W Australii wszystko zgodnie z oczekiwaniami.

Australią zajmiemy się w następnym wpisie, natomiast czas podsumować epizod singapurski. W obliczu tego, naszego nowego kolegę opiszemy jutro.

Ostatniego dnia w Singapurze wyszło nam słońce, ale z jakiegoś powodu nie było bardzo uciążliwe. Singapur dzięki zieleni i zabudowie posiada bardzo dużo zacienionych miejsc. Dzień rozpoczęliśmy od stania w kolejce, odwiedziliśmy Hawker Chana, tj. streetfoodową budę z gwiazdką Michelin. Miejscowy Amaro zaserwował nam kurczaka w sosie sojowym i podobnie przyrządzone żeberka wieprzowe. Wszystko za symboliczną zapłatą, jak na lokalne warunki. Wyyszliśmy tak najedzeni, że kolejny posiłek, trochę na siłę, zjedliśmy 7 godzin później. Jedzenie istotnie smaczne, ale ogólna opinia, że w Azji o gwiazdki łatwiej chyba ma sens. W tym przypadku największe wow to stosunek jakości do ceny. Co ciekawe Hawker Chan otworzył już kilka restauracji firmowanych tą samą nazwą, podobnie jak Tim Ho Wan, czyli gwiazdkowa restauracja z Hong Kongu. To wpływa na urok takich miejsc i z pewnością obniża ich jakość. Tim Ho Wana widzeliśmy w Bangkoku, ale nie weszliśmy, bo przeczytaliśmy dużo słabych opinii w internecie. Azja zweryfikowała unikalność piwa Hoehaarden – ten browar odkryty kilka lat temu w Belgii jest teraz dostępny w każdym zakątku Azji, w którym byliśmy (łącznie z Kambodżą i innymi mniejszymi miejscowościami Tajlandii). Istny Heineken.

Z pełnymi brzuchami, zadowoleni przejechaliśmy do singapurskiego zoo. Kolejne miejsce skrojone pod turystę. Ciekawe tablice informacyjne o zwierzętach, bliskość zwierząt – niektóre małpy właściwie nie są w klatkach, na pytanie jak to jest możliwe, pracownik zoo odpowiedział, że jest im tu tak dobrze, że nigdzie nie uciekną. To przyjemne, gdy nad głową, na linach, chodzą sobie orangutany. Fajna sprawa, że w zoo było dużo zieleni i klatki były bardzo przestronne. Czasami trudno było wypatrzeć lokatorów. Następną zaletą była mnogość popularnych zwierząt – widzieliśmy lwy, żyrafy, orangutany, różne rodzaje małp, słonie, zebry, Timona i Pumbę. Niestety w tym roku zmarł niedźwiedź polarny – jedna z gwiazd tutejszego zoo. Był to jedyny niedźwiedź polarny, który został poczęty na równiku i spędził tam całe życie. Jak niedźwiedź polarny był w stanie przeżyć ponad 20 lat w takim klimacie to mam wstyd, że trochę narzekaliśmy na upały przez ostatnie 40 dni. Reasumując kapitalne miejsce, szkoda że mogliśmy tam być tylko przez 3 godziny, bo atrakcji wystarczyłoby na cały dzień, a znakomity obiad zapewniłaby restauracja KFC, która w subiektywnym rankingu Bartka ma trzy gwiazdki.




Wieczorem wsiedliśmy do samolotu i po 7 godzinach dotarliśmy do Sydney. Lecieliśmy Singapore Airlines, czyli najlepszymi liniami lotniczymi świata. Rzeczywiście wrażenie robi poziom obsługi, który chociaż czasami jest przerostem formy nad treścią, jest po prostu sympatyczny. Wydaje nam się, że miejsca na nogi jest trochę więcej, a na pewno podana kolacja była najlepszym posiłkiem podczas lotu, podczas naszej dotychczasowej podróży. Pewną uciążliwościa był fakt, że w ciągu 7 godzin podano kolację i śniadanie, co zostawiło nam 2 godziny na sen. To skumulowane z brakiem możliwości wcześniejszego ulokowania się w hostelu w Sydney sprawiło, że byliśmy zombiakami. Pierwszy raz w życiu mieliśmy przyjemność lecieć dwupoziomowym samolotem. Nad plebsem, czyli  klasą ekonomiczną i biznes, znajdują się mini apartamenty z łóżkami, czymś na kształt pokoju dla gości i możliwością prysznica. Gdzieś czytaliśmy, że linie lotnicze więcej zarabiają na takich klientach niż na całej klasie ekonomicznej.

Absolutny hit dnia to propozycja diety z McDonalds. Wyzwanie polega na jedzeniu wyłącznie w tej restauracji (to już kiedyś było w dokumencie Super Size Me). Zdjęcie chyba nie oddaje dokładnie proponowanych zestawów, ale zasadniczo wolno jedną kanapkę, wodę i kukurydzę. Przepraszamy, nasza kartka jest poplamiona od frytek. Po powrocie do kraju na pewno podejmiemy wyzwanie

Etap azjatycki za nami, otwieramy drugi.

Zobaczymy, gdzie zaprowadzą na koleje losu…

Dobre, co nie? Napisaliśmy koleje, a na zdjęciu szyny i jeszcze wyjaśniliśmy:) Suchar dobry jak Singapur.

Czwarte największe centrum finansowe świata, gęstość zaludnienia po Monako największa na świecie, gospodarka na głowę tylko za Japonią w Azji, a do tego liczne atrakcje turystyczne.


Singapur zdecydowanie ma na siebie pomysł i jest miastem XXI wieku – prawie 80% ludzi pracuje tutaj w usługach. To co robi największe wrażenie to fakt, że miasto jest stworzone dla ludzi, tak by żyło się komfortowo. Dużą różnicę widać w czystości w porównaniu do Tajlandii i Hong Kongu, tutaj wszystko jest zadbane i zaplanowane, bez względu na to czy jesteśmy w centrum czy na przedmieściach. Każdy skrawek gruntu, który nie jest budynkiem jest zorganizowaną zielenią. Przejścia pomiędzy budynkami często są zadaszone, jako ochrona przed słońcem i deszczem.

Singapur właściwie pozbawioby jest historycznych atrakcji, wszystko żeby przyciągnąć turystę trzeba było zbudować. Czasami od podstaw czego pzykładem jest ogród Gardens by the Bay, które powstały na obszarze wydartym morzu. To ponad 100 hektarów zorganizowanej zieleni, która chociaż jest zwykłym parkiem wygląda jak ogród botaniczny.


Zresztą w ramach tego parku są dwie hale, w których zorganizowany jest rzeczywisty ogród botaniczny. Co ciekawe chyba pierwszy raz w życiu spotkaliśmy się z ogrodem/ szklarnią, gdzie temperatura jest niższa niż powietrza na zewnątrz. Po wejściu do środka, dzięki roślinom i mikroklimatowi poczuliśmy rześkie powietrze, którego trochę brakuje na miejscu. Przenieśliśmy się na ten czas z dala od równika. Sam ogród robi wrażenie, jest bardzo kolorowo, roślinność zróżnicowana. W jednej hali ułożona według krajów, w drugiej według wysokości nad poziomem morza. Wszystko ma też cel edukacyjny, na koniec spaceru są filmy o degradacji środowiska i ociepleniu klimatu – do 2100 roku temperatura wzrośnie o 5 st. C jak nic nie zmienimy. Poruszeni tymi materiałami mamy wielkie plany ekologicznego działania po powrocie. Póki co kupujemy tony plastikowych butelek z wodą i generujemy ciepło napędzając biznes lotniczy. Na plus dla nas, że korzysramy wyłącznie z komunikacji publicznej. Tematem przewodnim na jednej z hal ogrdowych był Czarnoksìężnik z krainy Oz. Stąd słonecznik i „zabudowania” poniżej. Słoneczniki średnio udane, mogliby popodglądać nasze polskie.




Ta zagrywka z czarnoksiężnikiem to młyn na wodę dla dzieci, które pewnie szybko znudzą się kolejną palemką, a zdjęciem z Dorotką, albo lwem – nigdy.
I jeszcze przesłanie z ogrodu, kolega Tomek katował nim już kilka la temu, aż dziwne, że zalecenie nie jest wzięte w cudzysłów i podpisane Tomasz M.:

Ogrody są atrakcją za dnia, ale wieczorem też wymyślono sposób na przyciągnięcie turystów. Otóż w ramach parku jest kilka wysokich na kilkadziesiąt metrów drzew kielichów (supertree), które w nocy świecą na różne kolory. Dodatkowo codziennie o 19:45 i 20:45 odbywa się coś na kształt koncertu muzyczno-świetlnego. Jak ktoś lubi światełka jak Gosia to będzie zachwycony.

Niestety jakość aparatu nie pozwala oddać światełek w pełnej krasie. Podobnie z wieżowcami, których przy linii brzegowej jest bardzo dużo i robią wrażenie w dzień i w nocy.


Singapur jest mieszanką kulturową i pzekłada się to na enklawy. Mieszkamy w Chinatown, byliśmy w Little India, są obszary zamieszkałe przez Malajów (sąsiadów Singapuru). Obiad jedliśmy w okolicach muzułmańskich (klasa Murtabak – taki naleśnik z mięsem). Zachowało się też sporo starszej tkanki miejskiej, takiej jak np. Haji Lane i otaczające ją uliczki, w zabudowie dwukondygnacyjnej, która jest tutaj nietypowa.


Zaskoczyło nas, że tutaj nie ma tłumów, nie wiemy czy to kwestia weekendu, czy miejsc po których się poruszamy. Natomiast jak już trafimy na więcej ludzi w metrze, albo w galerii handlowej (w niedziele bardzo tłocznej) to jest to tłum zorganizowany. Poruszający się ścieżkami jak mrówki. Jest też relatywnie cicho, co ważne dla nas starszych osób. Ulice też nie są takie zakorkowane. Bangkok był zawsze pełen. Pewnie wraz z poniedziałkiem wszystko się zmieni. Podobno Singapur jest pierwszym miastem na świecie, w którym gdyby na drogi wyjechały wszystkie auta to powstałby korek doskonały (powierzchnia aut, przekracza powierzchnię dróg). Miasto broni się przed autami świetną komunikacją publiczną.
Ewenementem, przynajmniej na skalę naszej wycieczki jest Sentosa. Wyspa, która jest tylko po to by dawać rozrywkę. Jest tutaj akwarium, chyba najlepsze z tych na naszej trasie, niestety bardzo zatłoczone (kurcze, sami sobie zaprzeczamy). Wydaje się, że nie reguluje się w nim liczby wejść, w związku z tym przy niektóryvh akwariach było tyle osób, że trudno było się dopchać.



Obok akwarium jest interaktywne muzeum żeglugi, może nie super ekscytujące, ale warte uwagi. I takie skrojone na dzisiejszego odbiorcę, czyli umożliwiające zrobienie sobie zdjęć w przestrzeniach imitujących „tamte czasy”. Fajnie, że jest tam trochę informacji o historii Singapuru.


Sentosa to też park rozrywki Universals Studio, niestety zabrakło nam jednego dnia żeby go odwiedzić. Zjechaliśmy za to na sankach po betonowym torze. Gosia uznaje to za pierwszy krok do jazdy samochodem. Sanki były jej zdaniem pojazdem nad którym miała największą kontrolę. Czuła się na tyle komfortowo, że wyprzedzała innych, a Gosia z pewnością nie ma na drugue imię Szybkość.

Na Sentosę można przyjść po moście ozdobionym lasem tropikalnym, drzewa rzeczywiście rosną na moście. Można też przyjchać futurystyczną kolejką naziemną.

Można również się dostać kolejką linową, no i zwyczajnie autem lub autobusem. My przyjechaliśmy pociągiem, wróciliśmy pieszo. Na kolejkę linową się nie zdecydowaliśmy, bo przydarzyła jej się pewna historia. Otóż w latach 80tych panamski statek przepływając pod kolejką zahaczył o liny kolejki, zerwał ją i wagoniki spadły z dużej wysokości. Pasażerowie wagoników niestety zginęli. Jakoś tak jest z tymi kolejkowymi atrakcjami, że bywają niebezpieczne. Z naszych wcześniejszych wypadów pamiętamy o tramwaju, który ze stromego wzgórza w Lizbonie zjechał prosto na budynki po awarii hamulców. A kolejka a’la ta z Gubałówki, tylko podziemna w alpach austriackich, się spaliła. A my najbardziej boimy się latać, swoją drogą dzisiaj przed nami 7h do Sydney.
Na Sentosie można też korzystać z plaży, wszelkich sportów wodnych, jest sztuczna fala do surfowania, jest tunel imitujący skoki spadochroniarskie. Są ścieżki rowerowe i piesze, są resorty. I jest nawet dzika przyroda.




W Singapurze wróciliśmy do 30tys. kroków, z pomocą przyszło nam pochmurne niebo i dosyć często padający deszcz. To uczyniło lokalny klimat po prostu przyjemnym. Dalej odczuwalnie jest powyżej 30 stopni, ale przynajniej trzeba jakiejś aktywności fizycznej żeby się spocić, a nie tylko być. Zresztą wszechobecne daszki zapowiadają, że nawet przy słonecznej pogodzie będzie w porządku. Patrząc za okno dzisiaj chyba doświadczymy równikowego słońca. Dzisiaj przed nami zoo i park orchidei. Bartek już przebiera nogami na myśl o kwiatkach.
Na naszej trasie byliśmy też w restauracji Platform 1094, która ma nawiązywać do Harry’ego Pottera. Stylizacja miejsca nie powala, ale jedzenie podane jest bardzo efektownie.

Singapur jest istotnie droższy niż nasze wcześniejsze kraje, hotel w niższym niż wcześniejsze standardzie jest prawie 3 razy droższy. Restauracje są po prostu drogie, stołujemy się w street foodzie, a wybór jest olbrzymi. Prawie wszystko, co jedliśmy poleciły nam spotkane w Korei Malajki i były to trafione rekomendacje. Podobnie, jak w Tajlandii piwo jest w cenie reszty posiłku, więc jak przychodzi zapłacić prawie 30pln za pół litra to trochę się odechciewa. Zresztą w tropikach piwo w środku dnia strasznie siecze i odbija się na formie fizycznej i mentalnej przez resztę dnia.
Na Singapur potrzeba kilku dni, nie zdążymy do krokodylarium, na nocne safari, na river safari (z pandami). To miasto jest wypełnione atrakcjami, świetne wykorzystujące fakt, że często jest przystankiem pomiędzy lotami w inne rejony Azji albo Australii. Mamy tylko pozytywne opinie, tak sobie rozmawialiśmy, że byłoby to ciekawe miejsce na np. dwuletni kontrakt zawodowy, nasze umiejętności w excelu na pewnp by się tu przydały.
Reasumując jak będziecie kiedyś w trasie na Filipiny, do Indonezji albo Australii wybierzcie Singapur na przesiadkę, np. kosztem Hong Kongu, tylko koniecznie zaplanujcie conajmniej 4 doby, no i niestety przygotujcie grubszy portfel.
Na koniec kilka zdjęć pomieszanych:





Kolejny kraj na naszej trasie zaliczony do statystyk. Po siódmym locie w ciągu 5 tygodni wylądowaliśmy dzisiaj w Singapurze. Pierwsze wrażenie pozytywne, jest czysto, jakoś tak bardziej po europejsku, zastanawiające, że taka różnica w stosunku do Hong Kongu, który chyba trzeba porównywać. Nasza opinia o Singapurze tym lepsza, że zazwyczaj początki mamy trudne. Relacja z miasta za dwa, może trzy dni.

Dzisiaj Gosia wspięła się na wyżyny poświęcenia i wspaniałomyślnie wybrała się na lokalne meczycho. Miejscowi poważnie traktują sport, widać to nawet na banknocie.

To tylko podniosło oczekiwania wobec meczu Singapuru (ranking fifa 166m-ce) z Mongolią (ranking fifa 186m-ce). I chociaż różnie ocenia się rankingi to w przypadku tych drużyn są trafione.



Mecz jak mecz, bardzo udany. Zaczęliśmy od piwka, pizzy i frytek. Później już tylko uczta sportowa. Bartek sporo w ostatnich latach doświadczył finezyjnej pierwszoligowej piłki. Ciężko się to ogląda, tym niemniej obie reprezentacje chyba miałyby kłopot żeby utrzymać się w naszej 1 lidze. W szczególności po chłopcach z Mongolii było widać, że czuliby się swobodniej gdyby za piłką biegać na koniach, plus przydałby się im element zapasów. Dużo folkloru, kilka naprawdę fajnych przyśpiewek, najlepsze sytuacje po podaniach obrońców fo bramkarza, stadion wypełniony po brzegi – w połowie. Z jakiegoś powodu połowa trybun zostawiona dla gości, a nie widzieliśmy autobusów Mongołów. Zresztą u nich ten mecz pewnie równie ważny jak u nas krykiet albo baseball. Na minus brak hot dogów i czegoś do picia. Catering to jakieś placki curry, nie wyglądało to najlepiej. W opinii Bartka warto było. W opinii Gosi na meczach brakuje dodatkowych atrakcji, jakiś występów, wystaw, pokazów, więc od 15 minuty była śpiąca. Gosia była też zawiedziona bo oczyma wyobraźni tutaj zamiast hot doga liczyła na pierożki dim sum i możliwość jedzenia pałeczkami na trybunach.

Jutro ruszamy w miasto zapowiada się obiecująco. Teraz idziemy spać bo spore zmęczenie, tłumaczyliśmy sobie zmianą czasu, ale ona akurat jest na korzyść, tzn. Szybciej jest taka godzina, że nie ma wstydu, że idziemy spać. Skoro godzinny jet lag jest niewinny, to nie wiemy o co chodzi, no bo przecież nie jesteśmy dziadami:)

Z kronikarskiego obowiązku. Singapur – Mongolia 2:0, bramki strzelali Piątek i Błaszczykowski. Tzn. Ich lokalne, równikowe wersje, obie bramki urodą przypominały Radom, szału nie było.

Uwaga, drugi wpis (a z perspektywy czytelnika pierwszy). Może komuś kiedyś pomoże, może nam się przyda w przyszłości.
1/ Nijak się ma do Tajlandii, ale godzina lotu i jest się w Angkorze, koniecznie! I to koniecznie z przewodnikiem.
2/ Po Tajlandii najlepiej poruszać się samolotem, szybko i tanio. Autobusy się wloką, podobnie jak pociągi, chociaż te drugie będziemy dobrze wspominać.
3/ W restauracji zawsze ustalamy ostrość. Green Curry dostawaliśmy od zerowej ostrości, do takiej, że wybraliśmy tylko dodatki otrzepując sos. Jedzenie jest świetne! Lekarz mówił, że tu nie wolno owoców morza, ale my po gangstersku zjedliśmy kilka razy i warto. Do spróbowania owoce, pad thai, morning glory, sok z granata, mango sticky rice, green curry, ryż z kurczakiem, sałatka z papaji i noodle soup – taki bulion.
4/ zdecydowanie polecamy wyspy Phi Phi, 4 island tour – rewelacja. Przyjemnie było na Koh Changu, spokojniej niż w innych miejscach. Mniej przyjemnie na Phukecie, na który już pewnie nie wrócimy.
5/ klimat jest wymagający, jest gorąco i parno. Trzeba się oswoić z potem. Jak komuś nie przeszkadza pot to trzeba uważać na głowę na słońcu bo łatwo się zagotować. Nie ma się, co przejmować deszczem, jesteśmy tu w czasie pory deszczowej i nie stanowi to żadnej uiążliwości. Teraz da się żyć i przyzwyczailiśmy się, ale podobno w porze suchej klimat jest nieco przyjemniejszy.
6/ warto szukać ciekawych wycieczek jednodniowych. Wyspy i wizyta u słoni to absolutne hity wyjazdu.
7/ Chiang Mai dla samych świątyń nie warto, ale ciekawie zobaczyć inne podejście do życia. Takie bardziej na luzie, a nie rozpędzone jak w Bangkoku.
8/ ceny wolno negocjować, w restauracjach nie trzeba zostawiać napiwków, nie trzeba wizy, jest bardzo bezpiecznie.
9/ ceny są przystępne, tak z grubsza 60-80% polskich. Z wyjątkiem alkoholu, który jest droższy i masaży, które tutaj są super tanie.
10/ jest mcdonalds, kfc, burger king, dunkin donuts dla każdego coś się znajdzie
11/ po kanałach w Bangkoku pływają duże jaszczurki, ale chyba są niegroźne.
12/ wieczorami trzeba pamiętać o spreju na owady, bo inaczej komary pożerają żywcem.
13/ zielona herbata w Tajlandii podawana jest z mlekiem i często bardzo słodkim syropem
Jak nam się coś przypomni to zedytujemy. Na teraz tyle się możemy wymądrzać. Ot, tacy eksperci co to po 18 dniach wszysto wiedzą:)

Wczoraj obejrzeliśmy „Hangover 2”, lub jak kto woli „Kac vegas 2.O” tyle to istotna część, że akcja odbywa się w Bangkoku. Film zdecydowanie mniej zabawny niż pierwsza część, podchodzi dosyć powierzchownie do samego miasta. Poza tym, że chłopakom w filmie było gorąco jak nam, nie znaleźliśmy w nim dodatkowych inspiracji. No może wyłączając bar na szczycie Scirocco Tower, do którego i tak nie poszliśmy, bo w klapkach nie wolno.
Środa, bo taki dzień był wczoraj (coraz gorzej odróżniamy poniedziątki od weekendu). No więc w środę chodziliśmy po świątyniach i pływaliśmy kanałami.
Zaczęliśmy od pałacu królewskiego i świątyni szmaragdowego buddy tj. Wat Phra Kaew. Droga zabawa, bo bilet kosztuje 60pln i jest to ewidentnie atrakcja turystyczna numer 1. Razem z nami całe autobusy Chińczyków, Japończyków i innych Azjatów. Po prostu nieprawdopobny tłok i hałas, szczególnie to drugie nie przystoi miejscu mającemu służyć medytacji. Znaleźliśmy na to sposób i przemykaliśmy całość bocznym korytarzem z ukradka robiąc zdjęcia. Tylko na początku przeciśnęliśmy się do głównej świątyni. Trochę nam zabrakło przewodnika, który przy takiej cenie mógłby być wliczony w usługę. W związku z tym brakuje nam informacji o tym, co widzieliśmy.
Paradoksalnie pomimo hałasu ta świątynia (i pałac, czy pajac jak mawiają prawdziwi eksperci) to pierwsze miejsce, gdzie kolana Bartka w krótkich spodenkach były niewystarczająco zakryte. W efekcie do ceny biletu trzeba doliczyć długie spodnie w słonie, które Bartek zobligowany był nabyć. Kurcze, odczuwalnie 40 stopni, a jeszcze długie spodnie na wierzchu krótkich pod spodem. Łatwo nie było.









Wszystko jak na zdjęciach złote, bogate, szczegółowo zdobione.
Poniżej pałac, do którego niestety nie można wejść do środka, albo nie trafiliśmy..

Później odwiedziliśmy Wat Arun. Zdecydowanie mniej ludzi i w naszej ocenie ciekawszy. W szczególności dlatego, że różni się od reszty lokalnych świątyń. Nie jest złoty, jest zdobiony kafelkami, przypomina zdobienia, które widzieliśmy w Portugalii.



Ostatnim przystankiem na szlaku pielgrzymkowym był Wat Pho, z olbrzymich rozmiarów leżącym Buddą.

Resztę dnia spędziliśmy na spacerze do Chinatown, przy czym trudno było nam znaleźć różnice między tą, a innymi dzielnicami. No była jedna – pojawiły się chińskie literki. Swoją drogą Tajowie mają bardzo efektowny alfabet, wszystkie napisy są po prostu ładne. W związku z tym, że się sporo nachodziliśmy po 17 po powrocie do hotelu zostało nam tylko sił na serial i film. Generalnie zaobserwowaliśmy jak klimat odbija się na naszej aktywności. Korea i Hong Kong to 25-35tys. kroków dziennie, w Talandii 12-25 tysięcy, a zasypianie tam i tu przychodzi nam bez problemu właśnie z uwagi na wysiłek. Jesteśmy ciekawi, czy w Nowej Zelandii w idealnej temperaturze i w lepszej kondycji uda nam się zrobić pieszy maraton.
Ta cała aktywność spowodowała pierwszą ofiarę na trasie, rozpadł się sandał Bartka. Mieliśmy powód do dzisiejszej wycieczki do galerii handlowej. Trafiliśmy do takiej światowej, niestety ze światowymi cenami. Za to kupić można wszystko.

Jakby ktoś potrzebował rzeczy na zimę galeria Siam w Bangkoku to miejsce dla niego. Z ręką na sercu pełny asortyment! Podobno zima ma być sroga – temperatury zejdą poniżej 30 stopni, więc nie na się czemu dziwić. Trzeba się za to dziwić, że w galerii osobistości przy stoisku z losami na loterię umieszczono złego Lecha. Tutaj jeszcze nie wiedzą, że komunizm obalił Kaczyński.

Planowane zakupy (nowe sandały, nowy parasol i jedwabny szalik) nie do końca się udały. Gosia na szyję założy portmonetkę, zamiast butów Bartek będzie nosił książki, na szczęście po jednej na każdą nogę, a jak będzie padać, albo przed intensywnym słońcem schowamy się pod pierwszorzędnym mini masażerem.
Dzisiaj i wczoraj sporo czasu spędziliśmy na wodzie i jest to bardzo dobrze zorganizowany środek transportu po Bangkoku. Mniej tłoczny niż metro i kolejka naziemna i szbszy niż zakorkowane ulice. W szczególności sprawdza się, bo dociera do atrakcji turystycznych.
W Bangkoku trzeba trochę uważać na nagabywaczy, którzy czasami kłamią żeby namówić na atrakcję, którą oni oferują. Wczoraj gość 100m od znaku z godzinami otwarcia Pałacu Królewskiego mówił nam, że otwarty jest dopiero po południu. W rzeczywistości 8-16. Dobrze, że wykazaliśmy się audytorskim sceptycyzmem.

Dzisiaj krótszy wpis jak w temacie. Nad Bangkokiem pochylimy się dłużej przy czwartku, jak już zobaczymy wszystko, co powinniśmy.
Nie ma co ukrywać, większość odwiedzin w miastach i krajach zaczynamy od wpisów w sieci o tytułach przypominających „10 rzeczy, które trzeba zrobić w …”, podobnie kwestia ma się z tym, co powinniśmy zjeść, co zobaczyć itd. Co do zasady metoda się sprawdza, minusem jest fakt, że celem tego typu wpisów jest turysta masowy. Trudniej zatem trafić w ciekawe miejsca mniej uczęszczane. Często sprawdzamy też miejsca, o które jesteśmy nagabywani. No bo jak 20ty raz słyszymy od taksówkarza „floating market”, to z grzeczności sprawdzimy co to jest, żeby potem świadomiej mówić „No, thank you!”. A prawdziwe perełki czasami trafiają się przez przypadek. Np. dzisiaj na dworcu kolejowym na jednym z peronów stał wyglądający jak milion dolarów pociąg.

W środku wszystko wystylizowane na lata przedwojenne. Takim Eastern, oriental express można po torach przejechać do Singapuru, w komfortowych warunkach, z dodatkowymi wycieczkami po drodze (coś jak na promie), no i najważniejsze nie trzeba lecieć. Niestety to wszystko nie na naszą kieszeń, bo kosztuje pobad 2.000 USD za trzy dni, no ale może następnym razem:)
Dzisiaj w ramach punktów obowiązkowych w Tajlandii spróbowaliśmy duriana. Durian to taki owoc, który po otwarciu pachnie jak skunks, chyba poprawniej powiedzieć, że śmierdzi. W związku z tym prawie w każdym hotelu jest zakaz palenia i zakaz durianów.

Owoc jest bardzo słodki i jak wstrzymać oddech to czuć tä słodkość. Najgorzej jak komuś zechce się wziąć oddech, albo co gorsza mu się odbije. Nam durian nie przypasował, zjedliśmy 10% kupionej, małej porcji. A nie jest to tani owoc, kawałek wielkości pięści kosztuje 15 PLN. Można tu za to mieć 10 ananasów w markecie, albo potröjny rewelacyjny, świeżo wyciskany sok z granata.

Ten durian to taki chwyt na turstów podobnie jak grillowane skorpiony, czy inne robactwo, które widać tylko tam, gdzię są turyści. Na lokalnych targach nie uświadczy się tego typu przysmaków.
Odwiedziliśmy dzisiaj też Terminal 21, czyli galeria handlowa, pierwsze miejsce w rzeczach do zrobienia w dzielnicy Sukhmuvit. Kupiliśmy trochę pamiątek. Galeria miała 9 pięter, 3piętra resrauracji, sprawną kkimatyzację. No pięknie, jak w przydomowej Galerii Kazimierz. Trochę nam tej Polski zaczyna brakować, już znaleźliśmy polską redtaurację w Sydney. Bęďą pierogi, bigos i schabowy!

Wcześniej park numer 1 w Bangkoku, tym razem z rekomendacji Marka, który spędził tu kawałek życia. Park Lumpini:




Ładny parczek, tylko trudno usiedzieć, bo się owady zlatują. Nasz zapach, im dłużej spacerowaliśmy był dla owadów odwrotnie proporcjonalny, co zapach duriana dla ludzi. Uff trudne zdanie, nie wiadomo czy logiczne, ale co to za literatura bez porównań.
Zamykając temat, tak sobie odhaczamy atrakcje, zbieramy doświadczenia, staramy się tym wszystkim cieszyć na bieżąco.

Druga część to przejazdy. Wycieczki z biurami podróży mają tą zaletę, że wszystko jest poukładane, przejazdy zoptymalizowane, jak coś pójdzie nie tak to ktoś przeprosi. Nas wczoraj nie przepraszano, chociaż to, co nas spotkało to raczej przygoda, dramatu nie było. Pokonanie 800km z Phuketu do Bangkoku zajęło nam równo dobę. Tutaj się okazuje, że pociąg jadący z Krakowa do Kołobrzegu 11 godzin po prostu mknie. W naszym przypadku było tak. W internecie znaleźliśmy transport autobusowy z Phuketu do Surat Thani. Wyjazdy od 6, co dwie godziny. Na dworcu okazało się, że rokład jest zupełnie inny. Byliśmy na dworcu o 11:05, 5 minut po odjeździe autobusu, kupiliśmy bilety na 12:30. Panienka z okienka na 30 minut przed odjazdem dała nam znać, że ten o 12:30 to jednak nie jedzie, ale możemy jechać 13:40 – ostatnim tego dnia autobusem. Spoko pomyśleliśmy, ale zaczęliśmy się niepokoić. Do Surat Thani 210km, a mamy pociąg o 21. Zdażyliśmy, z godziną zapasu – średnia na trasie 30km/h – Bartek dalej ma zmierzwione włosy od szybkości. Okazało się, że mieliśmy dodatkowy zapas bo pociąg się spóźnił. W Tajlandii nie ustawiamy zegarków zgodnie z rozkładem. Do Bangoku przyjechaliśmy 2h po czasie. Jesteśmy na wczasach, więc mamy dystans, ale regularnie podróżujemy na styk.

Tajowie żyją, chociaż podobno coraz rzadziej, zgodnie z zasadą „Happy first, Money later”. Mają w związku z tym taką manianę. Autobus wystawił nas na środku dwupasmowej ulicy z instrukcją – stąd to macie blisko na dworzec, idźcie tam 500m i jesteście. W internecie stoi, że przystanek jest pod dworcem, ale chłopakom się pewnie do domu spieszyło. A chłopaków z obsługi było trzech, kierowca, biletowy i typ od walizek. W Polsce wszystko w jednej osobie, tutaj, gdzie siła robocza jest stosunkowo tania kożna sobie pozwolić na cały personel pokładowy.


Po Tajlandii poruszaliśmy się już chyba wszystkimi możliwymi środkami transportu: pociąg, samochód, taksówka, tuk tuk, jako pasażer morocykla, promem, metrem, lokalnym autobusem, na pace pick upa, motrorówką i kolejką nadziemną. O lokalnym transporcie możemy się wymądrzać.
Na koniec trochę z innej beczki, ciagle nie do końca możemy się przystosować do lokalnej infrastuktury, więc zdarza nam się zahaczyć głową o sufity, framugi i inne poręcze.

Jesteśmy już po wizytach w hitowych miejscach w okolicy Phuketu. O ile sama główna wyspa nie zachwyca, o tyle znajdujące się w okolicach małe wysepki robią duże wrażenie. Pierwszego dnia udaliśmy się na Koh Phi Phi. Zazwyczaj jednodniowe wycieczki realizowane w tym kierunku łączy się z kilkoma mniejszymi wysepkami, my zdecydowaliśmy się tylko na stolicę mini regionu. Niemniej, szczęśliwie po drodze zahaczyliśmy o Maya Beach znaną z filmu „Niebiańska plaża” z Leonardo DiCaprio. Sama Maya Beach jest w tej chwili zamknięta, ponieważ przez ostatnie lata ten niewielki skrawek lądu odwiedzało około 5000 ludzi dziennie. Doprowadziło to do znacznej degradacji rafy koralowej otaczającej wyspę oraz tej znajdującej się w samej zatoce. Poza tym zniszczeniu uległa sama plaża i otaczające ją zielone tereny. Początkowo plaża miała być zamknięta na parę miesięcy, niestety natura nie zdążyła się w tym czasie zregenerować, w efekcie teren zamknięto bezterminowo. Obecnie do wyspy można dopłynąć i podziwiać ją z oddali jak na zdjęciu poniżej.

Sprawa jest dobrze znana o zamknięciu tej wyspy pisały nawet polskie media. Łatwo znaleźć w Internecie zdjęcia z jednej strony pokazujące piękno wyspy, z drugiej tłum ludzi odwiedzających ją każdego dnia.
Tak wygläda Maya Beach bez turystów:
https://goo.gl/images/KQmmWY
A tak z nimi:
https://goo.gl/images/YVVGBg
Podobno bezpośrednią przyczyną degradacji rafy koralowej są olejki przeciwsłoneczne, receptę ma być stanowić stosowanie mineralnych olejków. Zmiana na olejki mineralne jest o tyle trudna, że są one droższe od normalnych, a w lokalnych sklepach praktycznie ich nie widujemy.

Koh Phi Phi jest obrazkowym, tropikalnym rajem. Charakterystyczny na tej wyspie jest fakt że dwie większe jej części połączone są wąskim przesmykiem. Dzisiaj znajduje się tam kilka hoteli, trochę małych uliczek, które są bardzo urokliwe i chociaż infrastruktura jest bardzo turystyczna to jest to podane ze smakiem. Łącząc więc plażę z białym piaskiem, z tropikalną zielenią i dobrze zaplanowaną przestrzenią turystyczną tworzy to zwartą efektowną całość. Zdecydowanie bardziej warto stąd zaplanować bazę wypadową niż z Phuketu. Różnice w cenach nie są dramatyczne, ale oczywiście Phuket jest tańszy.

My spędziliśmy na wyspie około 5 h. Trochę czasu na plaży popijając lokalne drinki. Weszliśmy też na lokalne punkt widokowy, z którego zdjęcia poniżej. Nagroda w postaci widoków bardzo przyjemna, natomiast podejście w czasie odczuwalnych 40° to niewiarygodna mordęga. Właściwie po piątym schodku byliśmy cali mokrzy. A przy miejscowej wilgotności dojście do siebie zajmuje naprawdę sporo czasu. Zanim wróciliśmy na prom pochodziliśmy jeszcze po małych uliczkach pomiędzy sklepami z pamiątkami, restauracjami i budkami oferującymi różne atrakcje. Z jakiegoś powodu na wyspie nagabywanie nie było tak uciążliwe. Dalej poszukujemy swojej idealnej plaży, tutaj nie było meduz, woda była przejrzysta, ale bardzo płytka, więc nawet po przejściu 100 m woda dalej była do pasa, w połączeniu z temperaturą otoczenia kąpiel przypominała wylegiwanie się w ciepłej zupie.




Dojazd na wyspy jest dosyć prosty – jest tu świetnie zorganizowany system domowy. Nam trafiło się hinduskie towarzystwo, które większość drogi ubarwiało nam klaskaniem i głośnym śpiewaniem. Ciekawe doświadczenie.

Drugi dzień to zorganizowana wycieczka na kilka wysp. Największym atrakcja była wizyta na wyspie Jamesa Bonda. Z tej okazji obejrzeliśmy też film „Człowiek ze złotym pistoletem”. Film ten bazuje na naszej wycieczce, bo odbywa się w Honkongu, Bangkoku i na odwiedzonej przez nas wyspie. Zdjęć z wyspy w czasie filmu jest naprawdę dużo, przyjemnie się oglądało pamiętając naszą wizytę w tym miejscu. Nie wiemy tylko gdzie zmieściły się te wielkie podziemne pomieszczenia, w których Bond pokonał Scaramangę.


Mieliśmy trochę szczęścia, albo nieszczęścia zależy z której strony patrzeć. Aż do południa towarzyszył nam deszcz dosyć ulewny. Przyjemnie bo mieliśmy trochę czasu ulgi od lokalnego klimatu, z drugiej strony komfort zwiedzania był w pewien sposób obniżony. W szczególności w punktach gdzie atrakcja była plaża. Takie miejsca na trasie były dwa. Na drugiej plaży było trochē słońca.

Kolejna atrakcja to kajaki.Przepłynęliśmy kawałek na wyspie Hong, niestety nie mamy dokumentacji właśnie z uwagi na wiadra wody lejącej się z nieba. Co ciekawe teoretycznie ze wzlędów bezpieczeństwa nie dostaliśmy wioseł. Robił to za nas Taj. W praktyce łatwo wyobrazić sobie turystę, ktöry przeklina, że na wakacjach płaci za atrakcję i jeszcze każąmu dymać wiosłami, w upale kuwa!

Pierwszym punktem tej wyprawy była wizyta w jaskini, która może nie była imponująca, ale znajdowała się na skrawku skały wystającym z morza. Zresztą te skały wyrastające z niczego to tutaj taki typowy widok.

Jesteśmy w wyprawie już prawie miesiąc. Dzisiaj zdecydowaliśmy się pierwszy raz na dzień totalnego zamulania i odpoczynku. W końcu postanowiliśmy uszanować niedzielę. Gosia nakoniec dnia na pewno powie, że nie chce się jej spać i jutro to musimy zwyczajowo dać do pieca.
Z naszej perspektywy cztery tygodnie to w sam raz, żeby oderwać się od pracy i solidnie odpocząć. Właściwie moglibyśmy wracać, ale zaplanowaliśmy sobie jeszcze 11 tygodni, więc co zrobić:)

Podróż mocno zweryfikowała nasze podejście do wielu spraw. Przede wszystkim im dłużej jesteśmy na miejscu tym odważniej próbujemy lokalnej kuchni. Chociaż standardy higieniczne najczęściej są daleko od tych znanych w Polsce. Przełomowym momentem było złamanie wszystkich reguł bezpieczeństwa podczas kąpania ze słoniami. No ale mamy wszystkie możliwe szczepionki, więc co się może wydarzyć. Przed wyjazdem zaopatrzyliśmy się w różne schowki, kłódki mające nas uchronić przed utratą mienia. Niektórych jeszcze nie wyjęliśmy z plecaków. Paszporty cały czas nosimy przy sobie, chyba że akurat wychodząc z łódki całkowicie o nich zapomnimy.

W kwestii budżetu raczej jesteśmy zgodnie z planem. Natomiast więcej niż planowaliśmy kosztuje nas jedzenie, a trochę tańsze są wszelakie atrakcje. Jako małżeństwo dobrze się dogadujemy, fajnie się ułożyło, że stresujemy się w różnych okolicznościach. W związku z tym jak jedna osoba odlatuje to druga zachowuje zdrowy rozsądek. Dbamy o siebie rzucając pieszczotliwe: „nie obgryzaj paznokci, czym się denerwujesz”, „ale wiesz, że po basenie i tak się musisz wykąpać”, „uspokój się, cicho!”, „chodź, nic Ci nie będzie”. Tym ostatnim Bartek zachęcał wczoraj Gosię do odważniejszego wejścia do wody, tak jak często zachęca ją do ròżnych rzeczy. Gosii nic się nie stało, Bartek nabił się na jakiegoś jeżowca, zostały po tym trzy czarne kropki i zaczerwienie wokół. Wszystko zgodnie ze złotą zasadą Bartka „jeden dzień, jedna katastrofa”. Po „nakłuciach” i konsultacji z przewodnikiem, że to normalne i boli dopiero jak ukłuje w wargę Bartek nabrał spokoju. Dzisiaj wstał w formie. Niemniej znowu nie było idealnej plaży.


Na punkcie widokowym na Koh Phi Phi nie wolno było spożywać alkoholu. Napisano, że właściciel terenu jest Muzułmaninem. Poniżej flagi świata, które widzieliśmy na punkcie, zagadka jaką flagę zaklejono?

I jeszcze o wczorajszej kolacji. Wszyscy znamy zupki z torebki, na obrazku zawsze są nudle w towarzystwie kurczaka, warzyw itd, faktycznie zjada się nudle. Wczoraj w bardzo lokalnym przybytku na witrynie były właśnie takie zupki chińskie. Proces wygląda tak, że wybiera się jedną i kucharz zaczyna show, taki live cooking. Kucharz przyrządza zupkę chińską! Używa się tylko makaronu, bulion jest własny – z przybytku, do tego mielonka, jajko (po benedyktyńsku), zielona cebulka, imbir. Ogólnie powstaje zupka jak z obrazka, wszystko za 5pln. Wychodzi po prostu Dobra zupka. Live cooking absolutnie prawdziwy, wszystko przyrządza się na oczach klienta. Ot prawdziwa Tajlandia, jedliśmy w rejonie, gdzie nie widujemy turystów (okolice naszego hotelu).

Jutro do Surat Thani i nocnym pociągiem do Bangkoku. Trzymajcie kciuki za Bartka żeby się znowu nie przeziębił.

Przelot z Siem Reap na Phuket przebiegł bardzo sprawnie. AirAsia, czyli tanie linie lotnicze, którymi się poruszaliśmy są bardzo w porządku. To co rzuca się w oczy to olbrzymia ilość ludzi na lotniskach. Wszędzie gdzie byliśmy do tej pory w Azji było tłoczno, nie inaczej jest na lotniskach, logiczne.
Phuket to, po Pattayi, turystyczny cel numer 2 gości z całego świata jeżeli chodzi o Tajlandię. Szczerze mówiąc trudno zrozumieć dlaczego. Jesteśmy tutaj poza sezonem, ale i tak poruszamy się w korkach jak w mieście. Pewnie dlatego, że jesteśmy poza sezonem to wszyscy naganiacze są jeszcze bardziej nachalni. Swoją drogą ciekawe kto wymyślił taką metodę marketingu. Zdrowy rozsądek podpowiada, że w porze obiadowej jesz jeden posiłek, jak masz ochotę na masaż to idziesz go zrobić. Kto się spontanicznie decyduje na masaż po zagajeniu typu „hello mister, where are you from?”. Dzisiaj gość z knajpy zaczepił nas, widząc, że wychodzimy z innej. Staramy się, uprzejmie dziękować, uśmiechać się, ale po setnej ofercie garnituru jest trudno. Wracając do pomysłodawcy, fajny byłby eksperyment – przychody w dniu bez naganiaczy, i w dniu z nimi (pod warunkiem, że zdecydowałyby się na to wszystkie przybytki).
Oczywiście jest tutaj ciepło, ludzie mimo wszystko są uprzejmi, jedzenie jest tanie, ale już alkohol jest droższy niż w Polsce. Nie widzieliśmy jeszcze takiego poniżej 12pln za 0,5litra (troche wiecej, bo tu sprzedaje sie na pinty). Byliśmy na jednej plaży – nie ma meduz, ciepła woda i co ciekawe nie ma tłumów (patrząc na ruch na ulicach wydawałoby się, że będzie masa ludzi). Można za 150pln pojeździć skuterem wodnym przez 30 minut, za 20pln wynająć leżaki z parasolem na cały dzień. Poniżej zdjęcie plaży w Patong:


Cieszy, że na każdym kroku spotykamy tutaj McDonaldsy, KFC itp, czasem tak kieszonkowe jak ze zdjęcia.

Kraje, które odwiedziliśmy w Azji mają to do siebie, że każde domostwo doprowadza prąd kablem bezpośrednio z elekrowni, inaczej trudno zrozumieć plątaninę kabli.

W Tajlandii i Kambożdży często przed domem znajduje się mini kapliczka, która jest „domkiem dla duchów”.

Generalnie wypoczywamy, nocleg mamy cichy i bardzo przytulny ponad 10km od plaży, pewnie dzięki temu mamy spokój i dlatego poznaliśmy miejscowe korki. Rada – jak będziecie na Phukecie sprawdźcie odległość od plaży, przystani promowej i jakiegoś night marketu, gdzie można dobrze i lokalnie zjeść.
Nasze okolice to taka prawdziwa Tajlandia jesteśmy kawałek drogi od reszty turystów, chyba nam się poszczęściło. My mamy emerycki model wakacji, ma być cisza wieczorem!
Dla turystów przygotowano knajpy, masaże, garnitury, hałas i sporą ilość barów ze skąpo ubranymi „barmankami”. W tej ostatniej kwestii model jest taki, biały najczęściej starszy, niezbyt atrakcyjny mężczyzna pije alkohol siedząc przy barze, a woķół niego kręcą się owe barmanki, których za barem jest akurat tyle żeby starczyło dla każdego klienta.

Uczciwie musimy przyznać, że najlepsze przed nami. Jutro ruszamy na okoliczne małe wysepki, które na obrazkach wyglądają rewelacyjnie.

Jestesmy w jednym z cudów świata Unesco! Było i jest warto.






No ale po kolei. Zgodnie z oczekiwaniami drugi dzień w resorcie spędziliśmy na lenistwie, leczeniu oparzeń słonecznych z poprzedniego dnia, unikaniu słońca, korzystaniu z basenu. Naładowani nową energią całą niedzielę spędziliśmy w drodze. Najpierw bus z resortu na prom, godzina oczekiwania na prom i 40 minutowy rejs. Później busem do Bangkoku, niby 400km, ale zeszło 6 godzin, chociaż kierowca jechał żwawo. Bus, którym jechaliśmy zabierał 12 osób i rozwoził wszystkich pod dom w Bangkoku, my niestety byliśmy na ostatnim miejscu. Szybko zjedliśmy na lotnisku, 45 minut lotu do Siem Reap i o 21:00 w niedziele jesteśmy w Kambodży.
Po lądowaniu wesoła grupa urzędników (siedziało ich z 10, z czego jedna pani coś szyła, inny pan oglądał internet, inni rozmawiali, ale mimo to poszło całkiem sprawnie) przyznała nam wizę na lotnisku. Koszt 30 USD, jedynie tu i w USA na naszej trasie potrzebujemy płatnej wizy. To co dodatkowo łączy USA i Kambodżę to waluta. Kambodża jednostronnie przyjęła dolary jako swoją walutę, dolary funkcjonują obok miejscowych rieli, przy czym wszystkie ceny są w dolarach. Jako, że w Kambodży nie uznaje się monet, a 1 dolar to tutaj średnio 1/3 domowego, dziennego budżetu to drobniejsze operacje, oraz wydawanie reszty odbywa się w rielach. Dla turystów przelicznik ustalany jest w trakcie transakcji i trudno zgadnąć ile rieli otrzymamy?
Już po przyjeździe mieliśmy pierwszą przygodę. Wieczorem na lotnisku nie dało się kupić karty SIM, więc zostaliśmy bez internetu. Taxi zawiozło nas na wskazany adres, my nie widząc naszego hotelu nieroztropnie powiedzieliśmy taksówkarzowi, że damy radę. No i się krzątaliśmy przez 30 minut szukając umówionego noclegu. Pomógł nam dopiero gość z tuk tuka, który zadzwonił do hotelu, ustalił gdzie się znajduje i zawiózł nas pod drzwi. Ciekawostka – pierwsza gość obwiózł nas przez pół dzielnicy i ewidentnie czuliśmy, że kluczy (pewnie chciał więcej zarobić). Ciekawostka druga hotel był w linii prostej o 200m od miejsca gdzie gość z tuk tuka nas spotkał. Ciekawostka trzecia za podwózkę do hotelu ustaliliśmy zafiksowaną kwotę 5USD. I tutaj zagadka po co kluczyć, nie znamy rozwiązania. Szczęśliwie przed 23 się zameldowaliśmy i poszliśmy spać. Niestety bez internetu podróżowanie bardzo się komplikuje. Kolejnego dnia z rana jeszcze przed śniadaniem kupiliśmy kartę SIM, za 2 dolary:)
Do Kambodży przyjechaliśmy z dwóch powodów. Pierwszy oczywisty Angkor Wat, drugi statystyka, Bartek zbiera kraje, ten jest 39, jubileusz będzie za lekko ponad tydzień w Singapurze. Na szczęście przyjazd do Kambodży ma zdecydowanie sens poznawczy, a na przykład Lichtenstein to czysta statystyka. Wizyta w Kambodży krótka, ale zależało nam na treści, więc kupiliśmy prywatną wycieczkę, dwudniową po Angkor Wat. Prywatna, czyli my dwoje, przewodnik i kierowca. Trochę burżujstwo, ale taksówkarz po drodze z lotniska opowiadał, że Koreańczycy i Chińczycy to (jakieś niemiłe słowo) bo wszędzie w wielkiej grupie i zawsze w autobusie. Nie dają nic zarobić. Fajnie, że po nas zostanie miłe zdanie, nawet jeżeli je sobie kupiliśmy. Trafiliśmy na świetnego przewodnika, który poza opisywaniem świątyń dużo opowiadał o sytuacji politycznej, historii, relacjach z sąsiadami. No i dobrze mówił po angielsku.
Angkor to nazwa państwa Kmerów, regionalnej potęgi. Większość świątyń z tego obszaru powstała między X i XII wiekiem. I to robi największe wrażenie, nie tyle zdobienia, architektura ale właśnie rozmach. Angkor Wat, czyli największa ze świątyń jest największą świątynią na świecie. Taki Licheń razy kilka. A to tylko jedna z 290 świątyń. Te, które zwiedzaliśmy zajmowały po kilka kilometrów (!) kwadratowych każda. Takich odwiedzanych jest około 40. Więc skala zabudowań razy 1000 lat temu robią wrażenie.

Od 1993 roku można wjeżdżać do Kambodży od tego czasu powstała pełna infrastruktura turystyczna. Wybudowano bardzo ładne lotnisko, jest tu kilka hoteli 5* z noclegami od 100 do 1700USD za noc. Jest sporo restauracji, a lokalne nastawienie, całkiem słuszne zresztą jest takie, że turyści mają płacić.
Kilka faktów o Angkorze:
1/ większość świątyń zbudowano bez zaprawy murarskiej, to jest po prostu kamień na kamieniu.
2/ królowie, którzy fundowali świątynie robili to by pokazać swoją siłę i potęgę. Dzisiaj kupujemy drogie samochody, wtedy budowajo świątynie.
3/ każdy król budował na swoją chwąłę tzn jak mu się umarło to jego następca niczego nie kończył tylko zaczynał swoją.
4/ Materiały budowlane (kamienie) były ściągane z gór odległych o 70km. Bryły często ważyły kilka ton i były spławiane rzeką. Bardzo często ściany były zdobione.
5/ Świątynie dzisiaj są najczęściej czarnawe, kiedyś były w złocie i czerwonym kolorze.
6/ Tylko Angkor Wat zachował się przed dżunglą, wszystkie pozostałe miejsca zarosły i pochłonęła je roślinność. Dzisiaj wykarczowano, natomiast zostawiono pojedyncze drzewa jako atrakcję dla turystów. Zdjęcia poniżej.
7/ Angkor Wat to nie tania rozrywka, trzydniowe wejście kosztuje ponad 60 USD.
8/ niestety Angkor Wat jako główny żywiciel okolicy sprawia, że tylko w świątyni nikt się nie narzuca. Poza nią pełno jest napastliwych sprzedawców. Przechodząc 300 metrów właściwie cały czas trzeba dziękować za zakup breloczków, magnesów, szafr, książek, owoców. Trzeba odmawiać tuk tukom. Usługę zwiedzania Angkor Watu dostaliśmy w ofercie kilkadziesiąt razy, a paradoksalnie w internecie odpowiedziały tylko 2 agencje z 6. Smutne, że nagabują też dzieci. Nie mieliśmy odwagi zapytać przewodnika, czy robią to obok, czy zamiast szkoły. Mamy nadziej, że obok, bo trwają tu wakacje.
9/ Świątynie są zróżnicowane konstrukcyjnie, i z uwagi na rodzaj materiału – glina, piaskowiec i skała powulkaniczna.
10/ na początku XVw., po najeździe Tajów, Kmerzy przenieśli stolicę do Phnom Penh dzisiejszej stolicy Kambodży zostawiając zabytki na pastwę dżungli.
11/ większość świątyń powstała jako hinduistyczna, władza jednak przechodziła w ręce buddystów. Co ciekawe buddyści adaptowali rzeźby hinduistyczne, a na odwrót po prostu niszczono.
12/ niszczono zresztą często najbardziej po II wojnie światowej. Do końca lat 80tych poprzedniego wieku teren Angkoru był terenem walk partyzanki czerwonych kmerów z wojskami rządowymi. Ślady kuli ku potomnym zostawiono. Po zakończeniu walk na terenie Angkoru były obszary wojskowe, co prowadziło do olbrzymich grabieży. Bardzo dużo posągów pozbawiono głów i sprzedawanp je za granicę za kilka tysięcy dolarów każda.
Takich punktów można by wypisać jeszcze setki, ale na tablecie jest to zajęcie wymagające dużej cierpliwości. Mamy nadzieję, że z istotnych rzeczy nic nie pominęliśmy. Zresztą spisujemy listę zaległości i kiedyś ją tu zostawimy.










Poza Ankorem, w Siem Reap jest mało ciekawy. Jest tu w okolicy pływająca wioska, ale się nie zdecydowaliśmy, bo to chyba sztuczna atrakcja. Sama miejscowość to taki moloch.

Warto wspomnieć o biedzie, w której się tutaj żyje. Kraj z powodu czerwonych kmerów jest bardzo zacofany. Rolnictwo to dalej głównie zwierzęta, a maszyny rolnicze to takia prymitywne traktorki. Rząd zapowiada do 2025 roku pełną elektryfikację. Dopiero w 2008 podłaczono prąd we wsiach w okolicy Siem Reap. Widzieliśmy też ludzi, którzy maczetami ścinają trawniki – praca, którą kosiarką możnaby zrobić szybciej. Niestety pieniądze, które zapewnia turystyka zjada korupcja. Rząd wybieramy demokratycznie, ale od 1989 roku jest ten sam premier. Słyszeliśmy, że najlepsza praca jest w sektorze publicznym, co średnio wróży gospodarce. A praca w tym sektorze dostępna jest tylko dla ograniczonej grupy ludzi. Głodu już nie ma, ale sąsiedzi obok znacznie uciekli w kwestii rozwoju. Tajlandia wygląda na prowincji na znacznie bogatszą, podobno Laos jest biedniejszy.

Ostatni poważniejszy temat to geopolityka i historia nowoczesna. My koniecznie poczytamy, żeby poznać szczegóły, ale w telegraficznym skrócie. Od 1975 roku dyktatorskie rządy w Kambodży wprowadził Pol Pot. Według Pol Pota zupełnie samowystarczalny kraj miał się składać wyłącznie z chłopów finansujących gospodarkę kraju poprzez wzrost produkcji rolnej. Wymordowano więc inteligencję, miasta opustoszały. Dojście do władzy Pol Pota ułatwiły Chiny i Wietnam. Po 1979 roku i interwencji ONZ rozpoczęła się wojna domowa. Do dzisiaj znaczne tereny są zaminowane.

A wojna domowa dodatkowo wyniszczyła gospodarkę kraju, która dzisiaj opiera się na turystyce i rolnictwie.Co ciekawe na prowincji część ludzi chwali czasy Pol Pota,
Żeby nie kończyć przykrą historią poniżej skład ciastek, które dzisiaj kupiliśmy. Nam audytorom się nie uzgadnia.

Jeszcze spostrzeżenie o wieku. Wychodzi na to, że Gosia wybrała się na wyprawę ze starszą osobą. Bartek w ciągu 25 dni zdążył się przeziębić (klimatyzacja!), zdążył być przewianym (przez tydzień nie ruszał szyją), zdążył się spalić na słońcu, no i miał już dwa razy sensacje żołądkowe (raz jak grał cwaniaki po posiłku, gdzie nie wspomniał o regule „please not hot”, drugi raz po lokalnych skrzydełkach a’la KFC). Bartek dosyć regularnie zasypia przed 21. Sprawdzaliśmy domena www.podrozezdziadem.pl jest wolna, może się przeniesiemy. Gosia jest w tym samym czasie super twarda. Tak się oswoiła ze stawaniem na mrowisku, że dzisiaj zrobiła to drugi raz i tylko chwilę panikowała, że całe stopy były pełne malutkiego towarzystwa.

To co rzuca się w oczy to wszechobecne pozowanie. Ludzie wyginają się, robią miny, buźki. Na wschodzie słońca w angkor wat kazdy robi zdjecia, ktore maja pokazywac ze byl tam sam. W rzeczywistosci mial z tysiac towarzyszy. Nasz przewodnik chociaz bardzo merytoryczny sam czesto podpowiadal nam gdzie zrobic efekciarskie zdjecie. Moze my nie robimy zbyt wielu pozowanych zdjec, ale ten blog to jednak troche atencyjnosc, jest nam bardzo milo, ze czytacie i za to wielkie dzieki, mamy dodatkowa motywacje. W zwiazku z tym czasem musi byc efekciarsko.

Skończyliśmy już epizod resortowy. Wracamy do intensywnego zbierania kroköw. W niedziele przenieśliśmy się z wyspy Koh Chang do Siem Reap w Kambodży.

Dzisiaj zdjęcia, jutro planujemy dłuższy wpis o Angkor Wat.