania rąk. Więcej, my ją przyprawiamy dodatkami, żeby miała smak.
– tutaj są niezliczone ilości targowisk. Gdzie poza zakupami spożywczymi można też zjeść. Na targu często specyficznie pachnie, bo ryby leżą na lodzie nie przykyte ladą. A czasem po prostu leżą bez lodu.
– wczoraj zamknęliśmy pierwszy etap wycieczki, było pierwsze pranie. Z obliczeń wynika, że etapów zostało jeszcze 14.
– w Korei działa nasz netflix. Raczymy się, co wieczór jednym odcinkiem serialu.
– Korea za oknami pociągu jest bardzo zielona i pagórkowata
– w Korei można kupić krem do rąk specjalnie dedykowany na dany miesiąc. Wrześniowy już mamy, planujemy kupić kolejne i część wysłać do domu (jak się nie uda to mąż będzie je musiał nosić na plecach)

Zagadka – do czego służy teren ograniczony siatką

Kolejny wpis będzie z Seulu. Jeszcze 2h drogi przed nami. Zaoszczędziliśmy, wiēc zamiast 2,5, jedziemy 5,5h. Stajemy na każdej stacji!

Okazało sie, że mamy problem. Do tej pory jakoś sobie radzilismy. Dzisiaj przekroczylismy granicę. Reguły były proste, jak jesteśmy głodni szukamy jedzenia, jak na szybko się nie uda, to wolno paczkę chipsów albo coś słodkiego. W końcu jesteśmy na wakacjach. Na wakacjach wolno też dużo coca-coli, bo małżonka się naczytała o niebezpieczeństwach bieżącej wody. Natomiast nie robimy tak specjalnie, żeby nie zjeść normalnie.
Mamy proste kryteria ma być schludnie, czysto, z jakimś klientem w środku, za rozsądną cenę, no i najtrudniejsze – ma się podobać obu małżonkom. No i tak sobie dzisiaj przeszliśmy całe targowisko (w Korei jest to siedlisko restauracji), ale będąc przy końcu, w strachu, że już nic nie zjemy kupilismy lokalne pączki. Ze dwie godziny później, przeszliśmy dzielnicę handlową i znowu nic. Na scenę weszły chrupki. A że zrobiło się ciemno, a byliśmy 80km od hostelu to kupiliśmy jeszcze drugie. Mamy problem, bo za bardzo wybrzydzamy przy wyborze miejsca na posiłek, za to jesteśmy modelowo zgodni i błyskawicznie podejmujemy decyzję, kiedy przychodzi do chipsowego ratunku. Mieliśmy też taki pomysł, że w poszczególnych krajach bedziemy jedli lokalne rzeczy. To również nam wychodzi – dzisiaj były wietnamskie nudle na dworcu kolejowym. Podobno Michelin przyznaje gwiazdkę każdej restauracji, jeśli tylko znajduje się na dworcu – wyciągniemy wnioski. Jutro już na pewno wybierzemy szybko. Chociaż nasze wybrzydzanie ma zaletę, bo naprawdę dużo chodzimy.
Dzisiaj byliśmy w Gyeongju – czyli małym, uroczym miasteczku. Z dużą ilością starych budynków i bogatą historią. Taki nasz Kazimierz nad Wisłą, z zachowaniem proporcji. W Gyeongju mieszka 300.000 ludzi. Małżonka nawet stwierdziła, że czuje się jak na wsi. Wspólnym elementem polskim i koreańskim jest historia zabudowań. Coś powstało przyszli Niemcy i trzeba było odbudować, później przyszli znowu Niemcy i trzeba było po 1945 roku rekonstruowac. Wystarczy podmienić Niemca na Japończyka i jesteśmy w Korei. Przy czym tutaj budowle były pierwszy raz wznoszone między I wiekiem p.n.e. a VII n.e.
Zwiedziliśmy dzisiaj dwie świątynie – Bulguksa z VII wieku, a później Donggung Palace. Ta pierwsza to ku czci Buddy, druga to niższy pałac, służący bankietom i przyjmowaniu gości. Niestety główny zamek został doszczętnie zniszczony. Poniżej kilka zdjęć.
jpg”>




Powyżej Bulguksa, poniżej Donggung.



Ten Donggung to właściwie park i staw pośrodku (zostały też trzy niewielkie pagody).
Rzeczywiście Gyeongju robi zdecydowanie inne wrażenie niż Busan, albo Jeju. Przede wszystkim jest bardzo zielono. Nie ma tylu bloków. Wydaje się, że wszystko jest spokojniejsze. Pewnie nastraja ku temu właśnie dostojna historia. Gyeongju było siedzibą państwa Silla. Nie będziemy za bardzo wchodzić w szczegóły, w końcu można znaleźć informacje w Internecie i tak chyba będzie pewniej, bo nam łatwo się pomylić przepisując.
Wcześniej wspominaliśmy o 80km. Niesamowite, ale tą drogę pokonaliśmy w 29 minut. Tutaj szybkie pociągi są naprawdę szybkie. Wszystko jest nowoczesne, a pociągi i metro podjeżdżają we wcześniej określone miejsce. Do tego stopnia, że przystanek metra jest ograniczony szklaną ścianą z drzwiami. Człowiek czuje się bezpiecznie, mając na uwadze historię Zoe z serialowej wersji „House of Cards”.

Pojawiły się też dwa polskie akcenty. Wczoraj – podczas wizyty w centrum kinowym (niestety nie było nic w znanym nam, chociaż trochę, języku, a koreańskie filmy nie mają polskich napisów, ani nawet angielskich) wisiał plakat „Twojego Vincenta”. Kino, które odwiedziliśmy, to miejsce, w którym odbywa się międzynarodowy festiwal filmowy w Busan. Zresztą Busan to podobno azjatyckie Cannes. Budynek jest potężny. Podobnie jak sąsiadujące z nim cetrum handlowe. Największy department store w Azji. Drugi polski akcent to ceramika z Bolesławca, pewnie byśmy nie zwrócili uwagi, ale miseczki były pod polską flagą.

Odwiedziliśmy również oceanarium w Busan (Pusan). Świetna atrakcja – interaktywna, z ciekawymi opisami fauny i flory morskiej. Zwiedzaliśmy w tłumie młodych Azjatów głównie 5-letnich, ale frajda była podobna. A historia syrenki odegrana w dużym basenie przez dwóch nurków to już mistrzostwo świata w zaciekawianiu dzieci. My obejrzeliśmy tylko przy okazji, w całości.




Ponadto środa upłynęła nam na wizycie na dwóch plażach. Jedna z nich, najpopularniejsza posiada jakieś 200 metrów w głąb morza olbrzymi most. Wygląda jakby się rozbudowali do tego stopnia, że już nie było którędy poprowadzić drogi.



Jeszcze kilka zdjęć z Gyeongju. Takich pagórków jak poniżej jest tam kilkadziesiąt, są to grobowce lokalnych odpowiedników króla.


Historyczny most w Gyeongju:


Najstarsze stojące oberwatorium nieba w Azji (VII wiek):

Jak widać na zdjęciach pogoda nam nie dopisuje. Jest ciepło, ale mokro. Jakoś z tym żyjemy i codziennie zbliżamy się do 30tys. kroków. Również dzięki temu chipsy nie powinny szkodzić.

Na sam koniec test/informacja ze znajomości bloga.

W jednym z pierwszych wpisów stało, że Bartek upiera się przy jednej rzeczy XX żeby zaoszczędzić miejsca, a Gosia woli jednak więcej, bo się może przydać. No to dzisiaj kupiliśmy drugi parasol:)

Za nami kolejne dwa dni wyprawy. Wczoraj spędziliśmy dzień na zorganizowanej wycieczce. zaczęła się od jazdy konnej. Atrakcja podobna do wielbłądów w Afryce to znaczy wsadzili nas na konie i przewieźli po 300 metrowej trasie. Jedna osoba przyjechała druga wsiadała na konia itd. itd. – jak w fabryce na taśmie. Konie pewnie miały małą przyjemność, my przyjechaliśmy z bananami na twarzach. Małżonka całą drogę przepraszała konia, że tyle waży i prosiła go o bezpieczny powrót do bazy -skutecznie. Małżonek teraz trochę żałuję, że nie korzystał z możliwości jazdy z dziadkiem w latach dziewięćdziesiątych.
Drugi etap to odwiedziny w lokalnym skansenie. Oprowadzał nas miejscowy patriota. Oprócz historii wyspy opowiedział nam o specyficznym podziale obowiązków w gospodarstwie domowym na wyspie Jeju. Przenoszenie wody do domu – kobieta, praca na roli – kobieta, wychowanie dzieci – kobieta, praca ze zwierzętami – kobieta. Na pytanie, czym zajmuje się mężczyzna, przewodnik odpowiedział że na Jeju mężczyzna jest królem. Małżonka nie zgodziła się na podobny podział obowiązków w naszym gospodarstwie domowym. Małżonek będzie jeszcze negocjował.


Posągi jak powyżej znajdują się na całej wyspie.
Później dostaliśmy jeść – dzięki temu, przy stole, poznaliśmy dwie sympatyczne Malajki – mamy już listę potraw na Południowo Wschodnią Azję.
Po południu – naturalne atrakcje Jeju. Najpierw Seongsan Ilchulbong czyli powulkaniczna góra wznoszące się na 200 m nad poziom morza przy samej plaży. Najlepiej widać na zdjęciach. Oprócz spektakularnego widoku, imponujący był wiatr, na oko w porywach do miliona kilometrów na godzinę. Trudno było ustać.



A poniżej zdjęcie u gòry.


Następnie zawieziono nas do najdłuższej jaskini pochodzenia wulkanicznego (Manjanggul). W sumie ma ona 9 km długości dla zwiedzających udostępniono 10%. Jaskinia bardzo różni się od tych w Polsce, ściany są jakby z zastygniętej smoły. Ale ciemno i piździ jak w naszych jaskiniach.
Fajne w takim zwiedzaniu jest wygoda, ilość atrakcji, informacje od przewodników. Z drugiej strony wszystko jest na szybko szybko, trzeba się dostosować do grupy + takie zwiedzanie to trochę taśma w fabryce, jak z końmi. Cały czas poruszaliśmy się w kordonie autobusów.

Dzisiaj rano samolotem dostaliśmy się do Busan. To drugie co do wielkości miasto w Korei Południowej. Pierwsze wrażenia to znowu bloki i wielkość miasta. Podróż metrem na plażę zajęła nam 40 min. Warszawę przyjechali byśmy tam i z powrotem. Atrakcje Busan zostawiliśmy na czwartek i sobotę. Dzisiaj pochodziliśmy po targowisku i po plaży.




Na razie pogoda nam dopisuje jest około 25°, a jak pada deszcz to krótko i nie uciążliwie. Wygląda na to że najbliższy tydzień będzie podobny, Czyli generalnie pogoda jak w Polsce w tym roku.
Ceny podobne jak u nas, obiad od 20 do 50 zł od osoby, zależy czy mięso, czy sam ryż. Koreańczycy unikają warzyw, więc nawet za 200 zł pewnie je będzie ich mało. Ma to sens Koreańczyków jest więcej niż Polaków, a mieszkają na trzy razy mniejszym skrawku ziemi. Koleje, taksówki, metro, hotele w podobnych cenach jak u nas.
Zanim przyjechaliśmy mieliśmy obawy o internet. Natomiast już na lotnisku kupiliśmy kartę SIM z super szybkim internetem. Telefon poznał opcje LTE +. Nie jesteśmy ekspertami, ale w Polsce chyba się taka nie pojawia. Dodatkowo zasięg jest w metrze i był na morzu jak płynęliśmy promem na Jeju.
Transport jest bardzo wygodny, prawie wszędzie można dojechać komunikacją publiczną. Samoloty z Jeju do Busan latają co 20 min. A pociągi z Busan do Seulu w podobnej częstotliwości. Po mieście jeździ dużo taksówek i autobusów. Natomiast chyba lepiej unikać dróg, bo są straszne korki. Jeszcze jak wyjeżdżaliśmy z Seulu widzieliśmy zakorkowana pięciopasmową droga a była sobota.
A propos transportu zaległe zdjęcie białych samochodów.

Patrząc z perspektywy pierwszych kilku dni przygotowaliśmy się do wycieczki naprawdę dobrze. A moglibyśmy się przygotować jak Legia do Pucharów albo Polska do Mundialu. Cały czas uczymy się miejscowej kultury. Wiemy już, że jak na obrazku sos jest czerwony to znaczy, że ostre, tak ostre, że damy radę zjeść dwie łyżki. Niestety na obrazku nie widać, czy danie jest na ciepło. W efekcie Bartek zjadł zimnego Bibimbapa, który był smaczny, chociaż zimny. Staramy się używać smartfona w metrze, tak jak wszyscy miejscowi. Jest to powszechne nawet wśród ludzi w bardzo podeszłym wieku. Niestety w restauracji najczęściej jemy sami, Koreańczycy, jak Włosi jadają po osiemnastej. Przynajmniej tutaj restauracje przed osiemnastą są otwarte. Inna lekcja, owoc nie musi wyglądać jak milion dolarów żeby smakować. Poniżej najlepsze mandarynki w historii.

Na koniec o wielkim triumfie kulturowym. Młodzi Koreańczycy nie zawsze jedzą pałeczkami, a dzisiaj przyłapaliśmy jednego z widelcem. Europa jeden Azja zero.
Zobaczcie jaką nasi koledzy ze wschodu mają paranoje jeżeli chodzi o „4”