Życie po wyprawie szybko sprowadziło nas do pionu. Rzeczywistość organizacji przeglądu samochodu, wymiany opon i trochę ruchu doprowadziły Bartka do przeziębienia. Gosia wpadła w szał spotkań i organizacji życia po powrocie do normalności. Wszystkie miejsca, które odwiedziliśmy w nieodległym czasie są już tak daleko jak rzeczywista odległość. Przyszła, więc pora na wspominki. Zanim jednak zaczniemy szeregować i porządkować nasze przeżycia nasuwa się refleksja, że pisanie na klawiaturze laptopa jest 100-krotnie łatwiejsze i sprawniejsze niż na tablecie albo komórce. Nasze korporacje mogą być spokojne, nie zapomnieliśmy jak się korzysta z klawiatury.

Dzisiaj przypominamy sobie wszystkie skrajne odczucia, których doświadczyliśmy w czasie wyjazdu. Przede wszystkim różnicę stanowi portfel, grubszy przed wyjazdem i zdecydowanie pustszy po powrocie. Wydatki mieliśmy rozpisane w excelu, a jakże, plan był na każdy dzień, podzielony na nocleg, wyżywienie, atrakcje, transport oraz jednorazowe specyficzne wydatki (wynajem auta, prom, samolot itp.). Taki szczegółowy plan przestrzeliliśmy o 20%, w głównej mierze spowodowało to jedzenie, które kosztowało nas więcej niż planowaliśmy. Przy czym raczej nie unikaliśmy restauracji, a pewnie gdybyśmy częściej korzystali ze sklepów wyszłoby sporo taniej. Nie pomógł nam też drogi dolar. Jeżeli koszty mają być głównym kryterium wyboru zdecydowanie polecamy Tajlandię, Kambodża też jest tania, chociaż dobrej jakości nocleg kosztuje trochę więcej niż w Tajlandii, podobne do naszych były ceny w Korei Południowej. Aspekt finansowy szczególnie negatywnie wpływa na ocenę Stanów Zjednoczonych (w szczególności Hawaje). Tak sobie wybraliśmy trasę, że właściwie poza Tajlandią i Kambodżą wszędzie było drożej niż u nas.

Chociaż wyprawa zdecydowanie obfitowała w miejsca bardzo gorące, to mamy trzy ekstremalne wspomnienia. Wspinaczka na punkt widokowy na Koh Phi Phi (Tajlandia), wizyta w Pałacu Królewskim w Bangkoku oraz nasz spacer po wyspie Cooka na Kiritimati. To były miejsca, w których było nam naprawdę gorąco, za gorąco. Wszystkie miejsca na pełnym słońcu, a jeszcze w pałacu kazali nam ubrać długie spodnie. Z drugiej strony bywało też zimno, w Bonnie Doon, naszym australijskim Twin Peaks nad ranem było około 0 stopni. Spaliśmy w Lucku, naszym vanie, nie mając śpiworków i ciepłych ubrań. Nawet kilka warstw ubrań i cienka kołderka nie chroniły przed zmarznięciem. „Orzeźwiający” był też wiatr w Nowym Jorku, który sprowadzał odczuwalną temperaturę do kilku kresek poniżej zera. Uwierzcie nam w polarku i cienkiej kurtce puchowej jest zimno. Jak ktoś lubi upał przy dużej wilgotności polecamy Tajlandię, która dla nas okazała się zbyt ciepła. Optymalny wakacyjny klimat mieliśmy na Hawajach i Fidżi, temperatura około 30 stopni, szkoda, że to tak strasznie daleko.

Wielkim szczęściem naszej wyprawy było jedzenie. Gosia najlepiej wspomina Pad Thaia w Bangkoku i Green Curry na Phukecie, hitem była też Kokonda na Fidżi. Bartek zachwycony był stekiem wołowym w Queenstown, świetnym krabem na targu na Phukecie, czy bułeczkami cynamonowymi na Hawajach (z sieciówki). Poza wszelką kategorią i największą radością na trasie był schabowy w restauracji w Sydney. Nie sposób zapomnieć o homarach naszych powszednich, które trzykrotnie podano nam na Kiribati, jak akurat nie było olbrzymich porcji świeżego tuńczyka. Brakowało trochę jakości w przyrządzeniu tych rarytasów, ale pod względem składników posiłków nigdzie nie było takiego bogactwa jak w kraju z przedostatnim PKB na świecie (Kiribati). Zgodziliśmy się, że najlepsze jedzenie jest w Tajlandii, przy czym na całej trasie było w porządku. Nawet kraje pozbawione własnej kuchni jak Nowa Zelandia i Australia uraczyły nas całkiem przyzwoicie. Osobną kategorię stanowi resort na Fidżi, to nie do końca była lokalna kuchnia, ale wszystkie potrawy były wspaniałe. Nie mogliśmy się doczekać kolejnego posiłku. Trafiły nam się też mniej szczęśliwe wybory – trudno było nam się przyzwyczaić do zup na śniadanie, stanowiących normę w Azji. Kurczaka a’la KFC w Tajlandii Bartek zapamięta na długo, bo rzadko zdarza się sprint do toalety jeszcze w trakcie posiłku. No i zamawianie posiłku w Tajlandii zaczynamy od „not hot”.

W czasie naszej wycieczki nieraz zastanawialiśmy się, gdzie moglibyśmy popracować przez na przykład dwa lata. Mamy to szczęście, że nie jest to marzenie ściętej głowy, bo nasze korporacje umożliwiają mobilność. Przy czym w naszym rankingu pierwsze miejsce zajmuje Kraków. Gdyby jednak trafiła się fajna okazja jeszcze dwa miasta wyglądały na fajne do życia. Melbourne i Singapur. Na pewno nie dalibyśmy się namówić na pracę w Hong Kongu. Melbourne i Singapur wydawały się przyjazne, bezpieczne, czyste, obydwa miasta mają dobrze zorganizowaną komunikację publiczną i są świetną bazą wypadową na weekendowe wyprawy. Mieliśmy też wrażenie, że nie są strasznie zatłoczone, ale to chyba taka turystyczna percepcja, bo w Singapurze podobno wszystkie auta nie pomieściłyby się naraz na lokalnych drogach.

Natura. Gdyby sprowadzić wyjazd do prostego pytanie, gdzie przede wszystkim chcielibyście wrócić. Bartek od razu odpowiada Nowa Zelandia, Gosia odpowiada jak wytrawny ekonomista „to zależy”, ale mocniej przyciśnięta skłania się ku Korei Południowej. Bartek stawia na naturę, Gosia na kulturę. Co do natury oboje mamy zgodność, że nigdzie nie było tylu „widoczków”, takiego zróżnicowania krajobrazu jak w Nowej Zelandii. Południowa wyspa to po prostu nieskończona pocztówka z każdego miejsca, jeżeli akurat nie pada widać jakiś las, wodę i górkę. To wszystko poparte jest doskonale zorganizowaną infrastrukturą turystyczną. Jest to również kraj dla ludzi poszukujących przygody. My sporo skorzystaliśmy uprawiając kanioning, rafting, jeżdżąc na sankach itd. Możliwości sportów ekstremalnych i po prostu zwyczajnej aktywności są olbrzymie. Spokojnie przez miesiąc można by robić coś innego, nowego. Dlatego jeżeli ktoś kieruje się przede wszystkim przyrodą i przygodą w przyrodzie wtedy zdecydowanie polecamy Nową Zelandię. Nie mamy w tej kategorii bohatera negatywnego, nawet zatłoczony Hong Kong ma swoje urocze zielone płuca i w każdym miejscu było trochę czystej przyrody.

Kultura. Większość naszej trasy składała się z krajów względnie młodych, przynajmniej z punktu widzenia „zachodniej cywilizacji”. Dla nas najciekawsza okazała się kultura koreańska, z kilku powodów. Jest zupełnie inna od europejskiej, ale nadal całkiem zrozumiała (chyba, że przypomnimy sobie „charających” panów). Jest stara, co oznacza, że jest dużo zabytków i można znaleźć bardzo dużo informacji na jej temat w internecie. Sam kraj jest bardzo wysoko rozwinięty, dzięki czemu jest łatwiej dostępny. Jeszcze kilka słów odnośnie innych kultur podczas naszej podróży. Tajlandia i Kambodża (mamy nadzieję, że to nie faux pas , że zostały wrzucone do jednego worka) – świątynie, budowle i koloryt wszystko pięknie. Może to, że jednak są trochę bardziej znane w Europie (plus to, że nas tam przegrzało) sprawiło, że bardziej wiedzieliśmy czego się spodziewać. Oceania (Nowa Zelandia, Fidżi, Kiribati, Hawaje) to znowu inność i bogata kultura polinezyjska, niezbyt bogata w budynki, ale za to kolorowa, uduchowiona, radosna. Mieliśmy to szczęście, że w kilku miejscach uczestniczyliśmy w kulturalnych „eventach”, które dodatkowo przybliżyły nam sztukę, zwyczaje, tańce i piosenki oceanicznych kultur.

Od samego początku prowadziliśmy też wewnętrzny ranking plaż. Nie mamy jednego zdecydowanego zwycięzcy, ale w kilku kategoriach trafiły nam się prawdziwe rarytasy. Plaża na Fidżi miała zaraz przy brzegu rafę koralową, jeżeli ktoś szuka snorklowania to polecamy, są też podobno świetne warunki do nurkowania. Pocztówkowych plaż trafiło nam się kilka, na nas największe wrażenie zrobiła ta w Polandzie na Kiribati. Piękny biały piasek, turkusowe, wielkie fale przy samym brzegu. Modelowe palemki znajdujące się na skraju części piaszczystej. A to wszystko nie skomercjalizowane, widzieliśmy tą plażę dwukrotnie i dwa razy byliśmy sami. W kategorii rozrywka wygrała plaża na Kauai, już sam fakt, że spędzialiśmy w wodzie po godzinnie dziennie dobrze obrazuje jej atrakcyjność. Zabawa w falach się nie starzeje, i czy ma się 10 lat czy 18:), dalej „fun” zapewniony. Troszkę zawiedliśmy na plażach Tajlandii, które są rajskie, pocztówkowe z idealną wodą, niestety w czasie naszego pobytu wypełnione były meduzami, co zdecydowanie zmniejsza komfort kąpieli. Naszym faworytem pozostaje plaża w Monopoli we Włoszech (spoza tego wyjazdu), jak będzie Wam się chciało i zapytacie o nią wujka google to będziecie zaskoczeni naszym wyborem, ale to jest nasz wybór i na pewno cel wakacyjny 2019 – jedziemy tam trzeci raz.

Będąc w trakcie wyprawy byliśmy przekonani, że do pewnych krajów już nie wrócimy. Teraz z perspektywy czasu chyba wszędzie chcielibyśmy kiedyś znowu zajrzeć. Jak już wspominaliśmy we wcześniejszych wpisach zobowiązujemy się za kilka lat zrobić podobną wyprawę. Tym którzy po tym wpisie spodziewali się uszeregowania krajów, przepraszamy za zawód, ale pewnie tak jak my nie wybieracie miejsca na wakacje kierując się tylko jedzeniem, albo tylko ładnymi plażami. Natomiast jak akurat czas i budżet pozwala jedźcie do Nowej Zelandii:)

Tym wpisem zamykamy wyprawę 2018 roku, jeszcze raz dziękujemy za czas, który nam poświęciliście. Miłym słowem kluczem na zamknięcie jest „inspiracja”. Wiemy, że kilka osób już zdecydowało się na wyjazdy, chociaż w części bazując na tym, co tu napisaliśmy. To świetne uczucie inspirować innych, daje nam to jeszcze większą satysfakcję z tego, co przeżyliśmy i z faktu, że zdecydowaliśmy się to opisać. Mamy nadzieję, że jeszcze kilka osób zdecyduje się powtórzyć nasze kierunki, bo zdecydowanie warto.


Wstaliśmy wcześniej niż zwykle, żeby w pełni wykorzystać ostatnie pół dnia w Nowym Jorku. Nasze kroki skierowaliśmy do dużej księgarni. Jako że wcześniej nie mogliśmy znaleźć żadnej, tym bardziej byliśmy zaskoczeni szerokim asortymentem, więc trochę nam tam zeszło. W okolicach księgarni była nawet kawiarnia z wielką maszyną do kawy- chyba po raz pierwszy podczas naszego, prawie dwutygodniowego pobytu w Stanach, nie była to typowa amerykańska lura. Dalej udaliśmy się do słynnego parku stworzonego na starych torach kolejowych. Pomysł bardzo ciekawy, tylko że przy obecnej temperaturze wyglądało to trochę smutno. Na koniec poszliśmy pożegnać się z Time Square oraz oczywiście choinką. Czas nas gonił (szczególnie, że Bartek bardzo lubi być bardzo wcześnie na lotnisku) pojechaliśmy po nasze ciężkie plecaki i siup na lotnisko.



Po ostatnich krokach w NY nadszedł czas powrotu do Europy. W związku z tym, że poprzedni lot z Hawajów był super nieprzyjemny Bartek zdecydował się lekko znieczulić. Przesiedzieliśmy jakieś 1,5 godziny przed lotem w knajpie popijając piwa, wina, a nawet degustując wódeczkę. Bartek najwyraźniej utracił słowiańskie rysy, bo po podaniu Belvedera kelnerka zasugerowała więcej lodu, gdyby wódka była za mocna. Lot startował o 18, o 6 rano lokalnego czasu byliśmy już w Londynie. Niestety była to też 1 w nocy naszego nowojorskiego czasu. Praktycznie nie spaliśmy, natomiast stresu było mniej, bo po pierwsze mało trzęsło, a po drugie terapia przedlotowa sprawdziła się wspaniale. Terapia odbiła się rykoszetem na początku londyńskiego dnia, kiedy pojawił się lekki ból głowy.
W czasie naszego lotu do Nowego Jorku liniami United nie podano żadnego darmowego posiłku, a lot trwał 9 godzin, warto sprawdzić przed lotem jaki jest zakres posiłków. Mając na uwadze brak posiłków na poprzednim locie, przed tym do Nowego Jorku solidnie zjedliśmy. Tym razem jednak United serwował kolację i lekkie śniadanie. Chyba starali się zrekompensować za poprzedni lot, bo Bartek po zamówieniu piwa dostał dwa i podwójne precelki  – oficjalnie z liniami United jesteśmy kwita.
Nasz dzień w Londynie to definicja jet laga. Byliśmy totalnie nie wyspani, zmęczeni, a jeszcze w hotelu nie mogliśmy się zalogować. Wybraliśmy się na szybką 6-godzinną wycieczkę po Londynie, przy czym prawie połowę tego czasu zajął nam dojazd i powrót, gdyż hotel mieliśmy przy lotnisku. Byliśmy tam gdzie wypada, na Trafalgar Square, pod Parlamentem, przy pałacu Buckingham. Spacer nie był bardzo przyjemny z uwagi na zmęczenie, dodatkowo Bartkowi odmówiły posłuszeństwa stopy, na których pojawiły się bąble. W ostatnich tygodniach przywykliśmy do klapek i powrót do zabudowanych butów był bolesny. Poza tym potwierdziła się teoria, że najwięcej kroków robi się w miastach. Chociaż wydawało nam się, że złamiemy w końcu 40tys. kroków w ciągu dnia, to ostatecznie się nie udało. Rekord ustanowiony w Seulu nie został pobity. Wracając do spaceru po Londynie to trochę go odbębniliśmy z poczucia obowiązku, ale główne atrakcje turystyczne mamy zaliczone.








W czasie powrotu metrem nie mogliśmy się doczekać drzemki. Los nie był dla nas łaskawy i w metrze było tłoczno, przed ostatnią stacją z jakiegoś powodu zatrzymywaliśmy się trzy razy. Czas ciągnął się niemiłosiernie. Odległość pomiędzy 4, a 2 terminalem na Heathrow, czyli między ostatnimi stacjami metra zapamiętamy na długo. Mieliśmy wrażenie, że jechaliśmy między terminalami przez Paryż.
Resztę dnia spędziliśmy na odsypianiu i oglądaniu telewizji. Gosia bohatersko wzięła na siebie ostatnie pakowanie, tak jak większość poprzednich. Dzięki lenistwu i długiemu snu pomimo pobudki o 3:45 na nasz lot do Warszawy jesteśmy w całkiem dobrej formie. Nasze organizmy są zdezorientowane co się dzieje, ale zapowiada się, że szybko dojdziemy do siebie.
Tak dobiega końca nasza wyprawa, to były niesamowite dni. Zrealizowaliśmy praktycznie wszystko, co wstępnie sobie zaplanowaliśmy. Wydaliśmy trochę więcej niż monitorowany na bieżąco budżet zakładał. Mieliśmy dużo szczęścia do pogody. Jesteśmy super wypoczęci psychicznie, fizycznie przyda nam się najbliższy tydzień, żeby być gotowym na 8-godzinny kierat.
Ten wpis robimy czekając na pociąg do Krakowa, na dworcu Warszawa Zachodnia powitano nas wszechobecnym językiem ukraińskim, wygląda na to, że jesteśmy w domu:)
Koniec wycieczki skłania do podsumowań, najważniejsza jest fura wspomnień, która nam zostanie na zawsze. Cieszymy się, że udało nam się zachować regularność wpisów, bo dzięki temu będzie nam łatwo wrócić do ulotnych wspomnień. Cała wyprawa uświadomiła nam, że dobrze podróżować, ale również, że mamy szczęście mieszkać w Polsce. To jest świetne miejsce do mieszkania. Widzieliśmy po drodze dużo biedy, widzieliśmy też jak muszą się natyrać ludzie, żeby utrzymać się w tych bogatszych krajach. Ten amerykański sen to tylko w filmach, podobno często ludzie pracują po 6 dni w tygodniu, często ponad 60 godzin tygodniowo. I nie po to, żeby żyć w luksusach, ale po prostu opłacić rachunki.
Kilka osób przed wyjazdem pytało nas czy wrócimy, albo czy będziemy chcieli dalej pracować w korporacjach. Odpowiedź brzmi, wracamy i bystrym krokiem pójdziemy do pracy. Wiemy już, że nie jesteśmy typami podróżników, którzy wszystko rzucą. Takie „zwyczajne” życie, w ułożonym rygorze nam służy. Natomiast, zdecydowanie wszystkim polecamy model 3-miesięcznych wakacji. Sami planujemy jeszcze kiedyś urządzić sobie powtórną wyprawę, ale nie jest to cel krótkoterminowy.
Jedynym zdecydowanym ruchem po wycieczce jest ustanowienie roku 2019 wolnym od latania samolotem. Mieliśmy masę szczęścia, wszystkie loty były o czasie, nie mieliśmy cyrków z bagażami, ale czasem za bardzo trzęsło. Przyjęta porcja 17 lotów wystarczy nam do 2020 roku… a może nawet dłużej. Oboje zdecydowanie nie lubimy latać.
Zobowiązujemy się jeszcze uporządkować informacje na blogu, planujemy jeszcze wpis „rankingowy”, gdzie nam się najbardziej podobało, w zależności od tego, kto, czego szuka. Zastanawiamy się nad opisywaniem naszych polskich, comiesięcznych, weekendowych wypadów. Sprawdzało nam sie to przez 2 lata przed wyjazdem, fajnie byłoby podtrzymać tą tradycję.
Wielkie dzięki za to, że śledziliście nasze wpisy.

Przemek, dzięki za uzupełnianie mapy i komentarze.
Ciocia Grażynka – dzięki za podrzucenie pomysłu na blog
Monika, Mateusz dziękujemy za regularne komentarze, zawsze mieliśmy dodatową radość, z tego, że nie piszemy tylko do szuflady.
Mamy jeszcze jedno zaległe zdjęcie, takie w koszulach w palemki, zamieścimy w najbliższym czasie.

Korzystając z okazji życzymy spokojnych, rodzinnych świąt i jak największej ilości wycieczek w 2019 roku!!!

Jesteśmy już ekspertami, podróżujemy już przecież tyle czasu 😉 To znaczy, że stać nas na obiektywną (no może jednak lekko subiektywną) ocenę. W związku z tym przygotowaliśmy nasz poradnik, jak zaplanować długi weekend w Nowym Jorku, na podstawie własnych doświadczeń.
1. Statua Wolności, można się spierać, co jest symbolem numer jeden tego miasta, jeden powie Knicksi, inny Metsi, inni Rockefeller Plaza… z obserwacji wynika, że najwięcej pamiątek mimo wszystko jest związanych ze statuą, dlatego tam zaczęliśmy. My przyjęliśmy opcję budżetową i oglądaliśmy ją za darmo z promu na Staten Island (prom jest darmowy). Można też za 19 dolarów popłynąć stateczkiem i mieć postój na wyspie ze statuą.

2. Wziąć udział w wydarzeniu sportowym. Zdecydowaliśmy się na koszykówkę, byłaby ona pierwszym wyborem, ale w naszym przypadku była również jedynym. Wcześniej kupiliśmy bilety na musical na Broadwayu, więc opcja na mecz była tylko 17 lub 19 grudnia. W tych dniach grali tylko Knicksi, generalnie opcji jest pełno, baseball Yankees i Metsi, koszykówka to jeszcze Brooklyn Nets, football amerykański, hokej Islanders i Rangers. Warto iść nawet jak jest się Gosią i zasady gry poznaje się na miejscu. Gosia przed meczem była zaniepokojona jak 24 rozgrzewające się osoby pomieszczą się na boisku, miała pomysł żeby nie było rzutów wolnych, bo są nudne i dziwiła się czemu dryblasy pod koszem nie wybijają piłki z kosza, przecież dali by radę. I chociaż sam mecz był dla Gosi najnudniejszy to dobrze się bawiła. Mecze NBA to rozrywka w czystej postaci. Każda przerwa w grze, to albo występy cheerleaderek, albo strzelanie koszulkami w publiczność, albo pokazywanie tańców publiczności, albo akcje charytatywne powodujące lekkie wzruszenie, albo pokazy wsadów dzieci do mini kosza itd, najazdy kamery na celebrytów – na meczu byli Johny Galecki, Tracy Morgan i bracia Jonas. Cały czas coś się dzieje. I chociaż był to mecz drużyn z dołu tabeli i wygrali goście, mający najgorszy bilans w lidze to praktycznie cały mecz nie było wyzwisk i gwizdów. Mecz dobrze się oglądało bo był ofensywny, były wsady. Po prostu dobra zabawa.


3. Wybrać się na show na Broadwayu. Jest ich dziesiątki, my z uwagi na najrozsądniejszą cenę i dostępne bilety byliśmy na Wicked. Jest to musical opowiadający, dlaczego czarownica z Czarnoksiężnika z Oz była taka zła. Warto iść nawet gdy jest się Bartkiem i nie przepada się za muzyką na żywo. Bartek cały czas wyczekiwał na dłuższe dialogi i co gorsza musiał wsłuchiwać się w teksty piosenek, żeby nadążyć za akcją. Teatr, w którym byliśmy wystawia tylko ten spektakl, scenografia całego teatru jest dostosowana. Można też po amerykańsku kupić pamiątki i pić alkohol na widowni.

4. Iść na spacer mostem Brooklynskim. Ten 30 minutowy spacer zapewnia świetny widok na Manhattan i troszkę gorszy na Statuę Wolności. Wyczytaliśmy też, że jest doskonałym miejsce dla instagramerów.

5. Spacer po Central Parku. Na początku trochę irytująca była ilość ludzi, ale im głębiej wchodziliśmy, tym alejki były bardziej dostępne. W końcu trafiliśmy na takie tylko dla nas. Świetna sprawa w zatłoczonym, wielkim, zestresowanym mieście (wszyscy tu strasznie trąbią). Park jest olbrzymi i pewnie możnaby w nim spędzić cały dzień. Uroku dodają wszechobecne i przyjazne szare wiewiórki.



6. Spróbować street foodu. Budki są na każdym kroku, głównie z hot dogami, które chociaż są proste to smaczne. Generalnie nie jest niespodzianką, że miasto pełne jest ludzi z całego świata, więc można tu trafić pyszne jedzenie z każdego zakątka globu. Nie mamy zdjęcia hot doga, ale za to mamy klasycznego bajgla z serkiem i łososiem.

7. Odwiedzić budynek Rockefellera. Pewnie większość wyjeżdża na górę (my nie byliśmy), ale widoki podobno przednie. Bartek ma trochę strach przed przestrzenią, więc odpusciliśmy. Natomiast w okresie świątecznym stoi w tym rejonie olbrzymia choinka, znana na przykład z Kevinów. Ta właśnie choinka stanowiła dla Gosi cel numer 1 wyprawy. Dlatego byliśmy tam już dwa razy, jutro spróbujemy trzeci raz.




8. Odwiedzić muzeum. Nowy Jork znany jest z dobrych muzeów. Jest Muzeum Historii Naturalnej, sztuki współczesnej, polecono nam Tenement muzeum, ale nie zdążyliśmy. Odwiedziliśmy MET, czyli miejsce, gdzie zebrane są dzieła sztuki z całego świata i pewnie byśmy się zachwycali, gdyby nie fakt, że głównie się w tym muzeum szukaliśmy. Bartek zaraz po wejściu do galerii zgodnie z dobrym, ogólnie przyjętym zwyczajem niezwłocznie udał się do toalety. Zrobił to tak szybko, że nawet nie zauważył, że wyszedł ze strefy zwiedzania, żeby wrócić potrzebny był bilet. Bilety i nasz jedyny telefon miała Gosia. Bartek postanowił, więc czekać przy „kiblu”. Gosia wpadła na pomysł, żeby szukać przy kiblu po dłuższej nieobecności Bartka. Niestety wskazano jej inną toaletę. Bartek tak siedział przez 90 minut, aż postanowił kupić nowy bilet (100pln!), byliście w takim drogim kiblu? Następna godzina upłynęła nam na chodzeniu po muzeum i wzajemnych poszukiwaniach, w tym czasie parę razy oboje byliśmy przy wejściu. W końcu szczęśliwie na siebie trafiliśmy. Historia ma antybohatera, ochroniarza na bramce przy kiblu, nieugiętego, nieskorego do pomocy. Podsumowując, obiektywnie muzeum jest beznadziejne, źle zorganizowane, same stare łyżki i dzbany, a w ogóle to jest wystawką pasera, bo skąd niby wykopaliska z Egiptu, obrazy z Europy, zbroje z Azji znalazłyby się na stałe w łapach Amerykanów? To jest w szczególności opinia Bartka po 1,5 godzinnym siedzeniu bez sensu, kupieniu nowego biletu i poszukiwaniach. Bilet jest ważny 3 dni, więc może damy temu miejscu jeszcze jedną szansę jutro.





9. Wybrać się w okolice 9/11. To smutna historia, ale warto o tym pamiętać. Na miejscu jest muzeum i pomniki w kształcie „fontann bez dna”, na których wypisane są nazwiska wszystkich ofiar.

10. Obejrzeć „Kevin sam w Nowym Jorku”. Najlepiej na miejscu, zajadając pizzę z samym serem i tuż przed świętami. Nam się udało, polecamy!!

Powyższe konkluduje nasze trzy bardzo udane dni w tym mieście. Jesteśmy mocno zmordowani, chociaż towarzyszyło nam słońce to zimny wiatr i teperatura około 0 powodowała, że marznęliśmy. Zrobiliśmy też mnóstwo kroków. Niejako w bonusie … rzeczy, których nie warto robić w NY, albo warto robić mniej.
1. Kiedyś mówiło się, że dworzec w Katowicach śmierdzi moczem, otóż nieprawda. On pachniał nowojorskim metrem, co więcej Katowice już są wolne od tego zapachu, a tu pozostał. Chociaż w metrze czuliśmy się bezpieczni, to pełne jest ono żuli i niestety nieprzyjemnych zapachów.

2. Nie koniecznie idźcie na Green Point. To podobno polska dzielnica, ale coraz mniej. My jeszcze przyszliśmy z dupy strony i na początku ekscytowaliśmy się prince polo sprzedanym przez Azjatkę. Później było trochę bardziej polsko, ale generalnie nic ciekawego. Pewnie jaralibyśmy się bardziej gdyby nie świadomość, że już zaraz będziemy w domu.


3. Trzeba uważać z napojami. Praktycznie nie ma publicznych toalet, co oznacza, że trzeba gdzieś wejść, żeby załatwić potrzeby fizjologiczne, zamówić piwo, a to nie pomaga, bo zaraz znowu jest problem. O co tu może chodzić?
4. Jak nie ma ceny, to nie kupować. Hot doga można zjeść za 1.5USD, jak jest cena, albo za 6USD jak jej nie ma. Z tymi cenami to trzeba uważać, bo trafiają się wysokie. Piwo na meczu Knicksów to zabawa za 50pln.
5. Nie ma co planować długiego pobytu w okolicy promu na Staten Island, wyszliśmy tam „na miasto” i niestety istny Radom.

6. Jak się wybieracie do małego osiedlowego parczku, to warto wiedzieć, że tutaj parczki bywają betonowe.

7. Sklepy w okolicach Time Square, jak ktoś lubi się przytulać do obcych ludzi jak w tłocznej komunikacji miejskiej to super miejsce. Dla wszystkich pozostałych radzimy trzymać się z daleka. Sprawdzaliśmy w sklepie Disneya i M&Ms.

8. Nigdy, ale to przenigdy nie chodzić do kibla w MET. Pewne info!!!






Na koniec oświadczenie Bartka: „Za nienawistną opinię o MET przepraszam, gdzieś musiałem sobie poużywać ich kosztem”.

Stuknęła nam setka, lekko ponad 100 dni temu wyjechaliśmy z domu na najdłuższe wyjazdowe wakacje w naszych życiach. Mamy nadzieję, że w dotychczasowych. Chociaż nawet te ponad 100 dni to pryszcz w porównaniu z przerwą między maturą, a studiami, ale wtedy człowiek tego tak nie doceniał. Tych jubileuszy mamy ostatnio sporo. Jest jeszcze jeden, Monika dodała 150 komentarz, czapki z głów przed naszym najaktywniejszym recenzentem, dzięki, miło nam, że regularnie męczysz nasze wpisy.
Byliśmy w ostatnim czasie na wycieczce wokół Oahu. To była dobra inwestycja, chociaż wyspa jest mocno zabudowana i ma trzy autostrady to jednak znajdują się na niej efektowne naturalne atrakcje. Mieliśmy też szczęście trafić na przewodnika strasznego gadułę, który dużo opowiedział nam o wyspie i o Hawajach.

Wycieczka autobusem składała się z kilku przystanków, byliśmy na plażach, nad zatokami, na górskim punkcie widokowym, na plantacji ananasów i orzeszków Makademia i w świątynii buddyjskiej Byodo-in temple.












Dużą uwagę nasz przewodnik poświęcał miejscom, gdzie kręcono filmy. Najczęściej pojawiało się „50 pierwszych randek” z Adamem Sandlerem i Drew Barymore, był taki fragment trasy, że właściwie co chwilę oglądany za oknem pejzaż był tłem do jakiejś sceny. Były również widoczki znane z parków jurajskich, Hawaii 5.0 – ale tego akurat nie znamy, czy z Losta.
Z jakiegoś powodu Amerykanie fascynują się tym gdzie ktoś kiedyś mieszkał, albo obecnie mieszka. W Los Angeles takie wycieczki koło domów gwiazd to cały przemysł. My wiemy, gdzie mieszkał Keanu Reeves, widzieliśmy jego szkołę. Pokazano nam, gdzie domy mają Britney, Kardashianowiw, Kanye West, gdzie na wakacjach bywa Bill Clinton. I kilka domów i szkół gwiazd futbolu amerykańskiego, niestety nie powtórzymy nazwisk.
To, co nas zaskoczyło to niechęć miejscowych do budowanej kolejki naziemnej. Przewodnik mówił, że ma kosztować ponad 100mld dolarów, chyba trochę pzesadził. Natomiast zaskakująca jest niechęć do komunikacji publicznej. Gdy dojeżdżaliśmy do Honolulu pod koniec wycieczki staliśmy przez godzinę w korku na pięciopasmowej autostradzie, kolejka mogłaby być zbawieniem. Z ciekawostek Honolulu to 4te najbardziej zakorkowane miasto w Ameryce. A jeszcze kilka lat temu było na pierwszym miejscu. Pomógł nie rozwój infrastruktury, a raczej brak rozwoju, bo ruch turystyczny spadł tu podobno o 25% porównując do sytuacji sprzed 10 lat. Z naszego punktu widzenia Hawaje są w porządku, ale jeżeli mielibyśmy wybierać, gdzie chcemy wrócić, to Hawaje byłyby na szarym końcu. Niestety ceny są zbyt wysokie, a i odległość od reszty świata robi swoje i pewnie z tego samego powodu w świecie, gdzie turystyka kwitnie, tutaj jest odwrotna sytuacja. Wyłączając koszty wyjazdu to miejsce z najprzyjaźniejszym, ciepłym klimatem, pięknymi plażami, sporą ilością zieleni, dobrym jedzeniem z kuchnii całego świata i z szeroką ofertą atrakcji.
Podobno miejscowi nie mają lekkiego życia, przewodnik opowiadał nam, że do połowy lat 90tych Hawaje to był raj na ziemi, teraz ceny wszystkiego istotnie wzrosły, przede wszystkim domów i gruntów. Na Oahu w celu obrony środowiska naturalnego większość miast/wiosek nie ma już żadnych gruntów pod zabudowę. Co lepsze tereny od miejscowych wykupują bogaci inwestorzy z całego swiata, a ceny nieruchomości stale rosną.
Wrażenie zrobiła na nas wizyta w plantacji Dole, często ananasy dostępne w Polsce pochodzą od tego producenta, który wywodzi się z Hawajów, ale jest już globalną firmą. Plantacje ananasa były olbrzymie i zajmowały cały horyzont przez dobrych kilka kilometrów naszej wycieczki. Uwaga, rada, dobry ananas to taki, którego blaszki są takiej samej wielkości, który nie jest miękki i nie śmierdzi. Na Fidżi mówiono nam jeszcze, że koniecznie musi być żółty, na Hawajach mówiono, że niekoniecznie – pewnie kwestia odmiany.

Na sobotę wstępnie planowaliśmy wizytę w Pearl Harbor, ostatecznie zdecydowaliśmy się na leniwy dzień na plaży i na krzątaninę po Waikiki. Zamiast wizyty w bazie obejrzeliśmy film o tej nazwie, który może nie był dokumentem, ale częściowo i podobno w miarę wiernie oddawał historię japońskiego ataku na Hawaje. Kupiliśmy trochę pamiątek, zjedliśmy dobry udon, czyli japoński makaron w bulionie, poczytaliśmy gazetkę, wykąpaliśmy się w oceanie, poleżeliśmy na plaży Waikiki. Ciekawostka, piasek na tej plaży pochodzi z Australii, gdyby go nie przywieziono wybrzeże byłoby kamieniste. Wieczorem zrobiliśmy wstępny bilans ilości rzeczy, które musimy jutro spakować i łatwo nie będzie. Trochę poszaleliśmym witryny tutaj są takie kolorowe, a ceny ubrań niższe niż w Polsce, podobnie z elektroniką chociaż tej akurat nie kupowaliśmy.
Poniżej miejscowy lodowy przysmak, smakuje jak śnieg z intensywną polewą.

Jutro lecimy do Nowego Jorku, Gosia w 100 procentach przekonała się do całej wyprawy dopiero po uwzględnieniu nowojorskiej choinki na naszej trasie, a Bartek też się cieszy na mecz NBA.

Lot na główną wyspę Hawajów – O’ahu – zajął nam tym razem chyba nawet krócej niż poprzednio. Trochę obawialiśmy się, że deszcz i chmury nie będą nam pomagać, ale okazało się, że nie mieliśmy racji, na szczęście. Przywitało nas znowu „piękne” betonowe lotnisko w Honolulu. Tu zaczęły się schody. Postanowiliśmy dojechać do centrum autobusem (nie ma ani tramwajów, ani metra, ani pociągu). Znalezienie przystanku zajęło nam z pół godziny, potem czekanie na autobus drugie tyle. Ciekawe jest to, że na przystanku nie było rozkładu jazdy, tylko numery autobusów i kierunki. „Prawdziwi” Amerykanie nie będą przecież jeździć komunikacją publiczną, tylko taksówkami, ewentualnie specjalnie wykupionyn autokarem, więc co ich to obchodzi. Jechaliśmy dobrze ponad godzinę, stojąc koło naszych bagażów, których teoretycznie nie można przewozić w autobusie. Podczas kupowania biletów, kierowca nie zwrócił nam uwagi, więc pewnie mieliśmy trochę szczęścia. Zaskakujące było to, że nie zatrzymaliśmy się na każdym przystanku, na którym powinniśmy, bo w pewnym momencie kierowca stwierdził, że już nie ma miejsca i przepraszająco machał do ludzi moknących na przystankach. Przy czym na nasze oko spokojnie jeszcze kilkanaście osób by się zmieściło. W końcu udało nam się dotrzeć do naszego hostelu.

Tym razem nie jest to szczególnie luksusowe miejsce, delikatnie mówiąc. Wszystko przez to, że w Honolulu są meeega drogie noclegi. Nocujemy w bardzo pierwotnym wystroju do tego w designie sprzed mocnych kilkunastu lat. Dziwne, bo hostel jest wygodny i niewielka inwestycja pozwoliłaby go odświeżyć. Jako kontrapunkt do nie najlepszego noclegu w nagrodę poszliśmy na podwójne burgery, co nam poprawiło humory. Pospacerowaliśmy trochę po plaży i stwierdziliśmy, że wystarczy wrażeń.
Następnego dnia rano mieliśmy do wykonania dwie misje – zrobić szybkie pranie i znaleźć knajpę z meczem ligi mistrzów. Udało nam się dotrzeć dopiero na drugą połowę, ale dobre i to. Przy okazji zjedliśmy drugie śniadanie – polecane, typowo hawajskie Moco Loco. Jest to mięso mielone, jak do hamburgera, jajko sadzone i ryż, polane sosem. Bardziej jak obiad, ale czemu nie jeść na wakacjach obiadu na śniadanie. Całkiem smaczne i długo trzymało.

Kolejnym punktem dnia była obowiązkowa kąpiel w oceanie. Mieszkamy przy najbardziej turystycznej plaży na Hawajach – Waikiki Beach. Jest to długa, piaszczysta plaża z dużą ilością hoteli, sklepów i restauracji. Plaża ładna, ale woda trochę nudna – małe fale, kamieniste dno i długo płytko, ale jak jest ocean i to jeszcze ciepły to trzeba się wykąpać! Następnie poszliśmy do zoo. Znajduje się ono 100 metrów od plaży. Jest trochę starę, dużo klatek jest w remoncie i nie ma zwierząt, ale są m.in. słonie, lew, żyrafy, zebry, flamingi, różne ptaki, małpy, a nawet wielkie żółwie (ulubiona atrakcja Bartka).


Po wycieczce do zoo zaczął padać deszcz, więc poszliśmy do galerii handlowej, gdzie naszym oczom ukazał się kolejny „Tim Ho Wan”, czyli super restauracja z Hong Kongu z gwiazdką Michelin. A my byliśmy tacy oryginalni, że tam poszliśmy. Wieczorem postanowiliśmy intensywnie zaplanować pozostałe dni na Oahu, nie będziemy ukrywać tyle czasu w podróży już trochę nas wypaliło i często zaczęliśmy wybierać wygodne opcje, jak wieczór w hotelu z serialem, albo po prostu zamulanie w pokoju z internetem. Jak za coś zapłacimy to po pierwsze powinna być jakość, po drugie lepiej poznamy wyspę, po trzecie na pewno się wybierzemy.
Nasz plan choć kosztowny zrealizowaliśmy, w efekcie drugi cały dzień na Oahu spędziliśmy w Polynesian Cultural Center i był to strzał w dziesiątkę. Miejsce zbiera kilka oceanicznych kultur i tworzy z nich park rozrywki. Każdy z sześciu krajów/wysp ma swój wydzielony teren, na którym co około godzinę odbywają się 20-minutowe pokazy kulturalne składające się z lokalnych tańców, piosenek plus podstawowe informacje o danym miejscu. Bardzo fajny pomysł. Jakkolwiek opowieści o tym, że zwiedzanie parku zastępuje wizytę na żywo można włożyć między bajki, to jest to świetny sposób na wstępne poznanie Fidżi, Hawajów, Tonga, Tahiti, Nowej Zelandii i Samoa. Poza prezentacjami na scenie można było spróbować prostych wypieków, sprawdzić się w pleceniu koszyków, popływać canoe, zrobić tatuaże z henny itp. Przez teren parku przepływa płytka rzeka, w środku dnia odbywa się na niej parada na bambusowych tratwach, pełna muzyki i tańców. Całość zwieńczona jest 75-minutowym show z udziałem olbrzymiej ilości tancerzy. Jakby tego wszystkiego było mało w pakiecie jest również bufet „jesz ile chcezz” przed show. Generalnie dobrze się bawiliśmy, uzupełniliśmy wiedzę o Polinezji i o tym jak zróżnicowane są poszczególne wyspy, strasznie pojedliśmy i szczerze wypruci z energii wróciliśmy do naszej noclegowni przed 23 po całym dniu wrażeń.







Całe centrum/park jest bardzo ciekawą instytucją, uwaga, kościelną! Park jest w posiadaniu kościoła Mormonów, który znamy już z Kiribati. Obok parku znajduje się uniwersytet, ściśle współpracujące ze sobą. Koncepcja jest taka, że walczymy o zachowanie kultur polinezyjskich oraz ich propagowanie poprzez park. Na uniwersytecie kształcimy ludzi z całego świata, w głównej mierze właśnie z Polinezji. Studenci po pierwsze mają szansę na edukację w Stanach, w zamian muszą pracować w parku rozrywki. Po drugie mają możliwość wyrwania się z biednego kraju, z którego pochodzą. Umowa studenta obliguje go również do powrotu do swojego kraju na conajmniej 4 lata po ukończeniu uczelni, tak by macierz mogła skorzystać z jego wykształcenia. Wszyscy wygrywają, park ma tanią i zaangażowaną siłę roboczą, studenci mogą zapracować na swoje wykształcenie, kościół mormoński może prowadzić działalność misyjną. Nie wiemy jaka jest jakość studiów, czy studenci są mocno indoktrynowani, z naszego punktu widzenia ciekawe rozwiązanie, korzyści widzimy z każdej strony. A po studentach widać, że dobrze czują się w swoim towarzystwie i praca nie jest dla nich pręgierzem. Całość jest podobno organizacją non profit, ale z całego kompkeksu najefektowniej prezentowała się świątynia mormońska.

Mormoni to przedsiębiorczy ludzie, tak głosi legenda. Sama historia powstania kościoła, jego radykalne odłamy i kontrowersje wokół to interesująca, wieczorna lektura. Kościół ten mocno się rozwija, jest już 15 milionów wyznawców na świecie i wydaje nam się, że w Polsce też ich widać (to ci z czarnymi plakietkami na koszulach z tytułami brat, siostra..).
Pisanie tego bloga powoduje pewne problemy, otóż brakuje nam narzędzi językowych. Jak opisywać kolejność wydarzeń w ciągu dnia, nie powtarzając słów „kolejny, następny, później itp.” Już się zreflektowaliśmy, że sporo wpisów zaczynaliśmy od formułki „kolejny dzień…”. Przepraszamy, nie potrafimy tego uniknąć. Mama Bartka musiała iść na spotkanie z polonistą w liceum, który miał obawy o maturę syna, a Mama Gosi musiała usprawiedliwiać nieobecności córki na wypracowaniach. Bardziej strategicznie było nie przyjść, niż przyjść. Strasznie odbiegamy od tematu, ale co będzie jeśli kiedyś nasze dzieci będą chciały poczytać o naszej poślubnej podróży. Przecież to niewychowawcze. Wychowawcze i absolutnie prawdziwy jest brak upojenia alkoholowego na całym wyjeździe. Bartek ma obawy, że wróci nie w formie.

Skoro jesteśmy usprawiedliwieni to „kolejnego dnia” byliśmy na pływaniu z delfinami. W teorii przednia atrakcja, ale organizacyjnie było sporo dziwnych sytuacji. Miało być tak, że będziemy w oceanie pływać w wodzie, a wokół nas hasać będą delfiny. W wodzie byliśmy ponad godzinę, dwukrotnie koło nas, szybkim tempem przepłynęło po kilka sztuk delfinów, raz w odległości może 5 metrów. Wrażenie było. Podobno delfiny są niechętne chlapaniu, nie rozumiemy więc czemu nasza grupa (jakieś 20 osób) musiała być w ciągłym ruchu. To i tak my byliśmy zdamni na łaskę delfinów, w wodzie nie mogliśmy ich dogonić. Nie zrozumiałe było też wspólne śpiewanie piosenki jeszcze na statku w czasie, gdy było widać spore stadko delfinów 50 metrów od nas. Zresztą obsługa wycieczki usilnie realizowała interaktywny program rozrywkowy, „teraz wszyscy mówią aloha”, „teraz tańczymy”.. towarzystwo było raczej z bardziej zamkniętych kultur, nie zdawało to egzaminu z nachalną, amerykańską otwartością. Może wybrzydzamy, ale na innych wycieczkach przewodnicy lepiej dostosowywali się do grupy. Po kąpieli z delfinami był czas na snorkling, skoki do wody i korzystanie z efektownej zjeżdżalni z łódki. Było intensywnie, delfiny się pokazują z rana, więc pobudkę mieliśmy o 4:50, a już przed 12 byliśmy z powrotem w pokoju.
Niestety nie mamy wielu zdjęć z tego wydarzenia. Nagraliśmy parę filmików, ale zebrany film z naszej „sportowej” kamery potrzebuje czasu i pewnie powstanue w okresie świąteczno-noworocznym.

Trochę odpoczynku, a po południu byliśmy na zakupach. Jak łatwo zauważyć dzisiejszy wpis jest trochę dłuższy, to dzięki temu, że byliśmy na zakupach. Zjedliśmy też świetny obiad w sieciówce Bubba Gump, knajpa powstała na bazie filmu Forest Gump, który swoją drogą jest zapętlony i można go śledzuć w czasie konsumpcji. Jedzenie bazuje na owocach morza i chwali się ich świeżością, wierzymy, było pysznie.


Po takich dwóch napakowanych atrakcjami dniach trzeba powiedzieć, że Oahu jest w porządku. To zupełnie inny wypoczynek, niż ten na naszych poprzednich wyspach. Stanie w korku na czteropasmowej autostradzie, tłumy na chodnikach, miejski hałas, a z drugiej strony olbrzymi wybór miejsc z jedzeniem, pełno atrakcji, plaża i palemki. Jedno, co rzuca się w oczy to trochę przestarzała infrastruktura. Kiedyś był taki serial Gliniarz i Prokurator, te Hawaje z serialu chyba z lat 80tych wyglądają tak do dzisiaj. Dużo jest wiekowych hoteli, które czynią Honolulu blokowiskiem bez architektonicznego rozmachu. Bartek, wielbiciel prowincji czuł się lepiej na Kauai, Gosia lepiej odnajduje się w miejskim Oahu. Tu i tu ocean jest świetny.

Atrakcji było tyle, że dopiero przeglądając zdjęcia okazało się, że dobre 90 minut spędziliśmy też w salonie gier. W pacmana, na motorach i nartach lepiej radzi sobie Gosia, Bartek lepiej strzelał do dinozaurów i zombiaków i szybciej jeździł autem. Na czas apokalipsy i na rajdy mamy jasny podział obowiązków.

Na koniec, często piszemy, że coś jest na koniec. Tym razem na koniec bonus, ekscytujący film z żółwiem z zoo. Fascynujący bo z Galapagos, czyli wielki, no i jeszcze większa niespodzianka, że w ruchu.
20181211_160033
Za 8 dni jesteśmy w Polsce;) Z 27 stopni przenosimy się do poniższycg realiów, zdjęcie dzięki uprzejmości wspomnianej już dzisiaj mamy Bartka.

9 grudnia jest dla nas troszkę wyjątkowy. Jeszcze nie doszliśmy do świętowania rocznic, więc celebrujemy co miesiąc, tym razem półrocze naszego ślubu. Przy okazji tak się składa, że ten wpis jest 50tym, a więc kolejna okrągła okazja. Jako, że wyspa nie pozwala nam na zabawy na zewnątrz z uwagi na częste deszcze zdecydowaliśmy się na inne rozrywki.
Tradycją czysto amerykańską jest niedzielna sesja futbolu. Kupiliśmy dodatkowo skrzydełka, piwo i cole żeby wszystko było jak trzeba. Gosia szybko zrezygnowała z meczu i przeniosła swoją uwagę na tablet Love Actually, po naszemu chyba „po prostu miłość”.

Przed skrzydełkami udało nam się odwiedzić parę plaż, mini ogród botaniczny, i punkt widokowy. Stale zwiedzanie utrudniała pogoda. Temperatura spadła do 22-23 stopni i średnio mamy 15 minut słońca i 15 minut deszczu.






Nadal towarzyszą nam kurczaki.

Chcielibyśmy napisać, że deszcz nie przeszkadza, niestety towarzyszy mu mocny wiatr,a deszczyk jest uciążliwybo zimny. Zaskakujące, że tak niedaleko równika takie cuda. Takie widoki z okna samochodu czy hotelu są naszą hawajską codziennością.


Generalnie jesteśmy trochę zaskoczeni infrastrukturą, spodziewaliśmy się licznych barów przy plaży, nowoczesnych hoteli, zadbanej, urządzonej zieleni, a poza 5* resortami wcale tak nie jest. Miejscowości przypominają nasze nadmorskie wioski, co w żaden sposób nie jest przytykiem. Właściwie dzięki temu jest przytulniej. Spodziewaliśmy się też tłumów turystów, a jest jak w Polsce przed sezonem. Nie mamy też powodów do kompleksów z uwagi na stan dróg, poniżej to co często nas spotykało poza główną arterią wyspy, dziury, liczne dziury.

Wczorajszy świąteczny dla nas dzień skończył się bólem głowy. Zapomnieliśmy nakryć głowy, bo z uwagi na deszcz nie doceniliśmy ekspozycji na słońce, więc mamy taką teorię, że to nam zaszkodziło, piwa przywiezionego na mecz nawet nie wypiliśmy. Ból zagonił nas do spania jeszcze przed 20tą.
I z tą godziną wiąże się kolejne spostrzeżenie, w domu jesteśmy przyzwyczajeni, że jak jest ciepło to długo jest jasno. Na Kauai o 18 jest już ciemno. Przy czym jak się ściemnia nie robi się dużo zimniej, różnica pomiędzy temperaturą w ciągu dnia i w nocy to kilka stopni.
Bardzo ważna informacja, kawa w Starbucksie z eggnogiem smakuje jak kawa ze złocistą przyprawą do kurczaka, ot takie ostrzeżenie od Gosi.
Niniejszy wpis powstaje na lotnisku, czekamy na lot do Honolulu, fajna sprawa bo oczekiwanie umila nam lokalny zespół grający hawajskie rytmy. To częsta przyjemność serwowana na lotniskach na pacyficznych wyspach. Podobnie było na lotnisku w Nadi na Fidżi.

Zespół jeszcze bardziej zaimponował nam grając miejscowy szlagier „somewhere over the rainbow”. Hawaje chociaż mega deszczowe są klawe!

Następnego dnia postanowiliśmy kontynuować nową tradycję i zacząć dzień od kąpieli w oceanie. Na prawdę dziwi nas, że tak mało ludzi się kąpie, zabawa jest przednia, temperatura wody jest optymalna, super wrażenia. Kolejnym punktem dnia była wycieczka do wodospadu, kiedyś nazywany był sekretnym, ale z uwagi na ilość gości, którzy docierają do niego codziennie nazwa jest już nie na miejscu. Pierwsza część wycieczki to ponad 2 mile kajakiem po największej rzece na Hawajach, potem krótki spacer do wodospadu, kąpiel w wodospadzie, spacer z powrotem i znowu kajakiem do miejsca startu. Kajaki poszły nam całkiem nieźle, chociaż trochę wiało i nie potrafiliśmy ustabilizować toru jazdy, płynęliśmy slalomem, ale piękne widoki dookoła sprawiały, że nie miało to większego znaczenia. Krótki spacer początkowo wydawał się bardzo łatwy, dopóki nie okazało się, że wcześniejsze ostrzeżenia przewodnika, że będzie błotnisto się spełniły. Błoto na Hawajach jest kleiste, śliskie i ma dziwny zapach. Niektórzy się tym w ogóle nie przejmowali i chodzili boso, więc mieli „skarpetki” z błota. My byliśmy pomiędzy – ubraliśmy chyba najlepsze możliwe buty, takie do wody, inne by się zabrudziły na stałe lub bardzo by się ślizgały. My też trochę się ślizgaliśmy, ale udało się bez upadku, co nie było normą. Kilka upadków było spektakularnych. Na końcu błotnej ścieżki czekał na nas obiecany wodospad. Bartek od razu pobiegł się wykąpać, chociaż woda nie była zbyt ciepła. Gosi chwilę zeszło żeby się przekonać, dodatkowo przy wchodzeniu do wody zjechała z kamienia, dzięki czemu nie musiała się przyzwyczajać do wody, ale za to ma siniaka na łokciu i nodze. Po pływaniu dostaliśmy po kanapce. Oczywiście jak zwykle jedząc na zewnątrz na Kaua’i trzeba uważać na czające się z każdej strony koguty, kury i kurczaki (nawet w tak odległym od cywilizacji miejscu). Podczas drogi powrotnej zaczęło mocno padać, ale dzięki temu błoto nie było tak kleiste (za to chyba bardziej śliskie). Szczęśliwie dotarliśmy w jednym kawałku, mocno zmęczeni, ale zadowoleni. W nagrodę poszliśmy na kolację do koreańskiej restauracji. Aż się łezka w oku zakręciła na widok Bi bim bapu i grillowanych żeberek. Tak niedawno, a wydaje się lata temu. Mięso było absolutnie fantastyczne, czołówka całego wyjazdu, świetnie przyprawione, mięciutkie, pyszne.




Sobota zaskoczyła nas pogodą – całe niebo zachmurzone i spory deszcz – prawie jak nad Bałtykiem tylko cieplej. Poprzedniego dnia przewodnik opowiadał nam, że w kwietniu został pobity tutaj rekord guinessa w ilości opadów jednego dnia 1.25 metra w ciągu dnia – to dwa razy więcej niż średnie roczne opady w Polsce. Mimo to jakoś nie spodziewaliśmy takiego deszczu. Jednak nie zatrzymało to naszej tradycji w przerwie pomiędzy deszczami kąpaliśmy się rano w oceanie. Na dalszą część dnia mieliśmy zaplanowane zwiedzanie najładniejszych plaż na wyspie. Pojechaliśmy najdalej jak się dało tj. Do plaży Hanalei, byliśmy tam już trzy dni temu, myśleliśmy, że dalsza droga zamknięta jest chwilowo, to niestety trwa już od dłuższego czasu. I tu zaczęły się kłopoty 2 z 5 zaplanowanych plaż okazały się niedostępne. Na pocieszenie zjedliśmy pizzę i lody w Hanalei. Lody Ben&Jerry były w ciekawej promocji, jeden kubełek za 6,50, dwa za 7USD. Pizza była strasznie sycąca, zjedliśmy o 12, trzymała nas do wieczora, kolejnym posiłkiem będzie śniadanie.

Później wybraliśmy się do Queen’s Bath (plaża + naturalne baseny w oceanie), bramka zamknięta, a na dodatek informacja, że jest na prawdę niebezpiecznie, bo kilka dni temu jakaś dziewczyna obeszła bramkę i już nią nie wróciła. Musieliśmy zrezygnować.

Dalej była latarnia morska  wraz z plażą – zrobiliśmy zdjęcie z daleka, bo zaraz zamykali. Na koniec udało nam się wyjść na dwie ostatnie plaże, ale tak wiało, że długo nie posiedzieliśmy.



Cały dzień trochę nam nie szło, a jeszcze się okazało, że wycieczka wzdłuż wybrzeża Na Pali jest niemożliwa także jutro z uwagi na wysokie fale. To wybrzeże z Jurassic Parku, zresztą na Kauai nakręcono masę filmów, w tym wszystkie części Jurassic Parku. Na szlaku do wodospadu przedzieraliśmy się przez polanę przypominającą tą, na której polowały Velociraptory.

Już trochę tęsknimy za domem, zostały nam jeszcze dwa tygodnie do powrotu, wyjazd był/jest pewnie jednym z najlepszych pomysłów w naszych życiach, niemniej przyjemnie będzie mieć trochę stabilizacji w Krakowie.

Kiedy jakiś Arab wpadał na pomysł systemu dziesiątkowego pewnie nie był świadomy, że ten wynalazek jest tak doskonały. My też żyliśmy sobie w nieświadomości całymi latami. Stany Zjednoczone. Kraj, który wymyślił korporację, gdzie wszystko się optymalizuje i doprowadza wszystko do maksymalnej efektywności. Kraj, pierwsza gospodarka świata, kraj, który zamiast kilometrów, używa stóp, jardów i mili, który zamiast kilogramów ma funty i uncje, zamiast stopni Celsjusza, to Fahrenheita, pojemność w galonach, powierzchnia w akrach. Do przeliczeń używa się kosmicznych wzorów. My niestety musimy się tych wzorów nauczyć. Ananas za 99 centów wydawał się tani, niestety to 99c za funt, nie kilogram. Mapy google podpowiadają nam skręt za ćwierć mili, albo 500 stóp i trzeba zgadywać czy to już. Temperatura na zewnątrz to 84 stopnie, tzn. gorąco jak w piekle, czy trzeba sweterek? Oczywiście szybko można się przestawić, podobno Amerykanie próbowali w latach 60tych, ale skończyło się źle.
Ciekawostka, przelicznik na przejście z Fahrenheita na Celsjusza. C° = (F° – 32)/1.8. To 1,8 może mieć sens i możnaby sobie poradzić przeliczając w głowie, ale te 32? Dodatkowo 1 mila to 5280 stóp. System dziesiątkowy to doskonały pomysł!!! Tyle tytułem wstępu.

Tym razem wybieramy się na mniejszą wyspę, w ramach Hawajów – Kaua’i. To położona na zachód od Oahu wyspa, podobno nie tak tłumnie odwiedzana, a zawierająca atrakcje w sam raz dla nas. Zaraz po naszym pożywnym i bardzo kalorycznym (900kcal) śniadaniu, w postaci pozostałych z dnia poprzedniego cynamonowych bułeczek, udaliśmy się na lotnisko. Przyjechaliśmy dużo wcześniej, bo chcieliśmy zostawić jeden plecak, jako że za kilka dni wracamy. Po dość długich poszukiwaniach udało nam się znaleźć przechowalnię bagażu. W związku z tym, że przy zakupie biletu zapomnieliśmy kupić dużego bagażu nadawanego, więc musieliśmy go dokupić na lotnisku. Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że cena jest cztery razy niższa niż za ten pozostawiony w przechowalni. No cóż, przynajmniej będzie nam lżej. Z tymi cenami na Hawajach nie jest najlepiej, nie wiemy czy to kwestia doboru miejsc, gdzie jemy, ale póki co jest bardzo drogo. Nasz dzienny budżet na jedzenie (zaplanowany na najwyższy na trasie) przejadamy w sklepach i fast foodach, do restauracji z prawdziwego zdarzenia strach zajrzeć w tych okolicznościach.

Lot na Kauai był dość ciekawy, ponieważ ledwo skończyliśmy startować to zaraz zaczęliśmy lądować, Gosia między sygnałem rozpiąć pasy po starcie, a zapiąć przy lądowaniu obejrzała 4 minuty serialu.
Super jest to, że nie trzeba było stać w żadnych kolejkach po przylocie, wystarczyło odebrać bagaż i gotowe. Zaraz po przylocie pożyczyliśmy auto i wyruszyliśmy do resortu. Z ciekawostek – w stanie Hawaje, jeżeli ktoś inny spowoduje wypadek to ty pokrywasz koszty ewentualnej naprawy, dopiero później można sądzić się z sprawcą i trzeba mu udowodnić winę.
Wizytę na Kaua’i zaczęliśmy od zwiedzenia plaż na północnym wybrzeżu, gdyż powiedziano nam, że tam są wielkie 10 metrowe fale. Tam gdzie dotarliśmy, tj. Na plaży Hanalei wcale nie były takie duże, ale spacer po plaży był bardzo przyjemny. Później chcieliśmy podjechać jeszcze dalej, ale z jakiś przyczyn droga była zamknięta, podobno czasem ta droga jest zalewana przez duże fale, czyli byliśmy niedaleko.



Po powrocie do hotelu wieczór upłynął nam na rozszyfrowaniu jak działa pilot od telewizora. Chwilę byliśmy daleko od cywilizacji i już jest problem, a to taki nowoczesny telewizor. Nie udało nam się nawet zmienić języka, więc nawigację po poprzednich gościach naszego pokoju mamy po niemiecku. Następnego dnia, w końcu porządnie się wyspaliśmy. Mimo że było dość pochmurnie, postanowiliśmy wykąpać się w oceanie. Woda jest całkiem ciepła, fale są na tyle duże, że zapewniają przednią zabawę, chociaż wciągają i nie ryzykujemy wejść dalej niż 5 metrów od brzegu.

Następnie pojechaliśmy do kanionu Waimea. Widoczki są przepiękne, tradycyjnie niech same się broniä.









Na koniec dnia kontynuowaliśmy poszukiwanie dużych fal, na wyspie wciąż akualne jest ostrzeżenie, że są wysokie, czyli gdzieś tak powinno być. Tym razem próbujemy na zachodnim wybrzeżu. Nie było to łatwo, bo okazało się, że część trasy wyznaczonej przez nawigację prowadziła przez teren lotniska wojskowego. W związku z tym musieliśmy pojechać okrężną drogą żwirową, bardzo dziurawą. Po 25 minutach emocjonującego offroadu dotarliśmy do parku Polihale State Park, trafiliśmy do pięknej plaży, ale fale, chociaż spore nie były tymi olbrzymami z pokazów surferów. Mamy jeszcze parę dni w końcu trafimy dobrą falę.


Kauai znane jest z dużej ilości opadów, oraz z ich zróżnicowania. Najwyższy szczyt wysepki mam 5100 stóp (bez komentarza, nie przeliczymy Wam). Szczyt jest jednym z najbardziej mokrych miejsc świata. Opady tam są kilkunastokrotnie większe niż na południu wyspy. Odległość to może 15 mil (znowu sami sobie policzcie). Wyspa jest dosyć mała, mieszkamy w hotelu i znalezienie się autem w najbardziej odległych punktach zajęło nam 50 minut albo 1:15h w zależności od kierunku.

Dzisiaj mieliśmy okazję zapoznać się z amerykańskim modelem zwiedzania. Nigdzie nie trzeba wchodzić, wszędzie można dojechać. Właściwie cały dzień poruszaliśmy się pomiędzy punktami widokowymi. Wygodnie. Tu się nie chodzi, tu się jeździ. Niestety drogi są zakorkowane pomimo niewielkiej ilości hoteli i wydawałoby się małych miejscowości. Mentalność jest taka, że John nie myśli sobie „lubię plażę i ocean, pójdę na spacer”, John myśli „lubię plażę i ocean, kupię sobie takie auto żeby na nią wjechać, a skoro autem wjadę wszędzie to kupię sobie dodatkowo kubełek skrzydełek i opierdzielę na miejscu”. Ewentualnie pizzę, zamiast skrzydełek.

Wspomnienie z dzisiejszego lunchu, Pizza Hut, do wyboru bufet jedz ile chcesz + pij ile chcesz za 13USD, lub średnia pizza 18USD – no na co się zdecydować. Amerykanie są skazani na otyłość, z powodu czystego pragmatyzmu i dokonywania racjonalnych wyborów.

Kauai poza deszczem jest też pełne wolnochodzących kurczaków. A symbolem jest kogut, spotykamy ich sporo na naszym szlaku.

Jesteśmy w trasie 89ty dzień i właściwie to dalej nam się układa:)

Mieliście kiedyś szansę przeżyć dwa razy ten sam dzień? My tak, dzisiaj o 7:30 w środę wylecieliśmy z lotniska Cassidiego na Kiritimati, a o 10:45 we wtorek wylądowaliśmy na Hawajach. W obu miejscach mamy tą samą strefę czasową, tylko inny dzień. Powód jest prosty Honolulu chce pracować w te same dni, co Nowy York, a Kiritimati po pierwsze chce mieć ten sam dzień, co stolica położona spory kawałek na wschód, a stolica układa się po dni robocze Australii największego partnera bizesowego. Kończąc temat stref czasowych, byliśmy 13 godzin przed Krakowem, jesteśmy 11 godzin po nim.
Podwójny wtorek dał nam szansę na psoty, planowaliśmy zdjęcie w Honolulu z dzisiejszą datą i „jutrzejszą” gazetą, szyki pokrzyżowało nam Kiribati. Na naszej wyspie nie było żadnego dziennika, szczerze mówiąc w sklepach nie widzieliśmy żadnej gazety. Był też pomysł żeby przyjechać ze zwycięskimi numerami z loterii – niestety lipa – na Kiribati nie ma kolektur. Mogliśmy chociaż obstawić puchar Polski, no ale wspólnie postanowiliśmy zawiesić zakłady bukmacherskie namiętnie uprawiane przez Bartka na czas wakacji.
Podróż w czasie nie jest niczym przyjemnym, nasz lot był pełen turbulencji i chociaż już trochę okrzepnęliśmy z lataniem i lekko poskromiliśmy nasz strach, to nie przebieramy nogami ze szczęścia przed kolejnym lotem, który jutro w południe przeprawi nas z Oahu na Kauai. Na szczęście to tylko 35 minut.
Ostatni dzień na wyspie przeszedł na skrajnym lenistwie, niestety na wyspie brakuje zajęć, chyba, że ktoś lubi się smażyć na słońcu i od czasu do czasu ochłodzić się w lagunie, w wodzie po kolana. Jeszcze jedno spostrzeżenie, na równiku nie na żartów ze słońcem, usmarowaliśmy się wszędzie, grubo kremem z UV 50+, a i tak, pomimo pewnej zaprawy wróciliśmy z trzygodzinnej wyprawy łódką zaczerwienieni. Razem z nami na wyspę przylecieli Amerykanie, ich cztery dni na łowieniu skończyły się dla nich iście południową karnacją. Swoją drogą oni z naszej wyspy udali się na inną, jeszcze mniejszą. Polecieli kilkunastoosobowym samolotem, na miejscu mieszka nieco ponad 1.000 osób, tam gdzie dolecieli nie było prądu, każdy posiłek to kurczak z cebulą, ludzie mieszkają w domach bez ścian, dzieci biegają nago całymi dniami, a moskitiery są bardzo dziurawe, co stanowiło problem, bo owadów podobno było więcej niż na Kiritimati, jeden typ miał całe ręce pogryzione przez mrówki. Na Kititimati owady nie są uciążliwe.
Nasza podróż w czasie nie trwała jeden dzień wstecz, przesunęliśmy się jakieś 50-70 lat do przodu. Kiribati jest skrajnie prymitywne (nie w negatywnym ujęciu), Honolulu jest wielkie, zurbanizowane, zakorkowane, pełne sklepów z olbrzymim asortymentem. Na początku czuliśmy się delikatnie wyobcowani, bo od czasu Sydney nie byliśmy w poważnym mieście, Auckland, czy Wellington nie robią wrażenia wielkich miast. Wyobcowanie minęło w galerii handlowej poleconej przez dobrze znających Hawaje właścicieli naszego hotelu na Kiritimati.
Przejście w czasie to też mniejsze poczucie bezpieczeństwa. Nasz drugi wtorek podróżowaliśmy komunikacją miejską, a jak wiadomo w USA takową jeżdżą mniejszości. Nie wiadomo skąd to się wzięło, ale w Stanach młodzież chodzi po gangstersku i patrzy spode łba. Nie czuliśmy się zagrożeni, ale jednak wszechobecne uśmiechy ludzi z trzeciego świata były przyjemniejsze.
Drugi wtorek różni się od pierwszego równieź aspektem finansowym. Na Kiribati byliśmy tymi z bogatego świata. Na Hawajach Pani w recepcji na pytanie o to jak dostać się do centrum (śpimy przy lotnisku) zaproponowała autobus, a nie taxi. Na Kiribati było nas stać na każdą konserwę, czipsy, czy napój prostego dostępnego asortymentu. Na Hawajach przypomnieliśmy sobie o markach torebek, ubrań albo samochodach poza zasięgiem.
Hawaje robią dobre pierwsze wrażenie, tu nie będziemy się nudzić. Honolulu nie powala, ale jest dużo restauracji i punktów z ŕóżnoraką rozrywką. Plaża do której doszliśmy nie umywa się do tej z Polandu, ale tu na pewno się wykąpiemy, na Kiribati się nie udało. Jesteśmy naładowani energią, więc planujemy wrócić do intensywności z wcześniejszych etapów naszej wyprawy.


Kuchnia może nas tu zniszczyć. Duża cola do posiłku miała chyba litr. Bułeczki cynamonowe z Cinabun mają po 900 kalorii każda, kupiliśmy cztery. Makaron z owocami morza zjedzony na obiad nusiał być treściwy (tłusty?), bo trzyma do wieczora. Amerykanie jak jedzą, to nie biorą jeńców tylko idą na całego. Porcje są nieznanej nam wielkości.

Mamy polskie akcenty – widzieliśmy znowu Belvedera, nie robimy reklamy, ale widzimy butelki prawie w każdym kraju. Dzisiaj na ruchomych schodach usłyszeliśmy „przepraszam”, pierwsze od 2 tygodni.

W Honolulu 27 stopni, ale święta na całego.

I jeszcze bonus, występ dzieci z zakończenia roku w Polandzie, ładna piosenka. Miała być jeszcze jedna. Okazuje się, że na Kiribati jest prężny rynek muzyczny, taka jedna skoczna, lokalna piosenka wpadła nam w ucho. I tu pytanie, jak ją znaleźć? Pogrzebaliśmy dzisiaj na youtubie, tylko utwierdzając się w sile kiribaskiej muzyki rozrywkowej, niestety naszego hitu nie trafiliśmy. Obawiamy się, że może nie być z Kiribati, a np, z Fidżi, albo Samoa… piosenka w wykonaniu młodzieży szkolnej to też hit:
20181130_112636_001_001
Niestety piosenka nie jest cała, musieliśmy zmniejszyć plik poniżej 100MB.

Druga część tygodnia na wyspie przebiega bardzo leniwie. Trzeciego dnia naszym wypożyczonym bez stosownych papierów autem wybraliśmy się na wycieczkę do koreańskiego wraku. Czyli 80 km na południe od naszego hotelu. Na miejsce nie dotarliśmy, bo droga prowadząca w tym kierunku jest rzadko uczęszczana i z czasem stawała się coraz węższa. Do tego stopnia, że w pewnym momencie samochód nie mieścił się między krzakami rosnącymi na poboczu. Najprawdopodobniej i tak nie dotarlibysmy do celu, po powrocie powiedziano nam, że koreański wrak to nazwa plaży i wrak, który kiedyś rzeczywiście tam był pochłonęło morze. Te przydrożne krzaki kosztowały nas sporo stresu, omijając dziurę Bartek wjechał w owe krzaki zarysowując bok auta. Szczerze mówiąc nie wiemy ile sami wyrzadzilismy szkody, a ile już jej było, ale spodziewaliśmy się najgorszego. Właściciel auta i hotelu, gdzie śpimy zareagował totalnie na luzie i powiedział, że to tylko lakier i nic się nie stało. Patrząc na stan drugiego auta na hotelowym stanie to te nasze zarysowania to małe piwo. Mając auto na wyspie kontakt z krzakami jest nieunikniony i szczęśliwie dla nas nikt się nie przejmuje taką szkodą. Resztę dnia oglądaliśmy seriale i czytaliśmy książki.



Nasza niedziela była strasznie leniwa. Poza hotelowym nieróbstwem byliśmy w kościele na mszy, o tyle ciekawej, że w lokalnym języku i w obrządku mormonskim. Miała się zacząć o 11, ale jak zwykle tutaj była opóźniona, niektórzy przychodzili nawet 40 minut po rozpoczęciu, także luz. Msza polegała na tym, że było kilka pieśni, komunia w dwóch postaciach (co ciekawe małe dzieci też brały w tym udział i prowadzący mszę podchodzili do wszystkich po kolei) oraz krótkie przemównia (wyznania wiary, wdzięczności oraz inne przemyślienia) każdego kto miał na to ochotę. Drugim wydarzeniem była wyprawa po chipsy do filmu. Godzinka tam i z powrotem do „centrum” naszej miejscowości.
Ten brak zajęć to nie nasze wypalenie to pewien zarzut do wyspy, brakuje tu atrakcji. A te które są kosztują sporo pieniędzy. Na przykład wynajęcie łódki i wyprawa do dwóch wysp-rezerwatów przyrody to znaczny koszt. Zdecydowaliśmy się na to w poniedziałek i było bardzo fajnie, obydwa rezerwaty to istne zatrzęsienie ptaków, latały nam zaraz nad głowami,  pozwalały się fotografować z bliskiej odległości.








Spacer po wyspach odbywa się w towarzystwie przewodnika z rezerwatu, więc mogliśmy zadać wszystkie pytania. Jako że na ornitologii znamy się jak tutejsi na Polsce to biedny chłop musiał odpowiedzieć na pytanie o ilość ptasich kup na wyspie (wydawało nam się ich mało), nas też tu pytają czy w Polsce jest rząd i czy mamy co jeść skoro tak piździ przez pół roku. Po spacerze na wyspach zostawiliśmy przewodnika w porcie i popłynęliśmy na plażę w Polandzie, z oceanu prezentuje się gorzej niż z lądu, ale dalej efektownie.

Ostatni przystanek to kąpiel w środku laguny. Nasza pierwsza porządna kąpiel w oceanie. Niestety laguna przy hotelu jest strasznie płytka i trzebaby chyba dymać kilometr w wodzie, żeby dotrzeć do wody po pas. Bliżej jest po kolana, mało przyjemne środowisko. Mamy około 500 metrów do oceanu, tam próbowaliśmy wejść, ale fale przynosiły części rafy koralowej, które mogły nas zranić. Szkoda, że plaże, gdzie faktycznie można skorzystać są odległe.


Jedzenie, które dostajemy oparte jest na owocach oceanu, w poniedziałek trzeci raz był homar. Posiłki mimo wszystko są zróżnicowane i smaczne. Trochę się obawialismy, ze uzależnienie od hotelowego jedzenia jest ryzykowne, ale po pierwsze mielibyśmy straszny kłopot coś zorganizować samodzielnie, po drugie jedzenie jest dobre, więc kończy się happy endem.

Jeszcze tylko szybki zakup pamiątek (co wcale nie było takie łatwe, odwiedziliśmy z 5 sklepów i w końcu udało nam się znaleźć koszulkę z wszytą flagą Kiribati), ostatnia kolacja i tak minął nam cały tydzień. Z samego rana pojechaliśmy na lotnisko.


W hali odpraw większość osób się pomieściła, po raz pierwszy dostaliśmy bilety lotnicze wypisane długopisem i po około 2 godzinach byliśmy w prawie pustym samolocie w Honolulu.
Uwaga!! Do poprzedniego wpisu, pierwszej części o Kiribati dodaliśmy zdjęcia, co wcześniej było niemożliwe z uwagi na ilość internetu na końcu świata.